Jest wokalistką, skrzypaczką i kompozytorką, ale przede wszystkim nową gwiazdą na londyńskiej scenie jazzowej. Jej koncerty są podróżą w nieznane. Poruszają nie tylko niekwestionowanym talentem muzycznym, ale też historiami które opowiada. Serwuje w nich jazz, folk oraz improwizacje i rytmy z różnych zakątków świata. Jest zmysłowa, kobieca, a jej głos silny i pełen emocji. Krytycy muzyczni porównują ją do Björk, Kate Bush czy Tori Amos. Uczęszczała do Royal Northern College of Music w Manchesterze, gdzie studiowała klasyczne skrzypce. Jej miłość do jazzu zdecydowała o edukacji w Royal Academy of Music w Londynie, gdzie obroniła tytuł magistra z wokalistyki i kompozycji jazzowej. Nie tak dawno po raz pierwszy zaprezentowała się polskiej publiczności w Londynie. Jesteśmy przekonani, że wkrótce podbije serca miłośników jazzu w Polsce. 15-go czerwca ukaże się jej debiutancki album. Alice Zawadzki - Brytyjka z polskimi korzeniami, z których jest dumna i zdecydowanie polskim temperamentem, którego jest w pełni świadoma.
Z Alice Zawadzki rozmawiają: Monika S. Jakubowska i Sławomir Orwat
Zdjęcia: Monika S. Jakubowska
M. S. J: Może jednak spróbuję zadawać Ci pytania w języku polskim?
- Spróbuj, ale nie miej zbyt wielkich oczekiwań (śmiech).
M. S. J: Jak często rozmawiasz ze swoim ojcem po polsku?
- Za każdym razem, gdy go widzę! Jest to jednak wymiana dosłownie kilku słów i na tym koniec. Cała reszta rozmowy odbywa się już po angielsku.
S.O: Nosisz polskie nazwisko. Jakie są Twoje związki z Polską i czy utrzymujesz kontakty z naszym krajem?
- Mam dużą rodzinę w Polsce. Córka mojej babci, czyli moja ciotka Zofia, która mieszka w Gdyni i jej dzieci, czyli moi kuzyni – Adam i Ania, którzy są mniej więcej w moim wieku. Mam z nimi bardzo dobry kontakt. Mam również rodzinę w Warszawie i w Białymstoku. Mój tato bardzo dba o to, aby nasze kontakty z rodziną w Polsce były bardzo bliskie. Do tej pory tylko raz odwiedziłam Polskę, ale był to bardzo udany pobyt i trwał pięć tygodni. Jestem skłonna powiedzieć, że mogłabym tam nawet zamieszkać. Za każdym razem gdy ktoś mnie pyta, czy chciałabym zamieszkać w Polsce, pomysł ten wydaje się być coraz bardziej kuszący, pomimo że przeszkadzałaby mi bariera językowa. Zaledwie rok temu ukończyłam studia, więc dotychczas byłam pochłonięta nauką i układaniem swojego życia tutaj - na Wyspach, ale na przykład mój życiowy partner, który mieszka na stałe w Berlinie i który jest basistą grającym free jazz, bardzo często koncertuje w Polsce w towarzystwie fantastycznych muzyków jazzowych i zawsze opowiada mi o tym, jak wspaniała jest polska scena jazzowa. Kiedyś gdzieś na południu Niemiec zagrali koncert dla siedmio, może dziesięcioosobowej publiczności. Gdy z tym samym składem i repertuarem pojechali do Polski - do Darłowa, przywitało ich kilka setek ludzi, którzy mieli kompletnego „bzika” na punkcie free jazzu. Ich reakcja była równie spontaniczna – dlaczego nie przeprowadzić się tutaj?!
M. S. J: Wcale mnie to nie dziwi! Zapewne był to festiwal Jazzowy w Darłowie, który odbywa się tam każdego roku latem. Przez resztę roku w Polsce także trudno jest o tak liczną publiczność podczas koncertów jazzowych, które z reguły są tam jednak kameralne. Mieli więc sporo szczęścia, że do Darłowa trafili latem.
S.O: Wokalistka, skrzypaczka, kompozytorka – kim czujesz się najbardziej?
- Zdecydowanie wokalistką. Śpiewam całe życie. Zaczęłam śpiewać już jako dziecko mniej więcej w tym samym czasie, gdy nauczyłam się już mówić i były to jakieś przedszkolne piosenki. Jazzem zainteresowałam się mając trzynaście lat, a stało się tak za sprawą jazzowej wokalistki z Nowego Orleanu - Lillian Boutté.
M. S. J: Rodzina wspierała Twoją pasję do muzyki?
- O tak! Od początku wspierali mnie na każdym kroku i nigdy nie odczuwałam z ich strony żadnych nacisków. Dało się słyszeć wśród moich znajomych, zwłaszcza muzyków klasycznych, że ich rodzice często przymuszali ich do grania, do ćwiczeń. Niektórzy z nich odchodzili potem od muzyki, bo wspomnienia związane z nią często były dla nich negatywne. Kiedy odczuwasz zbyt duży nacisk, nic dobrego z tego nie wynika. Moja znajoma skrzypaczka wspomniała kiedyś, że ojciec potrafił ją nawet uderzyć, aby zmusić do wielogodzinnych ćwiczeń. Takie bolesne wspomnienia nie tylko nie pomagają w rozwoju pasji, a wręcz przeciwnie - demotywują. Dlatego też jestem bardzo zadowolona z faktu, że moi rodzice bardzo entuzjastycznie podchodzili do mojego muzykowania, choć tak naprawdę o muzyce nie wiedzą nic! Pamiętam sytuację, gdy ćwiczyłam jakiś współczesny utwór, który nie był dość melodyjny. Do pokoju zapukał tata i przepraszając zapytał: „Alice, Ty ćwiczysz czy to są jakieś wygłupy?” (śmiech). Miłość do muzyki w mojej rodzinie ominęła pokolenie rodziców, ale sięgając trochę wcześniej, moja polska babka była wspaniałą pianistką, zaś jej siostra utalentowaną i dość znaną śpiewaczką. Niestety nie pamiętam żadnych szczegółów, bo są to naprawdę bardzo stare historie. Jednakże w naszej rodzinie, zarówno po stronie ojca jak i matki, było naprawdę wielu utalentowanych muzyków.
S.O: Ile miałaś lat, kiedy uświadomiłaś sobie, że scena jest miejscem dla Ciebie?
- Dość wcześnie. Przypominam sobie wielu różnych sytuacji, kiedy już jako ośmio czy dziewięciolatka mogłam zasmakować uczucia bycia na scenie. Na przykład grając jako członek orkiestry, gdzie obowiązuje pewna etykieta, a od ciebie wymagają pełnego skupienia i powagi, czarnego galowego ubioru i zachowania absolutnej ciszy podczas grania utworu. Po szkole chodziłam na zajęcia koła teatru muzycznego i tam z kolei śpiewałam, tańczyłam i odgrywałam różne mniej lub bardziej dramatyczne role. Jednak ta największa miłość do sceny przyszła wtedy, gdy zainteresowałam się jazzem. To już jest zupełnie inny rodzaj interakcji. W muzyce klasycznej masz świadomość bycia jakby przekaźnikiem, narzędziem kompozytora i to właśnie kompozytor jest największą gwiazdą wieczoru. Podobnie jest w sztuce czy musicalu – odgrywasz rolę i jesteś wpasowany w już istniejącą historię. W jazzie jest zupełnie odwrotnie! To ludzie, muzycy będący na scenie są najważniejsi i to właśnie na nich skupia się cała uwaga publiczności. Nawet jeśli gra się standardy, odczuwa się tę wielką chęć bycia oryginalnym i zagrania wedle swojego „widzi mi się”. Musisz grać całym sobą, jakby odcisnąć siebie w każdym utworze. Wszystko to brzmi bardzo egocentrycznie, prawda? Dlatego uwielbiam jazz – bo w jazzie chodzi przede wszystkim o mnie! (śmiech). Muszę jednak przyznać, że przyzwyczajenie się do tego nowego rodzaju scenicznej interakcji zajęło mi trochę czasu. Nagle stoję na scenie i mówię, gram jako ja. Przychodzi taki moment konsternacji, gdy zastanawiasz się: „kim jestem i co chcę powiedzieć?!”. Jednak właśnie to lubię najbardziej – gdy wszystko idzie według planu, odczuwasz to niesamowite głębokie połączenie, jakby most między tobą a publicznością. Czujesz, że dajesz z siebie wszystko i że publiczność dobrze się bawi.
