Łukasz Jakubowicz
muzyk (m.in
Ania Rusowicz, Made in Warsaw, Panteon), pasjonat instrumentów
klawiszowych, od 2012 roku organizator corocznego Memoriału Jona Lorda,
koncertu poświęconego pamięci współzałożyciela Deep Purple jonlord.art.pl
Od niedawna autor bloga
Na którym poniższa recenzja miała swoją premierę
***
Ta płyta brzmi jak nocny koszmar Anny Gacek i Kuby Galińskiego. I dlatego jest tak dobra.
Dawno, dawno temu, w latach 60. XX wieku, w kraju nad Wisłą ukuto pojęcie "big bitu". Do języka wprowadził je Ś.P. Franciszek Walicki, a chodziło generalnie o zmylenie władzy ludowej, której określenie "muzyka rockowa" średnio pasowało. Tak więc polska młodzież mogła grać swojski big bit (mocne uderzenie), a rock&rolla już nie. Ot absurdy PRLu, na szczęście w komediowym wydaniu. Namnożyło się u nas wtedy tych big-bitowych artystów, bo mimo żelaznej kurtyny świeży powiew muzyczny z Wysp Brytyjskich docierał i do Polski. Byli więc Niebiesko-Czarni, Karin Stanek, Czerwone Gitary, wczesny Niemen, Halina Frąckowiak, Ada Rusowicz i wielu innych.
Fryderyk Nguyen - wokalista i gitarzysta Katedry z Anią Rusowicz |
fot. Sebastian Siepietowski |
Katedra to grupa przyjaciół z Wrocławia, którzy marzyli o tym, żeby założyć zespół i im się udało, co już samo w sobie jest obecnie sztuką. Trafili nawet do znanego "talent show", gdzie dotarli ze swoją niezbyt modną muzyką do samego finału. Już wtedy poznaliśmy m.in rewelacyjną piosenkę "Zapraszamy na łąki", która rozpoczyna wydany kilka tygodni temu debiutancki LP pod tym samym tytułem.
Pierwszy numer to Katedra w pigułce. Czego tu nie mamy: zaczyna się mocnym akcentem przypominającym intro do Speed Kinga Deep Purple, zaraz potem wchodzi nalepowski riff, by po kilku sekundach oddać pola psychodelicznej zwrotce. A tam w podkładzie czysty Exodus (ten polski). Pojawia się także mellotron na modłę The Moody Blues. Wszystko okraszone rasowymi chórkami w stylu Alibabek. A za chwilę dostajemy naprawdę mocarny, chwytliwy refren, w stylu Hush. A w tak zwanej "części C" (czyli bridge) mamy "exodusową" melodeklamację, która płynnie przechodzi w piękna, wzorowaną na Skaldach, harmonie wokalną. I to wszystko w jednym, niespełna 4-ro minutowym kawałku!
Katedra z Tame Impala |
Nie śmiej się z miłości zaczyna się, niespodziewanie, dość nowocześnie - to są chyba te ślady Tame Impala, które zespół także podaje jako inspiracje. Zwrotkę pomysłowo podzielono na część "współczesną" i "big bitową", głównie za sprawą zmiennych brzmień klawiszy. Refren to już jednak totalny big bit. A urocza końcówka zawiera ciekawie ulokowane cytaty m.in z Beatlesów i Doorsów. Echa tych drugich usłyszymy też w pełnej czadu części instrumentalnej Strach i pragnienie. Z kolei Kim jesteś czaruje partią gitary zagraną skrzypkiem połączoną z wokalizą przypominającą Wielki Ogień Breakoutu. W Czarnym szlaku mamy rasowy hard rock, który po półtorej minuty zmienia się w santanowską sambę z syntezatorem w roli głównej. Z kolei rodzimy Exodus (nie mylić z metalowym!) odnajdziemy ponownie, zarówno tekstowo jak i muzycznie, w Wolnym Elektronie.Pobrzmiewają też echa Uriah Heep (Pieśń o świcie) i wczesnej Budki Suflera. Miłym akcentem jest też gościnny udział Ani Rusowicz w Wicher wiele.
fot. Sebastian Siepietowski |
"Zapraszamy na łąki" nie wprowadza niczego nowego, jest pewnego rodzaju zabawą konwencjami i - jak zespół sam przyznaje we wkładce - muzyczną podróżą do lat pełnych natury i duszy. Jest kolorowo, jest psychodelicznie. Płyta jako całość została naprawdę dobrze przemyślana, a zespół znalazł sposób by pokazać wszystkie swoje atuty - umiejętność tworzenia i aranżowania naprawdę ciekawych, chwytliwych melodii, biegłość instrumentalną i wokalną (urocze chórki Katarzyny Radoń i Teresy Grabiec) oraz znajomość historii muzyki popularnej.
Gdyby nie pewne zabiegi produkcyjne (np. nowocześnie brzmiące bębny w Nie śmiej się z miłości) można by uznać, że to jakiś zaginiony album z przełomu lat 60. i 70. XX wieku. Tym bardziej, że - ku mojej radości - płyta brzmi naprawdę soczyście i zaryzykuję twierdzenie, że jest to obecnie najlepiej brzmiący pod kątem aranżacji album "retro". Nie ma tu rażącej mnie zewsząd surowości i suchotnikowatości. Jest bogato, kolorowo, widocznie zespół nie miał za plecami pseudo-znawców, lubujących się w stwierdzeniach typu "tak się dzisiaj nie gra".
fot. Sebastian Siepietowski |
Ciesze się ,że zespół mimo wszystko na swoim debiucie nie sili się na przesadną nowoczesność, za którą tak pędzą teraz wszelkiej maści producenci-specjaliści od "nowoczesnego vintage" (jeszcze kilka lat temu zajmujący się hip hopem czy r'n'b). Że jak nawiązuje do przeszłości, to tym razem nie do ogranych Led Zeppelin, a do niemodnych Uriah Heep czy zapomnianego Exodusu. Wyobrażam sobie minę redaktor Anny Gacek po usłyszeniu tego albumu. Brakuje jeszcze tylko jej "ukochanych" Pink Floyd.
fot. Ania Michowska |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz