Marcin Bogusz - gitara, Mateusz Kolat - bas i Michał Dąbrowski - gitara i wokal oraz autor wywiadu |
- Kiedy powstaliście i kto wymyślił nazwę?
Michał Dąbrowski: To był 11 listopada, 2012 rok, godzina 10 rano. Pracowałem wtedy jeszcze w sklepie i - pamiętam - jechaliśmy dostawczakiem z moim dobrym kumplem z podwórka Tomkiem Kubielewiczem, którego zarażałem grą na gitarze. W pewnej chwili powiedziałem - Ty Kubiel... dawaj, zakładamy zespół! On na to - jak chcesz to zrobić? Normalnie, tego wsadzimy na bas, tego na perkusję, a, ty grasz ze mną na gitarze. I tak powstał pomysł. Pozbierałem wszystkich kumpli z podwórka i poszliśmy do kolegi, którego ojciec w garażu miał warsztat. Była w nim taka pakamera - ciasna klitka dwa na dwa.
To, co tam się działo, to była prawdziwa rzeźnia! Umówiliśmy się o 10:00 i tak miał się z początku nazywać zespół - "To o dziesiątej" (śmiech). Przyszliśmy i zaczęliśmy od remontu. Wiadomo jak to początki... wszyscy zapaleni. Pozbierałem jakieś piecyki ze starych zespołów, jakieś resztki perkusji, które pospawaliśmy, tentegi wkręcaliśmy wiertarkami - mam to wszystko na zdjęciach (śmiech). Zaczynaliśmy od pospawanego złomu i to był... werbel, a blacha brzmiała tak, jakbyś ściągnął z dachu śmierdzącą papę i w nią napier... Chcieliśmy po prostu grać. Zapał był, wiadomo... ja byłem szefem...
Jedno z pierwszych zdjęć Porażonych |
Michał: Kandydatów z początku było dużo. Połowa szybko się wykruszyła, ale ja od pierwszych chwil w to wszystko wierzyłem. Pozbierałem ten cały zlutowany sprzęt i podzieliłem role: Tomek Kubielewicz był na gitarze, bo gdzieś już tam coś grał. Christian Skóra pseudonim "Czopek" był basistą, a Szymon Wypych został perkusistą. Długo nie mieliśmy wokalu, więc w początkowej fazie tylko graliśmy. Szukaliśmy, szukaliśmy, aż w końcu powiedziałem - muszę to wziąć w swoje ręce i zacząłem śpiewać.
Było ciężko, ale uparcie uczyłem się i nadal się uczę. Początki były bardzo trudne, bo tak naprawdę żaden z chłopaków nie był muzykiem, więc wszystko od podstaw musiałem im pokazywać, chociaż tak naprawdę sam jakimś wirtuozem nie bylem. Z reguły jest tak, że jak ktoś już coś umie, to wszystko idzie lżej. My zaczynaliśmy od totalnego zera. Już sama pakamera była taka, że jak ktoś tam wszedł i oparł się o ścianę, to ta ściana leciała, pająki to był pikuś, a zimą podłogę pokrywał lód. Poszedłem - pamiętam - do "lumpa", kupiłem "prześcieluchy" i uszyłem na wymiar pokrowce na wzmacniacze, żeby nie zamarzły. Jedną ze ścian tak wymalowaliśmy farbą fluorescencyjną, że jak gasiłeś światło, to widziałeś tylko napisy: "AC/DC", "Led Zeppelin", "Porażeni" itd.
Legendarna pakamera Porażonych przed remontem |
Michał: Dokładnie! Kasy nie było, ale chłopaki łapali powoli zajawkę i gdzieś tam zaczęły powstawać nasze pierwsze numery, które teraz znamy jako "Biegnij mała" i... w zasadzie to tyle, bo reszta jest utajniona (śmiech). To znaczy... one zostały nagrane, ale według mnie jako lidera, były za słabe, żeby puścić je w eter.
- Jak to się stało, że z "To o dziesiątej" nagle zrobili się "Porażeni"?
Michał: Najpierw miało być "To o dziesiątej", potem padła propozycja "Pakamersi", bo graliśmy w pakamerze, aż w końcu nazwa powstała sama. Powiem tak... ten garaż i ta pakamera tak były zdezelowane, że kiedy dotykało się żeliwnej klamki, to pieścił prąd. Każdy, kto do nas wchodził i dotknął klamki był pier...ty prądem.
Pospawany statyw do werbla |
Michał: Podczas pewnej próby - wszyscy pijani jak zwykle - wziąłem do ręki gitarę i zapomniałem o klamce. Drugą rękę miałem zaciśniętą na gryfie, a że korków pod ręką nie było, to - pamiętam - prąd telepał mnie z kilkanaście dobrych sekund. Mam być szczery? Myślałem, że będzie po mnie. Różne momenty z życia zaczęły mi nagle przelatywać przed oczami. Pamiętam tylko, że podniosłem głowę i widzę, że chłopaki dziwnie na mnie patrzą i nagle "Czopek" mówi - może ci kopa zaje...ć?
AC/DC - największa inspiracja Porażonych
Myślał, że jestem pijany i coś odwalam. Nagle mnie puściło. Włosy miałem najeżone i zwyczajnie myślałem, że umrę. Od tamtej pory boję się prądu.
- Ale herbatę z prądem, jak widzę, dajesz radę?
Michał: E no, taki prąd to tak... Od tamtej pory staliśmy się Porażeni, a przede wszystkim porażeni rock and rollem.
Głośnik samoróbka |
Michał: Popadliśmy w skrajny alkoholizm.
- W końcu rock and roll zobowiązuje...
Michał: Na czterogodzinną próbę było 30 minut rock and rolla, z czego 15 minut to strojenie. Dochodziło do takich momentów, że nie musieliśmy składać się na czynsz za próby, ponieważ butelki po piwach nie dość, że wystarczały na opłacenie prądu...
- ... który gromadził się w klamce...
Michał: ...to jeszcze nam zostawały.
- Kiedy ostatecznie ustalił się aktualny skład Porażonych?
Michał: Wszystko zaczęło się jakoś na przełomie lat 2016/2017, kiedy doszedł św.p. Kuba. Wtedy też zmieniliśmy naszą siedzibę. Mój ojciec miał garaż, którego tak naprawdę nie używał, więc stwierdziłem, że tam się przeniesiemy. Przestałem wtedy pić i powiedziałem, że albo gramy, albo mamy melinę. Wziąłem wszystko w garść i kiedy wchodziliśmy już na poziom wyżej, chłopaki zaczęli się wykruszać. Pierwszy odpadł perkusista, więc puściliśmy ogłoszenie, że szukamy nowego.
Wiadomo jak to Kamienna Góra... wszyscy się znają i szybko poszła fama, że jest gościu, który siedzi w garażu po 8 godzin dziennie i napier... na garach. To był Kuba. Przyszedł, rozejrzał się, a ja puściłem mu kilka naszych numerów, które już mieliśmy nagrane. Był podekscytowany i powiedział, że podoba mu się to i że chce z nami grać. Był małomówny i praktycznie wcale go nie znałem, ale coś sprawiało, że szybko mu zaufałem i jeszcze tego samego dniaałem mu klucze, żeby spokojnie mógł zainstalować się z perkusją. Nazajutrz przychodzimy, a on... godzina przed próbą: sklejka OSB na wymiar, palety, dywanik, perka wyczyszczona, wszystko ogarnięte, a on zna nasze numery na pamięć.
- Kto był drugi?
Marcin: Drugi byłem ja. Z Dąbkiem znałem się już wcześniej, bo graliśmy razem w szkolnym zespole. Spotkaliśmy się akurat w momencie, kiedy Kubiel wyjeżdżał za granicę, a ja odszedłem z mojej poprzedniej kapeli Korpis Karmel.
Michał: Korpis Karmel grali rap-core i Marcin przyznał mi się, że nie bardzo mu się z nimi układa, a że ja akurat traciłem Kubiela, więc z dnia na dzień pożegnał się z tamtymi i przyszedł do nas. Na basie był "Czopek". On był świetny na koncertach - sto procent charyzmy! Prywatnie też był fajnym gościem, tylko był jeden problem - nie potrafił grać na basie. Czopek był tak zakręcony, że pewnego razu połączył wzmacniacz ze wzmacniaczem i chciał grać. Ja mówię - Co ty robisz? Nie masz kabla przy gitarze (śmiech). Było dużo rock and rolla, ale mało muzyki i w końcu powiedziałem - fajnie jest, ale trzeba zacząć grać. Mieliśmy w tym czasie w składzie klawiszowca Nazywał się Mateusz Andrzejewski. Wystarczyło, że się uśmiechnął i od razu skradał ludziom serca. Był organistą z mojego kościoła, dzięki któremu w kościelnych murach zagrałem kiedyś "Smoke On The Water"! To właśnie on polecił nam Mateja.
Mateusz: Pomagałem mu z gitarą przy scholi dziecięcej, którą się zajmował. Tak naprawdę jestem nominalnym gitarzystą, ale że w Porażonych wszystkie instrumenty były już ustawione, z przymusu zostałem basistą.
Z początku grałem tylko techniką piórową, ale z czasem rozwinąłem swoje umiejętności.
Michał: W pewnym momencie powiedziałem - brakuje mi klangu. Matej wziął sobie te słowa do serca i zaczął ćwiczyć klang, jak prawdziwy basista.
Mateusz: Trochę było mi z tym nie po drodze, ale z czasem przywykłem i cieszę się, że dostałem szansę gry w takim zespole jak Porażeni tym bardziej, że swoją przygodę z muzyką rozpoczynałem od... akordeonu. Miałem wtedy 7, 8 lat i tak naprawdę wstydziłem się tego akordeonu, ale mój tato tab bardzo był w ten instrument zapatrzony, że przez 4, może 5 lat regularnie raz w tygodniu przychodził do mnie nauczyciel i ćwiczyłem.
- A wy od kiedy gracie na gitarach?
Marcin: Ja gram od gimnazjum. Miałem pałę z muzyki i z przymusu musiałem nauczyć się grać. Bez tego prawdopodobnie nigdy nie zostałbym gitarzystą.
Michał: U mnie gitara była w domu zawsze. Jako małe dzieci, siadaliśmy z bratem na łóżku naprzeciwko taty i słuchaliśmy, jak grał. Pewnego dnia wziąłem gitarę do ręki i po prostu zacząłem grać.
Mateusz: Na gitarze grałem dorywczo, czasami jako muzyk sesyjny, ale nigdy nie należałem do żadnego zespołu. Zawsze byłem niezrzeszony i pewnie dlatego z taką pasją podjąłem wyzwanie nauki gry na basie, bo była to moja pierwsza w życiu szansa gry w kapeli.
Michał: Mówiąc o składzie Porażonych nie wolno nam pominąć jeszcze jednego człowieka. Jest to nasz znakomity inżynier dźwięku Marcin Wysopal, który regularnie nagłaśnia nas na koncertach. To jest gość, który jeździ w trasy z Ewą Farną i Edytą Górniak i jest geniuszem w swojej dziedzinie. To on pierwszy pokazał nam różnicę pomiędzy koncertem, a koncertem i pomiędzy dźwiękiem, a "dźwiękiem".
- Jaki był Kuba?
Marcin: Był dobrym człowiekiem.