S.O: Masz wykształcenie muzyczne. Jakie szkoły ukończyłaś?
- Jako dziecko uczęszczałam do lokalnej szkoły podstawowej i gimnazjum w Oxfordzie. Potem był Royal Northern College of Music w Manchesterze, gdzie studiowałam klasyczne skrzypce. Bardzo często urywałam się z zajęć i w miejsce klasyki fundowałam sobie odwiedziny w klubach jazzowych. Tam śpiewałam, poznawałam ludzi i brałam udział w różnych jam sessions. W międzyczasie przez dwa lata pracowałam – trochę śpiewając, trochę grając na skrzypcach. W pewnej chwili zrozumiałam, że owszem gram jazz, ale studiowałam skrzypce klasyczne i brakuje mi teoretycznej wiedzy jazzowej. Wtedy zdecydowałam się na studia podyplomowe w Royal Academy of Music w Londynie, gdzie obroniłam tytuł magistra z wokalistyki i kompozycji jazzowej.
S.O: Jako skrzypaczka jazzowa, znasz zapewne znakomitego polskiego skrzypka mieszkającego w Nowym Jorku – Adama Bałdycha, a już bez wątpienia słyszałaś o Michale Urbaniaku. Czy dostrzegasz w swojej grze jakieś genetycznie odziedziczone elementy polskiego sposobu gry?
- Hmmmm… Podoba mi się ta myśl. Jest interesująca i dość romantyczna, prawda? Jeżeli faktycznie istnieje jakiś element wyróżniający moją grę, to na pewno pochodzi on gdzieś ze środka - styl, który właśnie jest bardziej, jak to nazwaliście „genetyczny” czy dziedziczny, niż wypracowany czy uzyskany wskutek „zapatrzenia się” czy osłuchania. Już jako mała dziewczynka, jeśli czymś się zachwycałam, to nie zwracałam uwagi na to, kto gra i skąd pochodzi. Wtedy bardzo spodobało mi się brzmienie polskiego skrzypka Józefa Chasyda, który zmarł mając zaledwie 27 lat. W jego grze słychać było tę intensywność i niesamowitą porywczość osadzoną w lewej dłoni. Angielska „szkoła” gry na skrzypcach jest bardziej czysta i jakby elegancka, podczas gdy skrzypkowie „starej daty”, zwłaszcza Ci pochodzący z Europy Wschodniej, charakteryzują się specyficznym, głębokim dźwiękiem. Swoją grą dotykają pewnego rodzaju ekstremum, czyli skrajności, a ja to zwyczajnie uwielbiam! Pamiętam, że podczas moich pierwszych lekcji gry na instrumencie nauczyciele powtarzali mi bym uspokoiła się i wyciszyła. Często słyszałam uwagi w stylu: „Hej! Najpierw naucz się nut a dopiero potem zarzucaj włosami!” (śmiech)
M. S. J: Brytyjczycy uchodzą za naród zdyscyplinowany i powściągliwy. Zaś my, Polacy, jesteśmy wylewni i skorzy do ekscytacji. Zauważasz w swoim charakterze jakieś polskie cechy?
- O tak! Są tam na pewno! Moi rodzice nazywają je żartobliwie genem Protasewiczów. Podczas II Wojny Światowej, część rodziny ze strony ojca wyemigrowała z Polski. Babcia opisywała wojenną traumę w swoich pamiętnikach, a tato często opowiadał wiele historii – tych zabawnych, jak i tragicznych. Wszystko to na pewno miało na mnie wpływ i na to, jaką osobą dziś jestem.
S.O: Czy Twój niedawny występ w londyńskiej Jazz Cafe POSK, to pierwszy kontakt z polską publicznością i polskim środowiskiem jazzowym Londynu, czy spotykałaś już wcześniej polskich artystów jazzowych w UK?
- Faktem jest, że nigdy wcześniej nie miałam okazji występować przed polską publicznością, a przyznaję, że jestem bardzo dumna ze swoich korzeni. Co więcej, zawsze szukałam kontaktu z Polskością i uważałam się za Polkę, w związku z czym przez wiele lat myślałam, że jestem osobą szalenie interesującą, inną i jakby egzotyczną na tutejsze warunki. Miałam nietypowe nazwisko, a mój tato opowiadał ciekawe historie o odległym kraju. Jakiś czas temu bardzo wielu Polaków przyjechało na Wyspy i zabawne było uświadomienie sobie, że nie jestem aż tak polska, jak wcześniej mogło mi się to wydawać! Ale wracając do tematu – fakt, że zostaliśmy z zespołem zaproszeni do Jazz Cafe POSK, pośrednio zawdzięczamy Sebastianowi Scotney’owi z London Jazz. Sebastian zrecenzował bowiem nasz debiutancki koncert i opowiedział o nas Tomaszowi Furmankowi, który zajął się zorganizowaniem naszego koncertu w Jazz Cafe POSK.
M. S. J: Kto jest twoim mistrzem i czyje inspiracje słychać w Twoich kompozycjach? Jeśli w ogóle tak jest, to kogo podpatrujesz jako wokalistka, a kogo jako skrzypaczka?
- Myślę, że to jedno z tych pytań na które trudno jest mi jednoznacznie odpowiedzieć. Jako skrzypaczka, jestem świadoma swoich ograniczeń i z pewnością nie jestem żadnym wirtuozem. Na przykład nie zagram bebopu, ale lubię improwizować, wygrywać różne melodie, frazy, kolory czy tekstury. Czasem więc fantazjuję, że fajnie byłoby zagrać taki rasowy współczesny jazz, dać się ponieść muzyce, jednak to głos jest moim głównym narzędziem improwizacji. Podziwiam Alison Krauss za jej kunszt gry na skrzypcach, ale przede wszystkim sposób, w jaki operuje głosem. Instrument jest tu zdecydowanie drugoplanowy. To głos jest u niej głównym środkiem wyrazu. Stąd mój podziw, bo także staram się robić podobnie. Wokaliści których podziwiam? Są ich dosłownie setki i z miejsca przychodzą mi do głowy ci, z którymi współpracuję i przyjaźnię się. Jako pierwszą wymienię wspaniałą szwedzką wokalistkę Emilię Martensson. Nie tylko ma przepiękny głos, którym tak bardzo mnie inspiruje, ale też jej sposób interpretacji, bycia na scenie – wszystko to przemawia do mnie. Kolejną wokalistką jest Emma Smith, z którą razem studiowałyśmy. Choć jej imię na to nie wskazuje, ma również ciekawe korzenie – z jednej strony jest Włoszką a z drugiej – rosyjską Żydówką. Poza tym Jest nieprawdopodobnie utalentowaną i bardzo przebojową młodą kobietą. Ma świetną technikę, pracuje bardzo ciężko i naprawdę dużo ciekawych rzeczy dzieje się w jej karierze. Savina Yannatou jest Greczynką i nie nazwałabym jej wokalistką jazzową, ale mówię o niej, bo podziwiam sposób w jaki używa swego głosu do wokalnych improwizacji. Poza tym śpiewa w różnych językach czego i ja próbuję. Mam w repertuarze, podobnie jak Savina, kilka XV-to wiecznych pieśni zaaranżowanych między innymi przeze mnie, napisanych w dialekcie judeo-hiszpańskim (ladino). I tu bardzo pomocna była moja mama, która studiowała język staro hiszpański i czuwała nad poprawnością mojej wymowy. Możliwość śpiewania w różnych językach przynosi mi wiele satysfakcji. Myślę, że to bardzo wzbogaca mnie samą nie tylko scenicznie.
M. S. J: Podczas edukacji zetknęłaś się z muzyką klasyczną. Lubisz kompozycje naszego największego kompozytora i wirtuoza skrzypiec Henryka Wieniawskiego?
- Grałam koncert Wieniawskiego, gdy byłam w Collegu. Doskonale pamiętam - drugi koncert skrzypcowy d-moll. Było to swego rodzaju apogeum mojego zachwytu nad jego stylem. Zresztą równie niesamowity jest inny jego utwór zatytułowany „Legende”. Sami widzicie, że moje związki z muzyką klasyczną są bardzo silne. Zresztą nie mogło być inaczej, ponieważ klasyką zajmowałam się od dziecka, a następnie kontynuowałam podczas czteroletnich studiów.
S.O: Poprzednie pytanie było jakby wprowadzeniem do kolejnego. Otóż Leszek Możdżer wygłosił niegdyś podczas rozmowy ze mną następującą opinię: „Mam wrażenie, że fuzja muzyki jazzowej i klasycznej jest nieunikniona i że prędzej czy później te światy muszą się połączyć”. Podzielasz taką opinię?
- Zdecydowanie tak. Rozmowa o gatunkach jest zawsze niezmiernie trudna, ponieważ w muzyce jest tyle różnych elementów składowych i cały czas powstaje coś nowego. Gdy myślisz: jazz – ciężko sobie to wyobrazić. Jak wiele jest dźwięków z których się składa, tyle jest skrajności! Poza tym wielu muzyków jazzowych ma solidne klasyczne podstawy i odwrotnie. Uczelnia, gdzie studiowałam jazz jest tak naprawdę bardzo tradycyjną uczelnią muzyki klasycznej. Mając wykłady z historii jazzu czy chodząc na ćwiczenia, zdając kolejne egzaminy, nie odczuwałam tych pokładów rebelii które niesie z sobą jazz. W moim rozumieniu ten rodzaj muzyki jest nie tyle wolnością, co właśnie buntem, rebelią, parciem do przodu i przekraczaniem granic możliwości! Wtedy docierasz do miejsca, gdzie czujesz się jeszcze bardziej żywy. Jak gdyby ktoś wszedł do pokoju i otworzył okno na oścież, przez które wleciało rześkie powietrze…
S.O: Popkultura wchłonęła sporo urodziwych i zdolnych skrzypaczek jak choćby Vanessa Mae. Nigdy nie miałaś takiej pokusy?
- Jakby to powiedzieć – to nie moja bajka. Nie kupiłabym pewnie jej albumu, ale zdaję sobie sprawę z tego, że jest bardzo uzdolnioną skrzypaczką i doceniam jej umiejętności. Nie chcę zabrzmieć cynicznie, choć sądzę, że tego typu historie wcześniej czy później zemszczą się na nas. Jesteśmy społeczeństwem nastawionym na konsumpcję i oczekujemy natychmiastowych gratyfikacji. Wszystko jest dostępne na wyciągnięcie ręki – również muzyka. Straciliśmy istnienie pewnego sacrum… Pamiętam pierwszy album CD kupiony za moje całe oszczędności. Kosztował 16.00 funtów. Nie było dnia bym nie słuchała tej płyty. Całą znałam na pamięć – słowa, muzykę, wszystko! Teraz masz spotify albo youtube, wybierasz pojedyncze utwory i słuchasz gdziekolwiek jesteś. Oczywiście ta łatwość dostępu jest cudowna, ale uważam, że ma ona także negatywny wpływ na sposób, w jaki ludzie słuchają muzyki. Z pamiętnika napisanego przez moją babkę dowiedziałam się, że ludzie podróżowali do odległych miejscowości - na przykład do Wilna – po to by wysłuchać koncertu. Przychylam się więc do stwierdzenia, że youtube ma swój udział w niszczeniu żywej muzyki. Mimo wszystko myślę, że nie jest do końca aż tak beznadziejnie! Raz w tygodniu pracuję w szkole. Spotykam tam dzieciaki, które słuchają list przebojów, oglądają programy telewizyjne typu X-Factor i wszystko to bez najmniejszej możliwości interakcji. Pamiętam, że któregoś razu jednemu z uczniów zagrałam fragment Góreckiego. Ten zwyczajnie oniemiał z zachwytu, a potem zasypał mnie lawiną pytań typu: „co to jest? skąd to się wzięło? Kto to skomponował?” Potem stwierdził, że w tych czasach nikt nie słucha tak długich (ponad godzinnych) utworów muzycznych! Szybko wyprowadziłam go z błędu i zachęciłam by również spróbował.
M. S. J: Kiedy możemy spodziewać się Twojego debiutanckiego albumu?
- 15-go czerwca tego roku i tak jak wspomniałaś, będzie to mój pierwszy album. Do tej pory pojawiałam się w różnych projektach, ale nigdy pod swoim własnym nazwiskiem. Większość utworów znajdujących się na płycie są moimi kompozycjami, ale znajdziecie tam też dwa utwory w dialekcie judeo-hiszpańskim. Oczywiście pojawiam się tam i jako wokalistka i skrzypaczka.
M. S. J: Alice Zawadzki – wokal i skrzypce, Kit Downes – organy Hammonda, Alex Roth – gitara, Jon Scott – perkusja . Czy jest to Twój stały zespół, czy jedynie muzycy z którymi współpracujesz okazjonalnie?
- Mniej więcej tak to właśnie wygląda. Kit faktycznie dołączył do nas gościnnie przy nagrywaniu albumu i być może już zostanie. Zaprosiliśmy też do współpracy pianistę Dan’a Nicholsa, perkusistę Joshuę Blackmore’a i basistę Sam’a Lassersona. W stałym albumowym składzie są wspominani przez ciebie wcześniej perkusista Jon Scott i gitarzysta Alex Roth, a także znakomity duński basista mieszkający na stałe w Berlinie - Andreas Lang. Udało mi się również namówić do udziału w nagraniu moje śpiewające przyjaciółki.
S.O: Słyszałem Twoją interpretację „Czarnych Oczu” – polskiej piosenki ludowo-biesiadnej. Skąd taki pomysł i czy znasz inne polskie kompozycje folkowe?
- „Czarne Oczy”? Ja to nazywam „Gdybym miał gitarę”! Historia tej interpretacji jest następująca. Podczas mojego pobytu w Polsce, dwie moje kuzynki - Ala i Jagoda pokazały mi stare śpiewniki i zaczęły mnie uczyć właśnie tej piosenki. Tak mi utkwiła w pamięci, że nie przestawałam jej nucić. Wtedy pomyślałam, że można by ją zaaranżować na jazzową nutę!
S.O: Wspomniany przez Ciebie Sebastian Scotney – popularny wydawca London Jazz napisał o Tobie następujące zdanie: ”Zakres tekstur i kolorów oraz możliwości ekspresji wydaje sie być w przypadku Alice mniej lub bardziej nieskończony” Jak to odbierasz?
- Gdy to przeczytałam, byłam po prostu przeszczęśliwa, szczególnie że był to nasz pierwszy wspólny koncert w tym składzie i jeszcze nie znaliśmy się muzycznie. Wszyscy byliśmy lekko zdenerwowani, ale myślę, że była to zdecydowanie motywująca trema. Poza tym nasze instrumentarium - mowa tu o organach Hammonda - jest dość nietypowym dla jazzu połączeniem. Ludzie są przyzwyczajeni do dźwięków gitary, fortepianu, kontrabasu, perkusji, wokalu. Nagle słyszą coś nowego i myślą: WOW! Dzięki wprowadzeniu instrumentalnego novum, odkrywamy w dźwiękach nowe kolory, nowe tekstury, nowe połączenia. Jesteśmy zmuszani do zupełnie nowego sposobu odbioru i postrzegania.
M. S. J: Jak myślisz, skąd wziął się ten nagły przypływ Twojej popularności w Londynie – czy to działanie Twojego managera? Jak zamierzasz ten moment wykorzystać ?
- Może Cię zaskoczę, ale nie mam managera. Całymi godzinami ślęczę przed swoim laptopem i zajmuję się wszystkim sama. Nie mam pojęcia skąd ten nagły przypływ popularności, ale to bardzo cieszy. Na pewno zawdzięczam to wspaniałym muzykom z którymi gram. Dzięki nim tak naprawdę obserwuję ciągły rozwój naszej muzyki. Poza tym każdy z nich jest dla mnie wielką inspiracją. Mniej więcej od roku zmieniło się też moje nastawienie względem pewnych spraw. Wspaniale, jeżeli moja muzyka podoba się ludziom i przyjmują ją z uznaniem. Jeśli tak się nie dzieje – to też jest ok, bo przede wszystkim zależy mi na byciu sobą i dlatego czuję, że wiele zmieniło się we mnie, w mojej postawie i pewności siebie.
S.O: Co chciałabyś wnieść do muzyki jazzowej? Czy jest jakiś szczegół, który byłby takim Twoim znakiem rozpoznawczym i jednocześnie czymś, co w przyszłości może inspirować kolejne pokolenia artystów?
- To bardzo ciekawe pytanie, więc pozwól mi zastanowić się nad nim chwilę… Myślę, że mogłyby to być dwie rzeczy – jedna bardzo wymyślna i techniczna, a druga dotycząca mnie jako muzyka… To co naprawdę chciałabym rozwinąć, to unisono mego śpiewu i gry na skrzypcach. Dużo czasu poświęcam na ćwiczenie moich solowych improwizacji i w tym chciałabym być naprawdę dobra. Kombinacja ludzkiego głosu i dźwięku instrumentu jest naprawdę bardzo ciekawa.
S.O: Czy technicznie jest możliwa jednoczesna gra na skrzypcach i śpiew? Nigdy nie sądziłem, że jest to możliwe!
- Tak, choć jest to bardzo trudne. Właśnie ćwiczeniu tej umiejętności poświęcam najwięcej uwagi. Pierwszy raz spróbowałam śpiewać w trakcie gry około 10 lat temu i było to koszmarnie trudne! Bierzesz instrument, dociskasz palcem, dźwięk z pudła rezonansowego czujesz po lewej stronie szyi, a tuż obok, po środku, czujesz swój wibrujący głos. Jeden z dźwięków jest płaski, drugi przenikliwy i masz problem z rozpoznaniem, który należy w danej chwili poprawić! Oba dźwięki mają ten sam rejestr, tak samo je czujesz bo dźwięk skrzypiec jest bardzo podobny do głosu. Wszystko dzieje się tutaj, na tym małym odcinku szyi! Z czasem, stopniowo uczysz się co i jak dopasować, jak precyzyjnie wydobyć te dźwięki, których właśnie szukasz. To niesamowite, przynoszące wiele radości i satysfakcji zajęcie! Jest taka osoba która bardzo mnie inspiruje. Nazywa się Iva Bittová. Jest skrzypaczką i wokalistką, urodziła się w Czechosłowacji. Sposób w jaki improwizuje, język jakim się posługuje – po prostu zwala mnie z nóg. Jest niezwykła! Podobnie jak ona, chciałabym aby symultaniczna gra ze śpiewem stały się moim znakiem firmowym.
M. S. J: Nigdy nie zdawałam sobie sprawy z poziomu trudności jednoczesnego grania na skrzypcach i śpiewu! Dość trudne zawsze wydawało się pogodzenie śpiewu i gry na perkusji czy gitarze basowej. W przypadku skrzypiec - umiejscowienie strun głosowych, fakt, że słyszymy siebie „od środka”, dwa centymetry w lewo i dodatkowo odbierasz wibracje, słyszysz znowu „od środka” dźwięk instrumentu… Przepraszam ale to wszystko dla mnie lekko niepojęte! Wokalista normalnie ma odsłuchy. W sytuacji gdy grasz i w tym samym momencie śpiewasz, gdzie tak naprawdę się słyszysz i co słyszysz bardziej?!
- No właśnie, w przypadku gry na innych instrumentach, takich jak gitara czy fortepian, źródło dźwięku znajduje się w pewnej odległości od Ciebie, a głos jest na swoim miejscu. Gdy mowa o głosie i skrzypcach – sprawa jest trochę bardziej skomplikowana. Jednak to właśnie lubię najbardziej – oba dźwięki (głosu i skrzypiec) są bardzo do siebie zbliżone i mają podobną częstotliwość. Tak naprawdę – wiele jest jeszcze przede mną do odkrycia.
M. S. J: Omówiliśmy pierwszy znak rozpoznawczy. Co chciałabyś aby było drugim?
- Myślę, że drugi, jest spełnieniem marzeń każdego muzyka. Nawet nie myślę, wiem to na pewno! Chciałabym tworzyć muzykę, która jest odważna, zaś sama chciałabym nie bać się krytyki, być odporną, móc przekraczać granice. Nawet jeśli miałoby to oznaczać skomponowanie utworu prostego, niewyszukanego, który nie będzie podobał się publiczności, ale ja będę miała pewność, że to jest coś, co chciałam zagrać. Chyba wszyscy się z tym zmagamy nie tylko w muzyce ale w każdej innej dziedzinie sztuki i życia. Każdy z nas pragnie, by to co robi, było uznane za prawdziwe. Jeśli moja muzyka byłaby podszyta strachem, nie byłabym autentyczna i dlatego jeśli tworzysz według tego, co Ci w duszy gra, ludzie to „kupią” bo będą czuli, że jest w Tobie prawda. Taką chcę tworzyć muzykę! Staram się unikać sztuczności i powierzchowności.
S.O: To bardzo polski tok myślenia! Wolisz skrzypce akustyczne czy elektryczne?
- Akustyczne. Od zawsze. Oczywiście instrumenty elektryczne brzmią fantastycznie, ale ja wolę dźwięk akustyczny.
S.O: Jakie jest Twoje najskrytsze marzenie jako osoby i jako artystki? Gdzie widzisz siebie za kilka lat?
- Jako osoba, zwyczajnie chciałabym być szczęśliwa! Przepraszam, jeśli wydaje się to być zbyt trywialne, ale tak właśnie jest! Zaś spełnienie moich marzeń artystycznych wiąże się z ciężką pracą, z czym nie mam najmniejszego problemu. Za kilka lat chciałabym grać większe koncerty i występować w trakcie znaczących wydarzeń. Byłoby cudownie zagrać na Festiwalu w Montreux! Dobrze byłoby móc więcej czasu poświęcać muzyce i tworzeniu, bo póki co muszę skupiać się na zarabianiu pieniędzy i płaceniu rachunków.
M. S. J: Chciałabyś zagrać koncert w Polsce?
- Czytasz w moich myślach! Zwłaszcza ostatnio dużo o tym myślałam. Polska zajmuje bardzo wyjątkowe miejsce i w sercu i w życiu moim i mojej rodziny więc ta
S.O: Wywiad z Tobą ukaże się w polskim JazzPRESS-ie miesiąc po publikacji obszernego wywiadu z Adamem Bałdychem. Miesiąc w miesiąc rozmawiamy ze wspaniałymi polskimi skrzypkami!
- To wielki komplement dla mnie. Cieszę się niezmiernie i dziękuję za zaproszenie do rozmowy!
Wywiad z Alice przeprowadziłem wspólnie z Moniką S. Jakubowską. Monika urodziła się w Suwałkach. Pierwsze zdjęcia DDRowską lustrzanką Exakta zrobiła w wieku lat 4. W UK od 2006. W Londynie znalazła swoje miejsce na ziemi. Prócz fotografii pasjonatka muzyki, kaligrafii i odkrywania Londynu. Zafascynowana jest przyrodą i codziennością ludzkiego życia. Pochłania ją fotografowanie ulicy. Zawsze może liczyć na nieodłączny aparat fotograficzny oraz własną cierpliwość i optymizm. W zamian otrzymuje szczery obraz otaczającego ją świata, Z wykształcenia jest anglistką. Była dziennikarka londyńskiego Nowego Czasu - Obecnie związana z londyńską Coolturą, a niniejszym debiutuje na łamach JazzPRESS-u. Wywiad z Moniką możecie przeczytać tutaj.
Z Alice Zawadzki rozmawiają: Monika S. Jakubowska i Sławomir Orwat
Zdjęcia: Monika S. Jakubowska
M. S. J: Może jednak spróbuję zadawać Ci pytania w języku polskim?
- Spróbuj, ale nie miej zbyt wielkich oczekiwań (śmiech).
M. S. J: Jak często rozmawiasz ze swoim ojcem po polsku?
- Za każdym razem, gdy go widzę! Jest to jednak wymiana dosłownie kilku słów i na tym koniec. Cała reszta rozmowy odbywa się już po angielsku.
S.O: Nosisz polskie nazwisko. Jakie są Twoje związki z Polską i czy utrzymujesz kontakty z naszym krajem?
- Mam dużą rodzinę w Polsce. Córka mojej babci, czyli moja ciotka Zofia, która mieszka w Gdyni i jej dzieci, czyli moi kuzyni – Adam i Ania, którzy są mniej więcej w moim wieku. Mam z nimi bardzo dobry kontakt. Mam również rodzinę w Warszawie i w Białymstoku. Mój tato bardzo dba o to, aby nasze kontakty z rodziną w Polsce były bardzo bliskie. Do tej pory tylko raz odwiedziłam Polskę, ale był to bardzo udany pobyt i trwał pięć tygodni. Jestem skłonna powiedzieć, że mogłabym tam nawet zamieszkać. Za każdym razem gdy ktoś mnie pyta, czy chciałabym zamieszkać w Polsce, pomysł ten wydaje się być coraz bardziej kuszący, pomimo że przeszkadzałaby mi bariera językowa. Zaledwie rok temu ukończyłam studia, więc dotychczas byłam pochłonięta nauką i układaniem swojego życia tutaj - na Wyspach, ale na przykład mój życiowy partner, który mieszka na stałe w Berlinie i który jest basistą grającym free jazz, bardzo często koncertuje w Polsce w towarzystwie fantastycznych muzyków jazzowych i zawsze opowiada mi o tym, jak wspaniała jest polska scena jazzowa. Kiedyś gdzieś na południu Niemiec zagrali koncert dla siedmio, może dziesięcioosobowej publiczności. Gdy z tym samym składem i repertuarem pojechali do Polski - do Darłowa, przywitało ich kilka setek ludzi, którzy mieli kompletnego „bzika” na punkcie free jazzu. Ich reakcja była równie spontaniczna – dlaczego nie przeprowadzić się tutaj?!
M. S. J: Wcale mnie to nie dziwi! Zapewne był to festiwal Jazzowy w Darłowie, który odbywa się tam każdego roku latem. Przez resztę roku w Polsce także trudno jest o tak liczną publiczność podczas koncertów jazzowych, które z reguły są tam jednak kameralne. Mieli więc sporo szczęścia, że do Darłowa trafili latem.
S.O: Wokalistka, skrzypaczka, kompozytorka – kim czujesz się najbardziej?
- Zdecydowanie wokalistką. Śpiewam całe życie. Zaczęłam śpiewać już jako dziecko mniej więcej w tym samym czasie, gdy nauczyłam się już mówić i były to jakieś przedszkolne piosenki. Jazzem zainteresowałam się mając trzynaście lat, a stało się tak za sprawą jazzowej wokalistki z Nowego Orleanu - Lillian Boutté.
M. S. J: Rodzina wspierała Twoją pasję do muzyki?
- O tak! Od początku wspierali mnie na każdym kroku i nigdy nie odczuwałam z ich strony żadnych nacisków. Dało się słyszeć wśród moich znajomych, zwłaszcza muzyków klasycznych, że ich rodzice często przymuszali ich do grania, do ćwiczeń. Niektórzy z nich odchodzili potem od muzyki, bo wspomnienia związane z nią często były dla nich negatywne. Kiedy odczuwasz zbyt duży nacisk, nic dobrego z tego nie wynika. Moja znajoma skrzypaczka wspomniała kiedyś, że ojciec potrafił ją nawet uderzyć, aby zmusić do wielogodzinnych ćwiczeń. Takie bolesne wspomnienia nie tylko nie pomagają w rozwoju pasji, a wręcz przeciwnie - demotywują. Dlatego też jestem bardzo zadowolona z faktu, że moi rodzice bardzo entuzjastycznie podchodzili do mojego muzykowania, choć tak naprawdę o muzyce nie wiedzą nic! Pamiętam sytuację, gdy ćwiczyłam jakiś współczesny utwór, który nie był dość melodyjny. Do pokoju zapukał tata i przepraszając zapytał: „Alice, Ty ćwiczysz czy to są jakieś wygłupy?” (śmiech). Miłość do muzyki w mojej rodzinie ominęła pokolenie rodziców, ale sięgając trochę wcześniej, moja polska babka była wspaniałą pianistką, zaś jej siostra utalentowaną i dość znaną śpiewaczką. Niestety nie pamiętam żadnych szczegółów, bo są to naprawdę bardzo stare historie. Jednakże w naszej rodzinie, zarówno po stronie ojca jak i matki, było naprawdę wielu utalentowanych muzyków.
S.O: Ile miałaś lat, kiedy uświadomiłaś sobie, że scena jest miejscem dla Ciebie?
- Dość wcześnie. Przypominam sobie wielu różnych sytuacji, kiedy już jako ośmio czy dziewięciolatka mogłam zasmakować uczucia bycia na scenie. Na przykład grając jako członek orkiestry, gdzie obowiązuje pewna etykieta, a od ciebie wymagają pełnego skupienia i powagi, czarnego galowego ubioru i zachowania absolutnej ciszy podczas grania utworu. Po szkole chodziłam na zajęcia koła teatru muzycznego i tam z kolei śpiewałam, tańczyłam i odgrywałam różne mniej lub bardziej dramatyczne role. Jednak ta największa miłość do sceny przyszła wtedy, gdy zainteresowałam się jazzem. To już jest zupełnie inny rodzaj interakcji. W muzyce klasycznej masz świadomość bycia jakby przekaźnikiem, narzędziem kompozytora i to właśnie kompozytor jest największą gwiazdą wieczoru. Podobnie jest w sztuce czy musicalu – odgrywasz rolę i jesteś wpasowany w już istniejącą historię. W jazzie jest zupełnie odwrotnie! To ludzie, muzycy będący na scenie są najważniejsi i to właśnie na nich skupia się cała uwaga publiczności. Nawet jeśli gra się standardy, odczuwa się tę wielką chęć bycia oryginalnym i zagrania wedle swojego „widzi mi się”. Musisz grać całym sobą, jakby odcisnąć siebie w każdym utworze. Wszystko to brzmi bardzo egocentrycznie, prawda? Dlatego uwielbiam jazz – bo w jazzie chodzi przede wszystkim o mnie! (śmiech). Muszę jednak przyznać, że przyzwyczajenie się do tego nowego rodzaju scenicznej interakcji zajęło mi trochę czasu. Nagle stoję na scenie i mówię, gram jako ja. Przychodzi taki moment konsternacji, gdy zastanawiasz się: „kim jestem i co chcę powiedzieć?!”. Jednak właśnie to lubię najbardziej – gdy wszystko idzie według planu, odczuwasz to niesamowite głębokie połączenie, jakby most między tobą a publicznością. Czujesz, że dajesz z siebie wszystko i że publiczność dobrze się bawi.
S.O: Masz wykształcenie muzyczne. Jakie szkoły ukończyłaś?
- Jako dziecko uczęszczałam do lokalnej szkoły podstawowej i gimnazjum w Oxfordzie. Potem był Royal Northern College of Music w Manchesterze, gdzie studiowałam klasyczne skrzypce. Bardzo często urywałam się z zajęć i w miejsce klasyki fundowałam sobie odwiedziny w klubach jazzowych. Tam śpiewałam, poznawałam ludzi i brałam udział w różnych jam sessions. W międzyczasie przez dwa lata pracowałam – trochę śpiewając, trochę grając na skrzypcach. W pewnej chwili zrozumiałam, że owszem gram jazz, ale studiowałam skrzypce klasyczne i brakuje mi teoretycznej wiedzy jazzowej. Wtedy zdecydowałam się na studia podyplomowe w Royal Academy of Music w Londynie, gdzie obroniłam tytuł magistra z wokalistyki i kompozycji jazzowej.
S.O: Jako skrzypaczka jazzowa, znasz zapewne znakomitego polskiego skrzypka mieszkającego w Nowym Jorku – Adama Bałdycha, a już bez wątpienia słyszałaś o Michale Urbaniaku. Czy dostrzegasz w swojej grze jakieś genetycznie odziedziczone elementy polskiego sposobu gry?
- Hmmmm… Podoba mi się ta myśl. Jest interesująca i dość romantyczna, prawda? Jeżeli faktycznie istnieje jakiś element wyróżniający moją grę, to na pewno pochodzi on gdzieś ze środka - styl, który właśnie jest bardziej, jak to nazwaliście „genetyczny” czy dziedziczny, niż wypracowany czy uzyskany wskutek „zapatrzenia się” czy osłuchania. Już jako mała dziewczynka, jeśli czymś się zachwycałam, to nie zwracałam uwagi na to, kto gra i skąd pochodzi. Wtedy bardzo spodobało mi się brzmienie polskiego skrzypka Józefa Chasyda, który zmarł mając zaledwie 27 lat. W jego grze słychać było tę intensywność i niesamowitą porywczość osadzoną w lewej dłoni. Angielska „szkoła” gry na skrzypcach jest bardziej czysta i jakby elegancka, podczas gdy skrzypkowie „starej daty”, zwłaszcza Ci pochodzący z Europy Wschodniej, charakteryzują się specyficznym, głębokim dźwiękiem. Swoją grą dotykają pewnego rodzaju ekstremum, czyli skrajności, a ja to zwyczajnie uwielbiam! Pamiętam, że podczas moich pierwszych lekcji gry na instrumencie nauczyciele powtarzali mi bym uspokoiła się i wyciszyła. Często słyszałam uwagi w stylu: „Hej! Najpierw naucz się nut a dopiero potem zarzucaj włosami!” (śmiech)
M. S. J: Brytyjczycy uchodzą za naród zdyscyplinowany i powściągliwy. Zaś my, Polacy, jesteśmy wylewni i skorzy do ekscytacji. Zauważasz w swoim charakterze jakieś polskie cechy?
- O tak! Są tam na pewno! Moi rodzice nazywają je żartobliwie genem Protasewiczów. Podczas II Wojny Światowej, część rodziny ze strony ojca wyemigrowała z Polski. Babcia opisywała wojenną traumę w swoich pamiętnikach, a tato często opowiadał wiele historii – tych zabawnych, jak i tragicznych. Wszystko to na pewno miało na mnie wpływ i na to, jaką osobą dziś jestem.
S.O: Czy Twój niedawny występ w londyńskiej Jazz Cafe POSK, to pierwszy kontakt z polską publicznością i polskim środowiskiem jazzowym Londynu, czy spotykałaś już wcześniej polskich artystów jazzowych w UK?
- Faktem jest, że nigdy wcześniej nie miałam okazji występować przed polską publicznością, a przyznaję, że jestem bardzo dumna ze swoich korzeni. Co więcej, zawsze szukałam kontaktu z Polskością i uważałam się za Polkę, w związku z czym przez wiele lat myślałam, że jestem osobą szalenie interesującą, inną i jakby egzotyczną na tutejsze warunki. Miałam nietypowe nazwisko, a mój tato opowiadał ciekawe historie o odległym kraju. Jakiś czas temu bardzo wielu Polaków przyjechało na Wyspy i zabawne było uświadomienie sobie, że nie jestem aż tak polska, jak wcześniej mogło mi się to wydawać! Ale wracając do tematu – fakt, że zostaliśmy z zespołem zaproszeni do Jazz Cafe POSK, pośrednio zawdzięczamy Sebastianowi Scotney’owi z London Jazz. Sebastian zrecenzował bowiem nasz debiutancki koncert i opowiedział o nas Tomaszowi Furmankowi, który zajął się zorganizowaniem naszego koncertu w Jazz Cafe POSK.
M. S. J: Kto jest twoim mistrzem i czyje inspiracje słychać w Twoich kompozycjach? Jeśli w ogóle tak jest, to kogo podpatrujesz jako wokalistka, a kogo jako skrzypaczka?
- Myślę, że to jedno z tych pytań na które trudno jest mi jednoznacznie odpowiedzieć. Jako skrzypaczka, jestem świadoma swoich ograniczeń i z pewnością nie jestem żadnym wirtuozem. Na przykład nie zagram bebopu, ale lubię improwizować, wygrywać różne melodie, frazy, kolory czy tekstury. Czasem więc fantazjuję, że fajnie byłoby zagrać taki rasowy współczesny jazz, dać się ponieść muzyce, jednak to głos jest moim głównym narzędziem improwizacji. Podziwiam Alison Krauss za jej kunszt gry na skrzypcach, ale przede wszystkim sposób, w jaki operuje głosem. Instrument jest tu zdecydowanie drugoplanowy. To głos jest u niej głównym środkiem wyrazu. Stąd mój podziw, bo także staram się robić podobnie. Wokaliści których podziwiam? Są ich dosłownie setki i z miejsca przychodzą mi do głowy ci, z którymi współpracuję i przyjaźnię się. Jako pierwszą wymienię wspaniałą szwedzką wokalistkę Emilię Martensson. Nie tylko ma przepiękny głos, którym tak bardzo mnie inspiruje, ale też jej sposób interpretacji, bycia na scenie – wszystko to przemawia do mnie. Kolejną wokalistką jest Emma Smith, z którą razem studiowałyśmy. Choć jej imię na to nie wskazuje, ma również ciekawe korzenie – z jednej strony jest Włoszką a z drugiej – rosyjską Żydówką. Poza tym Jest nieprawdopodobnie utalentowaną i bardzo przebojową młodą kobietą. Ma świetną technikę, pracuje bardzo ciężko i naprawdę dużo ciekawych rzeczy dzieje się w jej karierze. Savina Yannatou jest Greczynką i nie nazwałabym jej wokalistką jazzową, ale mówię o niej, bo podziwiam sposób w jaki używa swego głosu do wokalnych improwizacji. Poza tym śpiewa w różnych językach czego i ja próbuję. Mam w repertuarze, podobnie jak Savina, kilka XV-to wiecznych pieśni zaaranżowanych między innymi przeze mnie, napisanych w dialekcie judeo-hiszpańskim (ladino). I tu bardzo pomocna była moja mama, która studiowała język staro hiszpański i czuwała nad poprawnością mojej wymowy. Możliwość śpiewania w różnych językach przynosi mi wiele satysfakcji. Myślę, że to bardzo wzbogaca mnie samą nie tylko scenicznie.
M. S. J: Podczas edukacji zetknęłaś się z muzyką klasyczną. Lubisz kompozycje naszego największego kompozytora i wirtuoza skrzypiec Henryka Wieniawskiego?
- Grałam koncert Wieniawskiego, gdy byłam w Collegu. Doskonale pamiętam - drugi koncert skrzypcowy d-moll. Było to swego rodzaju apogeum mojego zachwytu nad jego stylem. Zresztą równie niesamowity jest inny jego utwór zatytułowany „Legende”. Sami widzicie, że moje związki z muzyką klasyczną są bardzo silne. Zresztą nie mogło być inaczej, ponieważ klasyką zajmowałam się od dziecka, a następnie kontynuowałam podczas czteroletnich studiów.
S.O: Poprzednie pytanie było jakby wprowadzeniem do kolejnego. Otóż Leszek Możdżer wygłosił niegdyś podczas rozmowy ze mną następującą opinię: „Mam wrażenie, że fuzja muzyki jazzowej i klasycznej jest nieunikniona i że prędzej czy później te światy muszą się połączyć”. Podzielasz taką opinię?
- Zdecydowanie tak. Rozmowa o gatunkach jest zawsze niezmiernie trudna, ponieważ w muzyce jest tyle różnych elementów składowych i cały czas powstaje coś nowego. Gdy myślisz: jazz – ciężko sobie to wyobrazić. Jak wiele jest dźwięków z których się składa, tyle jest skrajności! Poza tym wielu muzyków jazzowych ma solidne klasyczne podstawy i odwrotnie. Uczelnia, gdzie studiowałam jazz jest tak naprawdę bardzo tradycyjną uczelnią muzyki klasycznej. Mając wykłady z historii jazzu czy chodząc na ćwiczenia, zdając kolejne egzaminy, nie odczuwałam tych pokładów rebelii które niesie z sobą jazz. W moim rozumieniu ten rodzaj muzyki jest nie tyle wolnością, co właśnie buntem, rebelią, parciem do przodu i przekraczaniem granic możliwości! Wtedy docierasz do miejsca, gdzie czujesz się jeszcze bardziej żywy. Jak gdyby ktoś wszedł do pokoju i otworzył okno na oścież, przez które wleciało rześkie powietrze…
S.O: Popkultura wchłonęła sporo urodziwych i zdolnych skrzypaczek jak choćby Vanessa Mae. Nigdy nie miałaś takiej pokusy?
- Jakby to powiedzieć – to nie moja bajka. Nie kupiłabym pewnie jej albumu, ale zdaję sobie sprawę z tego, że jest bardzo uzdolnioną skrzypaczką i doceniam jej umiejętności. Nie chcę zabrzmieć cynicznie, choć sądzę, że tego typu historie wcześniej czy później zemszczą się na nas. Jesteśmy społeczeństwem nastawionym na konsumpcję i oczekujemy natychmiastowych gratyfikacji. Wszystko jest dostępne na wyciągnięcie ręki – również muzyka. Straciliśmy istnienie pewnego sacrum… Pamiętam pierwszy album CD kupiony za moje całe oszczędności. Kosztował 16.00 funtów. Nie było dnia bym nie słuchała tej płyty. Całą znałam na pamięć – słowa, muzykę, wszystko! Teraz masz spotify albo youtube, wybierasz pojedyncze utwory i słuchasz gdziekolwiek jesteś. Oczywiście ta łatwość dostępu jest cudowna, ale uważam, że ma ona także negatywny wpływ na sposób, w jaki ludzie słuchają muzyki. Z pamiętnika napisanego przez moją babkę dowiedziałam się, że ludzie podróżowali do odległych miejscowości - na przykład do Wilna – po to by wysłuchać koncertu. Przychylam się więc do stwierdzenia, że youtube ma swój udział w niszczeniu żywej muzyki. Mimo wszystko myślę, że nie jest do końca aż tak beznadziejnie! Raz w tygodniu pracuję w szkole. Spotykam tam dzieciaki, które słuchają list przebojów, oglądają programy telewizyjne typu X-Factor i wszystko to bez najmniejszej możliwości interakcji. Pamiętam, że któregoś razu jednemu z uczniów zagrałam fragment Góreckiego. Ten zwyczajnie oniemiał z zachwytu, a potem zasypał mnie lawiną pytań typu: „co to jest? skąd to się wzięło? Kto to skomponował?” Potem stwierdził, że w tych czasach nikt nie słucha tak długich (ponad godzinnych) utworów muzycznych! Szybko wyprowadziłam go z błędu i zachęciłam by również spróbował.
M. S. J: Kiedy możemy spodziewać się Twojego debiutanckiego albumu?
- 15-go czerwca tego roku i tak jak wspomniałaś, będzie to mój pierwszy album. Do tej pory pojawiałam się w różnych projektach, ale nigdy pod swoim własnym nazwiskiem. Większość utworów znajdujących się na płycie są moimi kompozycjami, ale znajdziecie tam też dwa utwory w dialekcie judeo-hiszpańskim. Oczywiście pojawiam się tam i jako wokalistka i skrzypaczka.
M. S. J: Alice Zawadzki – wokal i skrzypce, Kit Downes – organy Hammonda, Alex Roth – gitara, Jon Scott – perkusja . Czy jest to Twój stały zespół, czy jedynie muzycy z którymi współpracujesz okazjonalnie?
- Mniej więcej tak to właśnie wygląda. Kit faktycznie dołączył do nas gościnnie przy nagrywaniu albumu i być może już zostanie. Zaprosiliśmy też do współpracy pianistę Dan’a Nicholsa, perkusistę Joshuę Blackmore’a i basistę Sam’a Lassersona. W stałym albumowym składzie są wspominani przez ciebie wcześniej perkusista Jon Scott i gitarzysta Alex Roth, a także znakomity duński basista mieszkający na stałe w Berlinie - Andreas Lang. Udało mi się również namówić do udziału w nagraniu moje śpiewające przyjaciółki.
S.O: Słyszałem Twoją interpretację „Czarnych Oczu” – polskiej piosenki ludowo-biesiadnej. Skąd taki pomysł i czy znasz inne polskie kompozycje folkowe?
- „Czarne Oczy”? Ja to nazywam „Gdybym miał gitarę”! Historia tej interpretacji jest następująca. Podczas mojego pobytu w Polsce, dwie moje kuzynki - Ala i Jagoda pokazały mi stare śpiewniki i zaczęły mnie uczyć właśnie tej piosenki. Tak mi utkwiła w pamięci, że nie przestawałam jej nucić. Wtedy pomyślałam, że można by ją zaaranżować na jazzową nutę!
S.O: Wspomniany przez Ciebie Sebastian Scotney – popularny wydawca London Jazz napisał o Tobie następujące zdanie: ”Zakres tekstur i kolorów oraz możliwości ekspresji wydaje sie być w przypadku Alice mniej lub bardziej nieskończony” Jak to odbierasz?
- Gdy to przeczytałam, byłam po prostu przeszczęśliwa, szczególnie że był to nasz pierwszy wspólny koncert w tym składzie i jeszcze nie znaliśmy się muzycznie. Wszyscy byliśmy lekko zdenerwowani, ale myślę, że była to zdecydowanie motywująca trema. Poza tym nasze instrumentarium - mowa tu o organach Hammonda - jest dość nietypowym dla jazzu połączeniem. Ludzie są przyzwyczajeni do dźwięków gitary, fortepianu, kontrabasu, perkusji, wokalu. Nagle słyszą coś nowego i myślą: WOW! Dzięki wprowadzeniu instrumentalnego novum, odkrywamy w dźwiękach nowe kolory, nowe tekstury, nowe połączenia. Jesteśmy zmuszani do zupełnie nowego sposobu odbioru i postrzegania.
M. S. J: Jak myślisz, skąd wziął się ten nagły przypływ Twojej popularności w Londynie – czy to działanie Twojego managera? Jak zamierzasz ten moment wykorzystać ?
- Może Cię zaskoczę, ale nie mam managera. Całymi godzinami ślęczę przed swoim laptopem i zajmuję się wszystkim sama. Nie mam pojęcia skąd ten nagły przypływ popularności, ale to bardzo cieszy. Na pewno zawdzięczam to wspaniałym muzykom z którymi gram. Dzięki nim tak naprawdę obserwuję ciągły rozwój naszej muzyki. Poza tym każdy z nich jest dla mnie wielką inspiracją. Mniej więcej od roku zmieniło się też moje nastawienie względem pewnych spraw. Wspaniale, jeżeli moja muzyka podoba się ludziom i przyjmują ją z uznaniem. Jeśli tak się nie dzieje – to też jest ok, bo przede wszystkim zależy mi na byciu sobą i dlatego czuję, że wiele zmieniło się we mnie, w mojej postawie i pewności siebie.
S.O: Co chciałabyś wnieść do muzyki jazzowej? Czy jest jakiś szczegół, który byłby takim Twoim znakiem rozpoznawczym i jednocześnie czymś, co w przyszłości może inspirować kolejne pokolenia artystów?
- To bardzo ciekawe pytanie, więc pozwól mi zastanowić się nad nim chwilę… Myślę, że mogłyby to być dwie rzeczy – jedna bardzo wymyślna i techniczna, a druga dotycząca mnie jako muzyka… To co naprawdę chciałabym rozwinąć, to unisono mego śpiewu i gry na skrzypcach. Dużo czasu poświęcam na ćwiczenie moich solowych improwizacji i w tym chciałabym być naprawdę dobra. Kombinacja ludzkiego głosu i dźwięku instrumentu jest naprawdę bardzo ciekawa.
S.O: Czy technicznie jest możliwa jednoczesna gra na skrzypcach i śpiew? Nigdy nie sądziłem, że jest to możliwe!
- Tak, choć jest to bardzo trudne. Właśnie ćwiczeniu tej umiejętności poświęcam najwięcej uwagi. Pierwszy raz spróbowałam śpiewać w trakcie gry około 10 lat temu i było to koszmarnie trudne! Bierzesz instrument, dociskasz palcem, dźwięk z pudła rezonansowego czujesz po lewej stronie szyi, a tuż obok, po środku, czujesz swój wibrujący głos. Jeden z dźwięków jest płaski, drugi przenikliwy i masz problem z rozpoznaniem, który należy w danej chwili poprawić! Oba dźwięki mają ten sam rejestr, tak samo je czujesz bo dźwięk skrzypiec jest bardzo podobny do głosu. Wszystko dzieje się tutaj, na tym małym odcinku szyi! Z czasem, stopniowo uczysz się co i jak dopasować, jak precyzyjnie wydobyć te dźwięki, których właśnie szukasz. To niesamowite, przynoszące wiele radości i satysfakcji zajęcie! Jest taka osoba która bardzo mnie inspiruje. Nazywa się Iva Bittová. Jest skrzypaczką i wokalistką, urodziła się w Czechosłowacji. Sposób w jaki improwizuje, język jakim się posługuje – po prostu zwala mnie z nóg. Jest niezwykła! Podobnie jak ona, chciałabym aby symultaniczna gra ze śpiewem stały się moim znakiem firmowym.
M. S. J: Nigdy nie zdawałam sobie sprawy z poziomu trudności jednoczesnego grania na skrzypcach i śpiewu! Dość trudne zawsze wydawało się pogodzenie śpiewu i gry na perkusji czy gitarze basowej. W przypadku skrzypiec - umiejscowienie strun głosowych, fakt, że słyszymy siebie „od środka”, dwa centymetry w lewo i dodatkowo odbierasz wibracje, słyszysz znowu „od środka” dźwięk instrumentu… Przepraszam ale to wszystko dla mnie lekko niepojęte! Wokalista normalnie ma odsłuchy. W sytuacji gdy grasz i w tym samym momencie śpiewasz, gdzie tak naprawdę się słyszysz i co słyszysz bardziej?!
- No właśnie, w przypadku gry na innych instrumentach, takich jak gitara czy fortepian, źródło dźwięku znajduje się w pewnej odległości od Ciebie, a głos jest na swoim miejscu. Gdy mowa o głosie i skrzypcach – sprawa jest trochę bardziej skomplikowana. Jednak to właśnie lubię najbardziej – oba dźwięki (głosu i skrzypiec) są bardzo do siebie zbliżone i mają podobną częstotliwość. Tak naprawdę – wiele jest jeszcze przede mną do odkrycia.
M. S. J: Omówiliśmy pierwszy znak rozpoznawczy. Co chciałabyś aby było drugim?
- Myślę, że drugi, jest spełnieniem marzeń każdego muzyka. Nawet nie myślę, wiem to na pewno! Chciałabym tworzyć muzykę, która jest odważna, zaś sama chciałabym nie bać się krytyki, być odporną, móc przekraczać granice. Nawet jeśli miałoby to oznaczać skomponowanie utworu prostego, niewyszukanego, który nie będzie podobał się publiczności, ale ja będę miała pewność, że to jest coś, co chciałam zagrać. Chyba wszyscy się z tym zmagamy nie tylko w muzyce ale w każdej innej dziedzinie sztuki i życia. Każdy z nas pragnie, by to co robi, było uznane za prawdziwe. Jeśli moja muzyka byłaby podszyta strachem, nie byłabym autentyczna i dlatego jeśli tworzysz według tego, co Ci w duszy gra, ludzie to „kupią” bo będą czuli, że jest w Tobie prawda. Taką chcę tworzyć muzykę! Staram się unikać sztuczności i powierzchowności.
S.O: To bardzo polski tok myślenia! Wolisz skrzypce akustyczne czy elektryczne?
- Akustyczne. Od zawsze. Oczywiście instrumenty elektryczne brzmią fantastycznie, ale ja wolę dźwięk akustyczny.
S.O: Jakie jest Twoje najskrytsze marzenie jako osoby i jako artystki? Gdzie widzisz siebie za kilka lat?
- Jako osoba, zwyczajnie chciałabym być szczęśliwa! Przepraszam, jeśli wydaje się to być zbyt trywialne, ale tak właśnie jest! Zaś spełnienie moich marzeń artystycznych wiąże się z ciężką pracą, z czym nie mam najmniejszego problemu. Za kilka lat chciałabym grać większe koncerty i występować w trakcie znaczących wydarzeń. Byłoby cudownie zagrać na Festiwalu w Montreux! Dobrze byłoby móc więcej czasu poświęcać muzyce i tworzeniu, bo póki co muszę skupiać się na zarabianiu pieniędzy i płaceniu rachunków.
M. S. J: Chciałabyś zagrać koncert w Polsce?
- Czytasz w moich myślach! Zwłaszcza ostatnio dużo o tym myślałam. Polska zajmuje bardzo wyjątkowe miejsce i w sercu i w życiu moim i mojej rodziny więc ta
S.O: Wywiad z Tobą ukaże się w polskim JazzPRESS-ie miesiąc po publikacji obszernego wywiadu z Adamem Bałdychem. Miesiąc w miesiąc rozmawiamy ze wspaniałymi polskimi skrzypkami!
- To wielki komplement dla mnie. Cieszę się niezmiernie i dziękuję za zaproszenie do rozmowy!
Wywiad z Alice przeprowadziłem wspólnie z Moniką S. Jakubowską. Monika urodziła się w Suwałkach. Pierwsze zdjęcia DDRowską lustrzanką Exakta zrobiła w wieku lat 4. W UK od 2006. W Londynie znalazła swoje miejsce na ziemi. Prócz fotografii pasjonatka muzyki, kaligrafii i odkrywania Londynu. Zafascynowana jest przyrodą i codziennością ludzkiego życia. Pochłania ją fotografowanie ulicy. Zawsze może liczyć na nieodłączny aparat fotograficzny oraz własną cierpliwość i optymizm. W zamian otrzymuje szczery obraz otaczającego ją świata, Z wykształcenia jest anglistką. Była dziennikarka londyńskiego Nowego Czasu - Obecnie związana z londyńską Coolturą, a niniejszym debiutuje na łamach JazzPRESS-u. Wywiad z Moniką możecie przeczytać tutaj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz