poniedziałek, 7 stycznia 2013

Najważniejszy występ jest zawsze przede mną - Rozmowa z Moniką Lidke (JazzPRESS styczeń 2013)


fot. Monika S. Jakubowska
Monika Lidke jest dla mnie artystką szczególną. 13 lutego 2010 roku jej występ w Luton z towarzyszeniem gitarzysty Jurka Bielskiego uświetnił walentynkowy program artystyczny, który wówczas współorganizowałem. Monika już jako dziecko śpiewała w chórze, a później studiowała grę na gitarze klasycznej. W roku 1992 wyjechała do Paryża, aby studiować na Sorbonie. To właśnie tam zafascynowała się śpiewem jazzowym. W 1999 roku we Francji wspólnie z polskimi muzykami stworzyła zespół No Way! i nagrała swoje pierwsze demo. W 2004 roku zdecydowała się na wyjazd do Londynu. Tu odkryła w śpiewie zupełnie nowe barwy, a spacery nad Tamizą zaowocowały takimi piosenkami jak „Barnes bridge” czy „Higher self”, które możemy znaleźć na debiutanckim albumie „Waking up to Beauty” o którym Marek Niedźwiecki powiedział: „Piękny, delikatny, uzależniający. Nie mogę przestać słuchać.” Waking up to Beauty (recenzja tutaj) jest zachwytem nad życiem. Album jest bardzo intymny i wprowadza słuchacza w klimat pozwalający oderwać się od otaczającego nas hałaśliwego świata. W swoich piosenkach Monika maluje piękne krajobrazy z dźwięków i słów, zabierając słuchacza w ekscytującą podróż do świata jazzu i ukrytej w nim energii. Swoboda i charakterystyczny feeling wybuchają swoją pełnią w piosence "Vincent". Nawet nie rozumiejąc tekstu śpiewanego w języku francuskim, można zatopić się w klimacie tego pięknego utworu. Rozpoznajemy w nim styl starej francuskiej piosenki wzbogaconej o współczesne jazzowe brzmienie. Monika Lidke od lat ma szczęście trafiać na dobrych muzyków jak choćby znany Czytelnikom JazzPRESS-u Maciek Pysz (szczegóły tutaj). Piosenki Moniki są pełne emocji. Są w nich łzy i śmiech, poszukiwanie ciepła i zwyczajne ludzkie sprawy. Monika występowała w wielu znanych salach Londynu jak Jazz Cafe Posk, Ronnie’s Bar, Pizza Express lub Spice of life. W tym roku po raz pierwszy zaśpiewała kilka koncertów w Polsce, występując gościnnie z Elżbietą Adamiak. Jej piosenka "Rozpalona kołyska" pochodząca z debiutanckiego albumu została umieszczona przez Marka Niedźwieckiego na firmowanej przez niego kompilacji "Smooth Jazz Cafe 10". W roku 2011 Monika Lidke gościła na antenie radiowej Trójki na zaproszenie Marka Niedźwieckiego, gdzie podzieliła się ze słuchaczami przemyśleniami na temat swojej debiutanckiej płyty i życiu na emigracji.



- Kiedy rozpoczęła się Twoja przygoda z muzyką? Podobno już jako dziecko śpiewałaś w chórze? 

- Tak. Już w szkole podstawowej miałam nauczycieli muzyki, którzy z pasją podchodzili do swojego zawodu. Pamiętam zwłaszcza pewną panią, która zawsze na „Dzień dobry” śpiewała: „Witam was piosenką”, a my odpowiadaliśmy śpiewając: „Witamy piosenką”. Po zajęciach chóru często przesiadywałyśmy z koleżanką na ławce pod blokiem i śpiewałyśmy na głosy. Mam starszego brata, któremu zawdzięczam zamiłowanie do polskiego rocka. Jako nastolatka, studiowałam gitarę klasyczną. To właśnie wtedy otworzyłam się na jeszcze inne obszary muzyczne. Była to dla mnie również możliwość występów i spotkań z wybitnymi gitarzystami z całego świata. Jazzu zaczęłam słuchać w Paryżu tuż po maturze, a śpiewać zawodowo w wieku 23 lat. Nie zaczynałam jednak od jazzu, lecz od wlasnych kompozycji. Dopiero w Londynie poczułam, że mogę sobie pozwolić na śpiewanie jazzu. Jest to bowiem dla mnie muzyka dojrzałości. 