Michał: To był gość, z którego wszyscy mogliśmy brać przykład. Był konkretny. Jak powiedział, że coś zrobi, to robił to. Nic nie robił na pokaz. Był tajemniczy, skryty i małomówny. Pewnego dnia zaskoczył mnie kompletnie. Szukałem animatora, który zgodziłby się zabawiać dzieci podczas jakiejś zabawy. Kiedy rzuciłem hasło na próbie Kuba kompletnie nas zaskoczył i powiedział - ja często zabawiam dzieci jako klaun. Wyobraź sobie... wytatuowany gość z rozpuszczonymi włosami i z brodą na 20 centymetrów, więc wypaliłem - Kuba, koniecznie muszę cię zobaczyć w przebraniu klauna! I co zrobił Kuba? Na drugi dzień przyniósł zdjęcie, na którym jako klaun zabawia dzieci! (śmiech). Takich akcji było więcej. Któregoś dnia na przykład przyszedł na próbę i powiedział - chłopaki ożeniłem się. Kuba był gościem, którego o wszystko trzeba było pytać. Sam prawie nigdy nic nie powiedział.
- Do końca nie domyślaliście się zbliżającej się tragedii?
Michał: Niewiele dało się po nim poznać. Jak rok przed jego śmiercią zmarła mu mama, to poinformował nas o tym fakcie jednym krótkim komunikatem i jak gdyby nigdy nic graliśmy próbę dalej.
- Zostawił jakiś list?
Marcin: Zostawił, ale tylko dla córki.
Michał: Jakieś dwa, trzy tygodnie przed śmiercią dawał wyraźne znaki, że nie radzi sobie sam ze sobą. Z naszej strony były próby rozmów, a Marcin był nawet u niego w domu. Pamiętam też jedną próbę, kiedy powiedziałem - panowie wyłączamy instrumenty i rozmawiamy. Zapytałem go - Kuba, co ty odpier...? Staraliśmy się przekonać go, że przecież żadne problemy nie są końcem świata i że życie musi toczyć się dalej. W końcu powiedziałem - nie zostawaj sam na sam z myślami, bo zwariujesz. Pamiętaj, że możesz na nas liczyć. Jeśli chcesz, to grajmy próby nawet codziennie. Niestety, nadszedł ten feralny dzień, kiedy dostałem od Marcina telefon, że pod domem Kuby stoi karetka. Był to dla mnie podwójnie ciężki czas, bo miesiąc przed śmiercią Kuby zmarła moja mama.
- Na Facebooku ogłosiliście, że nie odwołujecie żadnych koncertów. Macie kogoś, kto będzie w stanie usiąść za perkusją?
Michał: I tak i nie. Mamy kolegę, który na co dzień mieszka w Niemczech i nazywa się Dawid Zawadzki. Boi się, bo nie ma zbyt dużego doświadczenia, ale wspieramy go i mamy tylko tydzień, aby nauczyć go 12 numerów.
- Co w siedmioletniej historii Porażonych uznałbyś za największy sukces?
Michał: Dla mnie największym sukcesem jest to, że ten zespół istnieje. Porażeni medialnie zaczęli funkcjonować tak naprawdę dopiero po czterech, pięciu latach, a koncertowanie z prawdziwego zdarzenia miało się zacząć dopiero w tym roku. Zdecydowałem, że dopóki nie będziemy mieli czego pokazać, to nie wyjdziemy do ludzi, bo koncerty traktujemy jako najwyższą formę sprzedawania siebie i swojej twórczości. Wrzucić na Facebooka piosenkę, wpis czy zdjęcie może każdy, ale jeśli już pojawia się informacja - jeśli chcesz zobaczyć Porażonych, przyjdź na koncert, to bardzo się przykładamy i każdy aspekt solidnie trenujemy, bo tak sprzedaje się muzę. Naszym ogromnym sukcesem są także ludzie, którzy chcą nas słuchać. Dociera do nas mnóstwo ciepłych słów typu - widzę, że robicie to, co kochacie, utożsamiam się z waszymi tekstami, albo - jak idę do pracy, to mam wasze piosenki na słuchawkach lub w samochodzie itd. Szacujemy, że liczba naszych stałych fanów kształtuje się gdzieś pomiędzy 100, a 200 osób.
- Skąd inspiracja AC/DC i dlaczego hard rock?
Michał: Ja dokładnie ten moment pamiętam. Mój Stary kiedyś zajazzował, a on jak popije, to lubi słuchać muzyki. Mama - pamiętam - krzyczała, że jest za głośno, bo dzieciaki (czyli ja z bratem) śpią itd i powiem ci, że nawet ja byłem wtedy na niego zły, aż do momentu, gdy... puścił "Smoke On The Water". Jak on to dał na pełną parę, to moje ciało przeszedł prąd...
- Teraz rozumiem, dlaczego tak dzielnie przetrwałeś porażenie...
Michał: Na drugi dzień specjalnie wstałem o 6:00 rano i przez godzinę szukałem, co to był za kawałek, ale że trzeba było w końcu iść do szkoły, to tego dnia nic nie znalazłem. Dopiero po dwóch dniach zapytałem ojca, co to było i on mi wtedy tę płytę pokazał. Potem poznałem AC/DC i szczerze muszę powiedzieć, że chyba nie ma takiego numeru AC/DC, który by do mnie nie trafił. A teraz powiem ci sedno - na tyle ich kupiłem, że wytatuowałem ich sobie na dupie.
- Żeby na moment odpocząć od prądu i miejsc intymnych, porozmawiajmy trochę o waszym mieście. Ile zespołów rockowych działa w Kamiennej Górze?
Michał: Przede wszystkim The Light Street - młoda kapela pop-rockowa składająca się ze świetnych, doświadczonych muzyków. Jest też Rock Tube, który istnieje niezbyt długo i gra covery.
Jest jeszcze jedna z najstarszych w Kamiennej kapela, która niby działa, niby jest zawieszona i nazywa się Post Scriptum. Grają ciężką muzę przypominającą death metal. Jest też kapela szkolna, która nazywa się Elo Music.
- Czyli, można powiedzieć, że trochę rocka tu jest.
Michał: Kiedyś Kamienna była bardziej rockowa, ale ogólnie nie jest źle. Są koncerty, wszyscy się znamy i coś się dzieje.
- Myśleliście, aby pójść do jakiegoś telewizyjnego talent show?
Michał: Na pewno na tę chwilę tego nie potrzebujemy. Poza tym... chyba jeszcze nie dojrzeliśmy do tego, aby pójść do TV, ale nie mówimy nie. Poza tym, wiesz... zawsze uważałem, że są pewne stopnie. Pierwszym było wyjście z garażu do ludzi, żeby zagrać koncert, potem żeby wejść do studia, i nagrać jakieś kawałki, a dopiero potem... Facebook. Teraz jest czas, aby zagrać kilka większych koncertów, potem wystąpić w jakimś większym konkursie lub festiwalu, a co będzie dalej? Czas pokaże.
- Kojarzycie mi się bardzo ze środowiskiem motocyklowym.
Michał: Dobrze ci się kojarzymy. Prywatnie też jeżdżę na motocyklu i powiem ci, że dużo koncertów zagraliśmy w lubawskim klubie Chopper Garage. Mamy tam wielu przyjaciół i jest to typowy motocyklowy "gang", który ma swoją knajpę i mamy w ich gronie wielu fanów, których spotykamy na naszych koncertach.
- Jakim człowiekiem jest wasz lider?
Marcin: Michał posiada wrodzone cechy przywódcze, jest niesamowicie charyzmatyczny i tak naprawdę to on ciągnie wszystko do przodu. Zawsze ma jakąś wizje, zawsze ma pomysły i każdemu imponuje. Jest otwarty i nigdy nie ściemnia.
Mateusz: Przede wszystkim jest szczery i zawsze mówi to, co myśli. Nasza muzyka jest głównie jego pomysłem, dzięki czemu mamy odbiorców, którzy wpatrzeni w postać Michała w naturalny sposób przyjmują do siebie jego teksty.
- Kto pisze muzykę?
Michał: Zazwyczaj przynoszę na próbę wersję roboczą, którą potem razem dopieszczamy i oceniamy, czy nadaje się, czy nie. Jakie mamy kryteria? To ma być rock and roll i ma być czad. Nie chcemy, aby nasze kawałki były zbudowane według schematu refren - zwrotka - refren - zwrotka. Staramy się przemycić w nich jakąś przygodę, chcemy żeby coś tam się działo i żeby ten numer był czymś więcej niż trzyminutową radiówką. Kombinujemy i zmieniamy każdy dźwięk. Chłopaki bardzo mi ufają. Owszem, nie wszystko, co przynoszę zawsze się wszystkim podoba i nieraz się o coś kłócimy, ale to, za co najbardziej ich szanuję, to krytyka konstruktywna.
Mieliśmy kiedyś takiego członka zespołu, który prawie zawsze wszystko krytykował, ale sam od siebie nie dawał nic. U nas jest inaczej. Nie jeden raz Matej powiedział, że coś mu się nie podoba, a Boguś [Marcin Bogusz - przyp. red.], że to kojarzy mu się z czymś, ale w zamian, zawsze proponowali coś od siebie, a potem wszyscy razem pracowaliśmy nad efektem końcowym. Wiadomo, że czasem się na coś uprę i jeśli bardzo chcę to grać, to i tak zrobię wszystko, aby ten pomysł przeforsować (śmiech).
- A teksty?
Michał: Teksty są moje.
- Piszesz też po angielsku?
Michał: Nie pcham się w coś, czego nie umiem.
- O czym traktują?
Michał: Dotyczą spraw, które mnie otaczają.
- Kto odpowiada za solówki?
Marcin: Ja gram solo.
Michał: Ja tworzę riffy pod wokal.
- Ile wydaliście płyt?
Michał: Ani jednej. Mamy nagranych 14 numerów studyjnych, ale jeszcze nie ma płyty, bo wymyśliłem sobie, że ta płyta musi być dopracowana, czyli zawierać odpowiednie numery. Nigdzie nam się nie spieszy i nigdy nie śpieszyło, chociaż doskonale wiem, że spokojnie moglibyśmy już wypuścić krążek, bo już byliśmy bliscy tego. Niestety Kuba nam wszystko spowolnił. Pamiętam doskonale, jak powiedziałem chłopakom kiedyś podczas próby, że dogrywamy jeszcze tylko jeden, góra dwa numery i skręcamy płytę.
- Macie już jakiś pomysł na nowego perkusistę?
Mateusz: Tak. Jedzie do nas z Afryki.
- Co!!!???
Marcin: Kiedyś grał w mojej dawnej kapeli Korpis Karmel
Michał: Nazywa się Łukasz Pazderski i wszyscy go dobrze znamy. Każdy z nas gdzieś tam po drodze miał okazję z nim współpracować. Jest doskonałym perkusistą, który po rozpadzie Korpis Karmel też jakoś próbował się odnaleźć, bo jest to człowiek ambitny, ale bez większego powodzenia. Po różnych perturbacjach ostatecznie postanowił wyjechać do Afryki, gdzie uczy dzieci gry na perkusji.
- W ojczyźnie rytmu? To trochę tak, jakby Wierzcholski pojechał nad Missisipi uczyć bluesa (śmiech).
Michał: Albo jakby pojechać do Harlemu uczyć rapować, albo grac w kosza.
- Gdzie wystąpiliście najdalej od Kamiennej Góry?
Michał: W Czechach, a konkretnie w miejscowości Žacléř na Bornflossrock Festival.
- Jak do tego doszło?
Michał: Kompletnym przypadkiem, ale było tak super, że dla Czechów możemy grać o każdej porze dnia i nocy. Ktoś im wtedy odpadł i wzięli nas "na szybko" jak kota w worku. Byliśmy tam jedyną polską kapelą, a najzabawniejsze było to, że załatwił nam ten występ nasz przyszły perkusista Łukasz Pazderski, bo kapela, w której wtedy grał, nie mogła pojechać. I co się okazało? Był to jeden z lepszych, jeśli nie najlepszy nasz koncert w życiu. Polska publika ma w sobie jakąś blokadę. Często widzę, że są ludzie, którzy chcieliby rozpuścić włosy i poskakać pod sceną, ale gdzieś tam coś ich blokuje. U Czechów tego nie ma. Wypadliśmy wtedy tak dobrze, że główny szef tego wydarzenia - Attila napisał do nas, że w tym roku gramy ponownie i do tego nie w czwartek o wczesnej godzinie, jak w tamtym roku, ale w piątek wieczorem, żeby mogło nas sobaczyć więcej ludzi. Tak się złożyło, że pojechał z nami wtedy Czopek, który nie dość, że jest charyzmatyczny, to doskonale znał jako dawny basista nasze numery. Kiedy piwo zadziałało (śmiech), zaczął skakać po scenie i robić atmosferę. W pewnym momencie wziął z publiki 2-3 letnie czeskie dziecko i... ja tu gram i śpiewam, ale kątem oka widzę, jak on unosi to dziecko do góry jak Rafiki małego Simbę w Królu Lwie, a ono śmieje się i macha rączką! Nie uwierzysz, jaki klimat się zrobił a punktem kulminacyjnym naszego występu był moment, kiedy jakiś Czech wskoczył na scenę i dał nam jointa na oczach tłumu!(śmiech)
- Najdziwniejszy koncert, na jakim zagraliście?
Michał: W Kamiennej jest cyklicznie organizowana gala MMA dla około tysiąca widzów. Nigdy nie graliśmy wcześniej dla tak dużej publiczności i do tego... z playbacku. Ja śpiewałem do... banana...
- Podobnie jak Kazik do suszarki do włosów na festiwalu w Sopocie w roku 1991 (śmiech)
Michał: ...Marcin odwrócił gitarę strunami do brzucha, a Kuba zamiast pałek chciał użyć kurczaków, tylko nie zdążyliśmy ich załatwić (śmiech). Chodziło o to, aby wyraźnie wszystkim pokazać, że to jest playback i że dla muzyka rockowego taki granie to poważna ujma.
- Jakie jest wasze największe marzenie?
Marcin: Zagrać jak najwięcej koncertów.
Michał: Jeśli kiedyś stanę na największej scenie Woodstocku, to potem mogę już umrzeć (śmiech). Nigdy nie mieliśmy ciśnienia. Granie ma nam sprawiać przyjemność, a gramy po to, aby docierać do ludzi. Wiadomo, że z czasem robi się z tego mała firma, gdzie trzeba dbać o wizerunek, gdzie pojawiają się pieniądze, bo studio i promocja kosztują itd, ale nie ma i nigdy nie będzie u nas ciśnienia, które mogłoby obrzydzić nam granie. Cały czas staramy się rozwijać, cały czas staramy się iść do przodu i to jest główne założenie naszej kapeli.
- Czy chcielibyście być popularni?
Michał: Jasne, że chcielibyśmy, bo kto by nie chciał? Z drugiej jednak strony, jeśli ceną za to miałaby być droga, którą iść nie chcemy, a co najgorsze, taka, która nie sprawiałaby nam żadnej przyjemności, to ja wolę grać podczas Dnia Pieroga w okolicznej wiosce, niż sprzedać się komercji.
Marcin Wysopal |
św.p. Kuba Wiktor |
Marcin: Był dobrym człowiekiem.
Michał: To był gość, z którego wszyscy mogliśmy brać przykład. Był konkretny. Jak powiedział, że coś zrobi, to robił to. Nic nie robił na pokaz. Był tajemniczy, skryty i małomówny. Pewnego dnia zaskoczył mnie kompletnie. Szukałem animatora, który zgodziłby się zabawiać dzieci podczas jakiejś zabawy. Kiedy rzuciłem hasło na próbie Kuba kompletnie nas zaskoczył i powiedział - ja często zabawiam dzieci jako klaun. Wyobraź sobie... wytatuowany gość z rozpuszczonymi włosami i z brodą na 20 centymetrów, więc wypaliłem - Kuba, koniecznie muszę cię zobaczyć w przebraniu klauna! I co zrobił Kuba? Na drugi dzień przyniósł zdjęcie, na którym jako klaun zabawia dzieci! (śmiech). Takich akcji było więcej. Któregoś dnia na przykład przyszedł na próbę i powiedział - chłopaki ożeniłem się. Kuba był gościem, którego o wszystko trzeba było pytać. Sam prawie nigdy nic nie powiedział.
- Do końca nie domyślaliście się zbliżającej się tragedii?
Michał: Niewiele dało się po nim poznać. Jak rok przed jego śmiercią zmarła mu mama, to poinformował nas o tym fakcie jednym krótkim komunikatem i jak gdyby nigdy nic graliśmy próbę dalej.
- Zostawił jakiś list?
Marcin: Zostawił, ale tylko dla córki.
Kuba |
- Na Facebooku ogłosiliście, że nie odwołujecie żadnych koncertów. Macie kogoś, kto będzie w stanie usiąść za perkusją?
Michał: I tak i nie. Mamy kolegę, który na co dzień mieszka w Niemczech i nazywa się Dawid Zawadzki. Boi się, bo nie ma zbyt dużego doświadczenia, ale wspieramy go i mamy tylko tydzień, aby nauczyć go 12 numerów.
- Co w siedmioletniej historii Porażonych uznałbyś za największy sukces?
Michał: Dla mnie największym sukcesem jest to, że ten zespół istnieje. Porażeni medialnie zaczęli funkcjonować tak naprawdę dopiero po czterech, pięciu latach, a koncertowanie z prawdziwego zdarzenia miało się zacząć dopiero w tym roku. Zdecydowałem, że dopóki nie będziemy mieli czego pokazać, to nie wyjdziemy do ludzi, bo koncerty traktujemy jako najwyższą formę sprzedawania siebie i swojej twórczości. Wrzucić na Facebooka piosenkę, wpis czy zdjęcie może każdy, ale jeśli już pojawia się informacja - jeśli chcesz zobaczyć Porażonych, przyjdź na koncert, to bardzo się przykładamy i każdy aspekt solidnie trenujemy, bo tak sprzedaje się muzę. Naszym ogromnym sukcesem są także ludzie, którzy chcą nas słuchać. Dociera do nas mnóstwo ciepłych słów typu - widzę, że robicie to, co kochacie, utożsamiam się z waszymi tekstami, albo - jak idę do pracy, to mam wasze piosenki na słuchawkach lub w samochodzie itd. Szacujemy, że liczba naszych stałych fanów kształtuje się gdzieś pomiędzy 100, a 200 osób.
- Skąd inspiracja AC/DC i dlaczego hard rock?
Michał: Ja dokładnie ten moment pamiętam. Mój Stary kiedyś zajazzował, a on jak popije, to lubi słuchać muzyki. Mama - pamiętam - krzyczała, że jest za głośno, bo dzieciaki (czyli ja z bratem) śpią itd i powiem ci, że nawet ja byłem wtedy na niego zły, aż do momentu, gdy... puścił "Smoke On The Water". