Mimo trudnej do zliczenia plejady wybitnych twórców polskiej muzyki rockowej, tylko czwórce z nich w mojej opinii udało się przełożyć ambitny, autorski repertuar na sukces komercyjny. Na szczególną uwagę zasługuje fakt, że owi artyści czynili to przez dziesięciolecia nie siląc się zbytnio na artystyczne kompromisy z masowym odbiorcą. Nie jest to łatwe i już choćby z tego tylko powodu chylę czoła przed Grzegorzem Ciechowskim, Kasią Nosowską, Krzysztofem Grabowskim i Kazikiem Staszewskim.
Kazik będąc synem „podejrzanego ideologicznie” emigracyjnego poety,już na starcie stał się obiektem „szczególnej troski” PRL-owskiej cenzury.Zanim jednak zdecydował się sięgnąć do literackiej spuścizny swojego ojca, ujawnił ogromny talent i potencjał twórczy, a jego młodzieńcze teksty i kompozycje przebojem wdarły się w świadomość młodych ludzi schyłkowego okresu Polski Ludowej. Legenda Kazika Staszewskiego rosła z każdym wydanym albumem, a jego teksty nie pozostawiały suchej nitki na lansowanych przez różnoraką propagandę autorytetach. Dotykały one sfery religii, polityki, i bezlitośnie demaskowały hipokryzję pojałtańskiego modelu Europy („Arahja”, „45-89", „Komuna mentalna") oraz odradzającej się po 50-ciu latach polskiej demokracji („Jeszcze Polska”, „Łysy jedzie do Moskwy”, „100 000 000”). Koncerty Kultu i Kazika od początku przyciągały tłumy i przyciągają je do dziś niezależnie od tego, że teksty na ostatnich dwóch albumach są już znacznie mniej zaangażowane politycznie. Polacy mają do Kultu szczególny sentyment, a każdy jego koncert stanowi wydarzenie najwyższej rangi.
Najczęściej publikowane wywiady stanowią efekt precyzyjnie umówionego wcześniej spotkania. Są jednak i takie, które odbywają się spontanicznie, a dziennikarz na gorąco zadaje pytania. Agatę Rozumek poprosiłem o rozmowę w drugim dniu lipcowej ARTerii w chwili, gdy Leszek Alexander przygotowywał nagłośnienie jej występu. Ta niezwykle skromna dziewczyna, posiadając niepospolity talent wokalny, wybrała sobie gatunek, w którym nie zdobywa się łatwo popularności. Jednak spośród prawie tysiąca uczestników to właśnie Agatha została zauważona przez dziennikarzy radiowej Trójki i wkrótce nagra swój pierwszy album. 16-go lipca w krypcie kościoła St. George the Martyr zadałem Agacie - jak się wkrótce okazało - prorocze pytanie: „Kiedy zamierzasz wydać swój pierwszy profesjonalnie przygotowany album z piękną okładką?” Usłyszałem wówczas odpowiedź: „To jest jak wszyscy wiemy bardzo skomplikowane. Teraz jest ten moment, że nareszcie wiem, czego chcę i jaka jest moja muzyka…” Wokalistka chciała jeszcze rozwinąć wizję nagrania swojego pierwszego albumu, ale właśnie w tym momencie zapis rozmowy na moim dyktafonie się urywa. Agatha została wywołana na scenę. Może to i lepiej, że nie zdążyła zbytnio uruchomić swojej wyobraźni. Zapewne w najśmielszych przypuszczeniach nie brała pod uwagę możliwości, że już dwa miesiące od naszego spotkania otrzyma propozycję nagrania debiutanckiego krążka.Czuję ogromną satysfakcję, że po raz kolejny talent obronił się sam, a tak powszechne w dzisiejszym show businessie „rozpychanie łokciami” i tworzenie wokół siebie atmosfery skandalu nie muszą stanowić reguły w odniesieniu sukcesu artystycznego. Cieszę się także, że udało mi się w lipcu namówić Agathę na tych kilka minut rozmowy, która po jej niedawnym sukcesie nabiera szczególnej wartości dziennikarskiej. Niedawno nasza artystka udzieliła wywiadu jednej z najbardziej znanych postaci polskiego świata muzycznego. Piotra Metza nikomu przedstawiać nie trzeba. Ten popularny dziennikarz radiowy gościł Agatę Rozumek w trójkowym programie „Lista Osobista” krótko po tym, jak swoim występem zdobyła serca warszawskiej publiczności. Należy podkreślić, że naszej wokalistce na gitarze akompaniował znany londyńskiemu środowisku dotychczas głównie jako fotograf - Krystian Data, autor niedawnej wystawy podczas ARTerii Nowego Czasu. Wywiad Agathy dla radiowej Trójki dostępny jest w Internecie, a ja zapraszam do przeczytania spontanicznego wywiadu, którego artystka udzieliła dla czytelników Nowego Czasu podczas lipcowej ARTerii.
Zasiadając do napisania niniejszej recenzji, po raz pierwszy postanowiłem przygotować się do tej czynności w sposób naukowy. Kura nie jest być może najbardziej dumnym z ptaków, ale nie jest też ptakiem, koło którego przechodzi się obojętnie. W końcu każdy raz na jakiś czas lubi zjeść jajecznicę lub wybrać się na „chickena z frytkami”. Systematyka biologiczna zaliczająca kurę do rzędu Grzebiących, każe nam na nią spojrzeć nieco podejrzliwie, ale już fakt że mała kura koloru żółtego zwana kurczakiem kojarzy nam się z przebudzeniem do nowego życia, wywołuje znacznie przyjemniejsze emocje. Po co właściwie zagłębiam się w te zawiłe biologiczno-obrządkowe dywagacje zamiast skupić się na muzyce?
Tymon Tymański w roku 1992 był już artystą zaszufladkowanym. Kilka lat wcześniej postanowił znajdującej się w poważnej zapaści po rockowym boomie lat 80-tych muzyce jazzowej, nadać całkowicie nowe oblicze. Kiedy zorientował się, że to co stworzył jest tak awangardowe, że nie mieści się już w dotychczasowych kanonach jazzu, postawił grubą kreskę, a zjawisko artystyczne które powołał do życia, ochrzcił mianem „yass”. Jego grupa Miłość wykreowała przez lata takie osobowości jak Leszek Możdżer, Jerzy Mazzoll, Mikołaj Trzaska, Jacek Olter, Maciej Sikała i inni. Mając zapewnione miejsce w historii polskiej muzyki, Tymański nie rezygnując z dotychczasowej działalności, postanowił dodatkowo stworzyć zespół prześmiewczo-alternatywny łączący zamiłowanie do niekonwencjonalnych dźwięków z przyswajalnymi dla szerszego kręgu odbiorców tekstami, których dosadność a momentami nawet zamierzona obleśność, dotykała codziennej rzeczywistości pierwszych lat wolnej Polski oraz stanowiła pastisz różnych gatunków popkultury, ocierając się o artystyczną prowokację i zamierzony kicz. Szukając w roku 1992 nazwy dla nowopowstałego projektu, która miała - jak to określili sami twórcy - oddawać „obszar heroicznych eksploracji dźwiękowych”, ku zdumieniu całego środowiska zaakceptował propozycję z patosem mającą niewiele wspólnego. I tak oto Kury z fasonem zasiadły na najwyższej grzędzie polskiej sceny niezależne
Teresa Bazarnik - Wydawca i Grzegorz Małkiewicz - Redaktor Naczelny (fot. Sławek Orwat)
Włodek Fenrych (fot. Sławek Orwat)
Wszystko zaczęło się od... Włodka Fenrycha.
Mieszkaliśmy wówczas w tej samej miejscowości, a Nowy Czas trafiał w
moje ręce trochę podobnie jak „bibuła” w czasach słusznie minionych.
Metoda kolportażu „z ręki do ręki” zamiast oficjalnej dystrybucji
jednoznacznie budziła we mnie kombatanckie skojarzenia. Włodek prawie
zawsze miał ze sobą kilka egzemplarzy, które rozdawał według sobie tylko
znanego rozdzielnika. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że za kilka lat sam
stworzę podobny rozdzielnik i będę częstował dostojną „bibułą”
precyzyjnie wybrane osoby.
30
listopada 2009 roku Włodek zabrał mnie do krypty kościoła St. George
the Martyr na nowoczasowe Andrzejki. Tego dnia po raz pierwszy
zobaczyłem ludzi, których znałem dotychczas tylko ze szpalt, a obecność
Andrzeja Krauze przyprawiła mnie o zawrót głowy. Jako nastolatek byłem
bowiem zagorzałym czytelnikiem tygodnika Kultura, w którym pan Andrzej
bezlitośnie obnażał absurdy PRL-owskiej rzeczywistości. Rozmowy
przewijały się jak w kalejdoskopie. Chłonąłem muzykę i obrazy.
Wsłuchiwałem się w słowa i zapamiętywałem imiona. Wtedy poznałem też
Monikę Lidke, Leszka Aleksandra, Sławka Żaka, Anetę Barcik oraz
niezwykle serdecznych gospodarzy - Teresę i Grzegorza. Wiedziałem, że
będę tu wracał.
Andrzej Krauze (fot. Sławek Orwat)
Bardzo dobrze zapamiętałem moment, w którym Grzegorz
zaproponował mi pisanie dla Nowego Czasu. Świadomy swojego ówczesnego
„miejsca w czasie”, nie przyjąłem jednak tej zaszczytnej propozycji. Za
cztery dni miał się ukazać mój artykuł w debiutującym na rynku Luton
lokalnym tygodniku Wizjer. Sądziłem, że więcej dobrego zrobię
zapraszając poznanych tu ludzi na prowincję, niż zasilając sprawnie
działającą instytucję dziennikarskich tuzów. Romantyczną misję
zaniesienia ART-eryjnych artystów pod lutońskie strzechy realizowałem z
uporem przez półtora roku. Wierzyłem, że jeśli nawet na koncerty Moniki
Lidke, Sławka Żaka, Anety Barcik i Włodka Fenrycha nie walą tłumy, to i
tak warto to robić dla świadomej swych potrzeb mniejszości.
9
stycznia tego roku przeżywałem gorące chwile. Współorganizowałem już po
raz drugi z rzędu Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Gwiazdą tego
dnia miała być Dominika Zachman. Niestety. Na kilka dni przed koncertem
zmogło ją przeziębienie, a w jej zachrypniętym głosie słyszałem szczery
żal. Lista artystów, którzy mieli zagrać dla dzieciaków ustalała się
praktycznie do ostatnich chwil. Nie pamiętam już ile razy pokonywałem
odległość pomiędzy sztabem, a sceną, ale doskonale zapamiętałem moment,
kiedy w słuchawce telefonu usłyszałem głos Teresy: „Sławku jesteśmy z
Grzegorzem w górnej części budynku na obiedzie i za chwilę będziemy”.
Powitałem ich z radością i nieukrywanym wzruszeniem. Po artystach udało
mi się w końcu ściągnąć do Luton także legendarnych twórców Nowego
Czasu. Czułem, że dzieje się coś ważnego i sądziłem, że współpraca obu
naszych środowisk jeszcze bardziej się zacieśni.
Krystyna Prońko na 4-lecie Jazz Cafe POSK 2011 - mój pierwszy tekst dla Nowego czasu to recenzja z tego wydarzenia
W filmie Stanisława Barei „Co mi zrobisz jak mnie
złapiesz” jest pewna scena. Główny bohater filmu wyprowadzony w pole
przez swojego bliskiego współpracownika skonsternowany zadaje mu
pytanie: „Co tu się dzieje, w Imię Ojca i Syna”, na co tamten udziela mu
beznamiętnej odpowiedzi: „Zmiany, zmiany, zmiany”. 19 marca jechałem na
koncert Krystyny Prońko do POSK-u jeszcze jako dziennikarz "Wizjera" z
Luton. Pociąg do Londynu zmierzał swoim torem, a… zmiany swoim. Nie
pierwszy raz w moim otoczeniu popkultura wygrywała ze sztuką, a masówka
przyciągała ludzi, z którymi już nie było mi po drodze. Trudno. Nie
byłem pierwszym Don Kichotem, który przegrywał z wiatrakami. Kilka dni
po istotnych dla mojego dziennikarskiego życia zmianach, otrzymałem
telefon od Grzegorza, którego przypadkiem spotkałem na koncercie pani
Krystyny. Zapytał, czy nie zechciałbym napisać dla Nowego Czasu recenzję
z tego wydarzenia. Tym razem nie odmówiłem.
Miałem w Nowym Czasie okładkowy artykuł i zdjęcie mojego autorstwa
Wielkość dziennikarza poznaje się nie tylko po tym
jak pisze i jaką gazetę wydaje, ale przede wszystkim po tym, jakim jest
człowiekiem. Nigdy nie zapomnę gościnności Teresy i Grzegorza podczas
ostatniej ARTerii. Przygotowując dwudniową imprezę sceniczną, jaką jest
Wielka Orkiestra, jestem w pełni świadomy na co porywają się ludzie,
którzy podobne wyzwania rzucają sobie kilka razy do roku. Czasami
wystarczy tylko zwykły brak kabla lub korek na autostradzie, aby cały
misternie opracowany plan nagle runął. Umiejętność szybkiego znalezienia
rozwiązania w obliczu scenicznej pustki lub wybranie właściwego numeru
telefonu w chwilach organizacyjnego rozgardiaszu to jeszcze nie
wszystko. Najistotniejsze jest to, aby w momentach w których nawet
„oazom spokoju” puszczają nerwy, zachować pogodny wyraz twarzy nawet
wtedy, gdy nie jest „do śmiechu”. Nie tak dawno napisałem artykuł, który
zatytułowałem „Skazani na ARTerię”. Skazałem w nim Teresę i Grzegorza na dożywotnią organizację tej imprezy nie tylko z powodu mojej wielkiej miłości do muzyki.
Z tuzami Nowego Czasu - Andrzejem Krauze i Krystyną Cywińskaą
Nowy Czas szanuję najbardziej za rzadko spotykaną
wrażliwość osób z nim związanych. Od wczesnej młodości byłem
niepoprawnym romantykiem. Niektórzy nawet nazywają to naiwnością. Są
tacy, którzy z owego romantyzmu wyrastają. Mnie się nie udało. Biorąc
pod uwagę życiowy bilans zysków i strat z tym związanych, wolę jednak
nie wyrastać. Bezkompromisowa obrona wolności słowa i informacyjna
rzetelność to wartości dla mnie w dziennikarstwie najwyższe i to przede
wszystkim dlatego skazałem twórców Nowego Czasu na dożywotnią
organizacyjną aktywność. Grzegorz w swoich felietonach zawsze jasno
wyraża swoje poglądy, nie zamykając jednocześnie łamów gazety, którą
stworzył na inne punkty widzenia. Przykładem tej postawy są chociażby
polemiczne felietony pani Krystyny Cywińskiej. Sposób przedstawiania
swoich racji przez obie indywidualności pióra oraz wzajemny szacunek
mogą stanowić lekcję kultury dla barbarzyńskich metod medialnego
wyniszczania się coraz częściej spotykanego w polskiej prasie. Idąc za
przykładem Włodka, staram się, aby nasz dwutygodnik trafiał do tych,
którzy tęsknią za dziennikarską etyką. Otrzymuję dziesiątki odzewów od
moich dawnych czytelników z Luton. Dziękują za każdy podarowany
egzemplarz. Wyrażają zdumienie, że taka gazeta jak Nowy Czas istnieje i
odwiedzają regularnie stronę internetową. Kilkoro z nich prosiło mnie
nawet o przekazanie podziękowań za obronę Fawley Court. W ich imieniu i
własnym czynię to niniejszym publicznie.