- Jak sama wielokrotnie to podkreślałaś, byłaś bardzo niezależnym dzieckiem. Czy ta postawa miała wpływ na Twoje życiowe wybory - w tym również na emigrację? 

- Prawdopodobnie tak, chociaż kiedy wyjeżdżałam z Polski. wydawało mi się, że nie mam wyboru. Mieszkałam w Lubinie - niewielkim miasteczku na Dolnym Śląsku. Czułam ogromną potrzebę wypłynięcia na szerokie wody, w których mogłabym się zanurzyć i poszukać siebie. Nie zakładałam wtedy jednak, że będzie to emigracja. Planowałam powrót do kraju po dwóch, trzech latach. Życie ułożyło się jednak inaczej. Teraz, kiedy wspominam tamten czas, wydaje mi się, że była to bardzo odważna decyzja. Młodość jest nieokiełznana i silna, i to jest w niej piękne.

fot. Monika S. Jakubowska
- 20 lat temu wyjechałaś do Francji, aby studiować na Sorbonie. Kiedy odkryłaś, że wolisz śpiewać jazz niż zostać tłumaczem języka francuskiego? 

- Na drugim roku studiowania Literatury Francuskiej. Tutaj również wydawało mi się, że nie mam wyboru. Miałam egzaminy, ale kiedy podnosiłam jakąkolwiek książkę, w głowie pojawiał mi się ten lub inny standard jazzowy, bo wtedy najwięcej ich słuchałam i zaczynałam śpiewać. Jak już wcześniej wspomniałam, dojrzewanie do śpiewania jazzu w kontekście profesjonalnym zabrało mi trochę czasu. 

- Byłaś wówczas - jak to wielokrotnie opowiadałaś - obsesyjnie wsłuchana w głos Elli Fitzgerald. Która z żyjących wokalistek jazzowych jest Ci najbliższa? 

- Ellę uwielbiam! Ma słońce w głosie. Obecnie bardzo lubię słuchać Gretchen Parlato. Esperanza Spalding to kolejna niesamowita kobieta-żywioł. Aga Zaryan zachwyca mnie każdą kolejną płytą. Nie mam jednej ulubionej wokalistki. Słucham bardzo różnej muzyki. Jestem od lat miłośniczką jazzu instrumentalnego. 

- W 1999 roku we Francji wspólnie z polskimi muzykami stworzyłaś zespół No Way!, z którym nagrałaś pierwsze demo. Jak po latach oceniasz tamten okres swojej twórczości? 

- To był czas, kiedy szlifowałam swój warsztat „piosenko-pisarski”. Pisałam wtedy dużo, a utwory z tamtego okresu odzwierciedlają mój ówczesny sposób postrzegania siebie i świata. Styl No Way! był wypadkową gustów muzyków z zespołu, dla mnie jednak był to zawsze muzyczny kompromis, z czego nie zdawałam sobie wtedy sprawy. Chociaż z sympatią patrzę na dorobek No Way!, muszę jednak przyznać, że muzyczne spełnienie osiągnęłam dopiero w Londynie.
fot. Krystian Data
- Co skłoniło Cię, aby po dwunastu latach spędzonych we Francji wyjechać do Londynu? 

- Paryż jest cudownym miejscem i bardzo chętnie tam wracam. Kilka lat temu moje życie jakby się tam zatrzymało. Mimo ciągłych prób podejmowania współpracy z różnymi muzykami, nie czułam się spełniona profesjonalnie, a i moje życie osobiste również utknęło w martwym punkcie. Wyjazd do Londynu okazał się strzałem w dziesiątkę, Tutaj dojrzałam do zrealizowania moich projektów muzycznych, tutaj również poznałam mojego męża i założyłam rodzinę. W Londynie spotkałam na swojej drodze fantastycznych jazzmanów i nauczycieli jak Anita Wardell, na której festiwalu wokalnym Songsuite zaśpiewałam w maju 2012. W Londynie ludzie potrafią skutecznie realizować swoje projekty i jest to bardzo inspirujące. Nad Tamizą moje życie nabrało tempa i płynie wartkim nurtem.
- W roku 2008 w ciągu niespełna dwóch dni właśnie w Londynie nagrałaś album „Waking Up to Beauty”. Jak z perspektywy czterech lat oceniasz to wydawnictwo? 

- Nadal mnie to zaskakuje, że w tak krótkim czasie udało nam się dokonać niemalże cudu! Niedawno dostałam sms-a od znajomego: „Właśnie słyszałem Twoją piosenkę w krakowskiej kawiarni”. Domyśliłam się, że musiała to być składanka Marka Niedźwieckiego Smooth Jazz Cafe 10, bo jest na niej moja piosenka „Rozpalona kołyska”. O ile tuż po wydaniu płyty nie byłam pewna, jak zostanie ona odebrana, teraz naprawdę z ogromną przyjemnością wracam do nagrań z „Waking up to Beauty”. Na płycie towarzyszy mi fantastyczny zespół, a atmosfera, jaką razem stworzyliśmy, jest dokładnym odzwierciedleniem tego, co sobie wyobrażałam, pisząc tamte piosenki. 

- „Waking Up to Beauty” jest albumem niezwykle plastycznym. Malując obrazy za pomocą dźwięków i słów, zachwycasz się codziennością życia. Jesteś z natury optymistką? 

- Jestem z natury kimś, kto wierzy, że każde działanie pociąga za sobą pewne konsekwencje, a im więcej uwagi czemuś poświęcamy, tym bardziej to wzmacniamy. Nie zawsze w życiu było mi łatwo, ale zazwyczaj potrafiłam dostrzec światełko w tunelu. Mój optymizm to wiara w to, że „jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz”, czyli im lepszym jesteś człowiekiem, tym piękniej żyjesz. Taka przynajmniej jest teoria. W praktyce bywa z tym różnie. Życie lubi wystawiać nas na próby. Jeśli chodzi o tworzenie, to od dawna już nie kontroluję swoich pomysłów, tylko chwytam je i przekazuję dalej najrzetelniej, jak tylko potrafię. Moja artystyczna misja to odnajdywanie i ukazywanie tego, co w życiu i w nas najlepsze i cieszę się, kiedy mi się to udaje. 

- W utworze „Oceany łez” można jednak odnaleźć następujące słowa: 

"Gdyby tylko Bóg zmrużył jedno oko, 
całą gorycz moją zamieniając w żart, 
śmiałabym się w glos bo płakać nie mogę. 
Wypłakałam całe oceany łez." 

Czy afirmacja życia zawarta w Twoich tekstach jest czymś w rodzaju tarczy obronnej przed wylewaniem smutków, które bądź co bądź dopadają niekiedy każdego z nas? 

- No właśnie, ładnie to ująłeś. Jest afirmacja życia, jest i smutek. Potrafią istnieć jednocześnie i nie wykluczać się nawzajem. To jest bogactwo życia. Jest w nim wszystko, a my ciągle dokonujemy wyborów. 

- Teksty Twoich piosenek są tak liryczne, że z powodzeniem mogłyby istnieć w formie pisanej. Czy wydałaś już jakiś tomik swojej poezji? 

- Nigdy o tym nie myślałam. Teksty zawsze piszę do melodii, więc nie istnieją one dla mnie jako wiersze. Znam wielu wybitnych poetów. Czytam ich poezję z szacunkiem i podziwem. Czasem nawet śpiewam ich wiersze. W danej chwili nie jestem jednak poetką. 

fot. Monika S. Jakubowska
- Miałaś szczęście spotykać na swojej drodze świetnych muzyków jak choćby Witold Pawlik, Kristian Borring, Nick Haseman, Pascal Roggen, Tim Fairhall, Maciej Pysz, czy Jurek Bielski. Także Twój mąż Shez Raja jest basistą jazzowym. Czy mieli lub mają oni wpływ na ostateczny kształt Twoich kompozycji, czy raczej od początku do końca każdy utwór jest całkowicie Twój? 

- Każdy muzyk przynosi coś swojego do projektu - własną energię, inwencję twórczą lub specyficzny sposób wyrażania się poprzez muzykę. Wybieram muzyków, którzy instynktownie rozumieją to, co chcę przekazać. Mamy podobne wartości, a to sprawia, że dobrze nam się razem współpracuje. Pozostawiam muzykom dużą swobodę, ale jako producent moich płyt ostateczne decyzje podejmuję samodzielnie. 

- Mam osobiste wspomnienia związane z Twoim koncertowaniem. W roku 2010 jako dziennikarz lokalnego tygodnika zaprosiłem Cię na bardzo kameralny koncert z okazji Walentynek. Rok później zaśpiewałaś przed ogromną publicznością tuż przed występem Krystyny Prońko z okazji czwartej rocznicy istnienia Jazz Cafe POSK w Londynie. W jakich salach czujesz się lepiej? 

fot. Monika S. Jakubowska
- Lubię kameralne miejsca w Londynie jak: Jazz Cafe Posk, Ronnie’s Bar, Pizza Express lub Spice of life, ponieważ pozwalają one na kontakt z publicznością. Latem występowałam gościnnie z Elżbietą Adamiak. Były to głównie występy plenerowe w ogromnych amfiteatrach w Polsce i na początku nie bardzo wiedziałam, jak to ugryźć. Elżbieta i jej wspaniali muzycy okazali mi jednak bardzo dużo wsparcia. Nowe miejsca zawsze są dla mnie wyzwaniem. Każde z nich ma swoją własną atmosferę i energię, którą trzeba poczuć. Dzięki Elżbiecie poznałam również jedno fantastyczne miejsce na Mazurach. Jest to Gospodarstwo Przystań w Matytach, a państwo Sawczyńscy stworzyli tam niesamowitą atmosferę do odbioru muzyki. Niedawno występowałam również w National Portrait Gallery, gdzie ze ściany spoglądali na mnie panowie Bach i Haendel. Publiczność w takich miejscach potrafi docenić sztukę i aż chce się tam powracać z kolejnymi recitalami. 

- W 2009 roku wystąpiłaś wraz ze swoim kwartetem w ramach London Jazz Festival. Czy jest to jak do tej pory Twój najważniejszy występ w życiu, czy jest jakiś koncert, który bardziej zapadł Ci w pamięć? 

- Mój najważniejszy występ w życiu jest zawsze przede mną (śmiech). Tak naprawdę każdy występ jest dla mnie ważny i niewiele ma to wspólnego z prestiżem miejsca lub wydarzenia. Mój ostatni występ w National Portrait Gallery wspominam bardzo ciepło, ponieważ był to koncert bardzo kameralny. Towarzyszył mi Adam Spiers na wiolonczeli i razem udźwignęliśmy to zadanie. Publiczność była jak zaczarowana. Podobnie bylo w Newcastle na festiwalu „Made in Poland”. Odkąd urodziłam syna, często występuję sama lub w duecie, ponieważ jest to łatwiej zorganizować. Chociaż bardzo tęsknię za moim zespołem, muszę przyznać, że występy w okrojonym składzie mają w sobie zupełnie inną, niespodziewaną intensywność. Podobnie było na festiwalu Songsuite, gdzie zagraliśmy w minimalnym składzie. Publiczność była tam bardzo zaangażowana i skupiona. 


- Na youtube można znaleźć zapowiedź Twojej nowej płyty. W utworze „They Say” towarzyszy Ci angielski basista jazzowy polskiego pochodzenia Janek Gwizdała. Podobno ma się na niej znaleźć także duet z Basią Trzetrzelewską. Czy obecność tych dwóch nazwisk ma nas przygotować na wydawnictwo pełne znaczących osobowości? 


- Przede wszystkim to dla mnie ogromny zaszczyt, ze Janek i Basia zgodzili sie ze mną współpracować i jestem im za to niezmiernie wdzięczna. W doborze gości kierowałam się muzyką i każda osoba grająca na mojej płycie jest dla mnie znaczącą osobowością. Kristian Borring jest niesamowicie utalentowanym gitarzysta, Chris Nickolls to wirtuoz perkusji. Mark Rose i Tim Fairhall to czarodzieje kontrabasu. Gościnnie wystąpili ze mną również: prezentowany przez Ciebie na łamach listopadowego JazzPRESS-u charyzmatyczny polski gitarzysta z Londynu Maciek Pysz, Genevieve Wilkins z Australii na wibrafonie i instrumentach perkusyjnych, Adam Spiers na wiolonczeli, włoski muzyk Renato D’Aiello na saksofonie sopranowym oraz Shez Raja na basie. 

- Czy Twój nowy album będzie przypominał klimatem „Waking Up to Beauty”, czy zaskoczysz czymś swoją publiczność? 

- Nowy album będzie podobny w klimacie do pierwszego. Teksty nadal są bardzo osobiste. Trzon zespołu jest bardzo podobny. Znajdą się na nim głównie moje własne kompozycje oraz standardy jazzowe zaaranżowane przeze mnie i mój zespół. Różni się on od „Waking up to Beauty” dużo bogatszym instrumentarium i jak już wcześniej wspominaliśmy, występują na nim wyśmienici goście. 

- Na Twojej pierwszej płycie znalazły się dwie piosenki w języku polskim i jedna - moja ulubiona - zaśpiewana po francusku. Ile tym razem przewidujesz utworów nieanglojęzycznych? 

- Bardzo dużo ostatnio piszę. Posiadam praktycznie materiał na dwie płyty, więc nie ukrywam, że mam problem co wybrać na tę, którą nagrywam obecnie, biorąc pod uwagę, że chciałabym bardzo zachować jej stylistyczną spójność. Na pewno będzie duet z Basią Trzetrzelewską po polsku i i jakaś piosenka w języku francuskim. 

- Czy po wywiadzie, jakiego udzieliłaś Markowi Niedźwieckiemu, zaistniałaś w świadomości słuchaczy w Polsce na stałe, czy był to tylko epizod? 

- Bardzo chciałabym znaleźć managera - kogoś, dzięki komu udałoby mi się dotrzeć z moją muzyką do jak największej publiczności. Marek Niedźwiecki pomógł mi ogromnie prezentując moje piosenki i zapraszając mnie na wywiady radiowe. W 2012 roku po raz pierwszy zagrałam koncerty w Polsce. Pan Aleksander Nawrocki zaprosił mnie w kwietniu na Międzynarodowe Dni Poezji. Razem z jego małżonką Barbarą Jurkowską objeździliśmy z koncertami kawał świata! Bardzo mile wspominam tamte występy. Przy okazji tego mini-tournee jedną z moich piosenek zaśpiewałam na żywo w trakcie wywiadu u Marka w Trójce. Usłyszał ją znajomy pani Elżbiety Adamiak i dzięki temu kilka miesięcy później wraz z nią ponownie wystąpiłam w Polsce. Każda okazja do zaprezentowania się odsłania nowe możliwości. Mam nadzieję, że podobnie będzie i z tym wywiadem. 

fot. Monika S. Jakubowska
- W rozmowie z Markiem Niedźwieckim stwierdziłaś, że w Londynie żyje się szybko. Czy po narodzinach Twojego synka zwolniłaś nieco tempo życia i czy w związku z pojawieniem się Jasia możemy spodziewać się jakiejś jazzowej kołysanki w Twoim repertuarze? 

- W pewnym sensie czasu mam teraz jeszcze mniej, ale za to łatwiej mi jest dokonywać wyborów. Mniej teraz wychodzę wieczorami, jednak nadal dużo występuję. Rodzina, muzyka, przyjaciele… to są teraz najważniejsze wartości w moim życiu i każdą decyzję podejmuję z tą świadomością. Wracając do repertuaru, „Kołysankę dla Janka” właśnie śpiewałam na żywo w Trójce. Musi ona znaleźć się na nowej płycie. Jest jeszcze kołysanka, która nosi tytuł „My Reverie”. Jest to piosenka, którą kiedyś przepięknie zaśpiewała Ella Fidgerald do muzyki Debussy’ego i jest przeze mnie „zrobiona w moim sosie” przez co jest bardziej liryczna niż jazzowa. 

- Z tym stwierdzeniem wiąże się moje ostatnie pytanie. Z wszystkich wokalistek jazzowych jakie znam, najbliżej Ci jest do nurtu, który nazywany jest poezją śpiewaną. Sama często podkreślasz także elementy folkowe w Twoich balladach. W jakim kierunku zmierza Twoja muzyka i jakie nadzieje wiążesz z najnowszą płytą? 

- Ostatnio bardzo dużo występowałam z gitarą i polubiłam tę niezależność. Napisałam też kilka piosenek, które można by umieścić w szufladce singer –songwriter. Mam wiele propozycji na takie kameralne występy. Zaczęłam również pisać muzykę do poezji Marleny Zynger. Być może kiedyś powstanie z tego materiału płyta. Tymczasem najnowszy projekt ma w sobie trochę folku i trochę jazzu. Jest to muzyka przystępna i mimo niezaprzeczalnej lirycznosci jest w niej również bardzo dużo pozytywnej energii. Mam nadzieję, że trafi ona do serc słuchaczy, bo na tym zależy mi najbardziej. Serdecznie pozdrawiam czytelników JazzPRESS-u i życzę wszystkim szczęśliwego Nowego Roku pełnego fantastycznej muzyki!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz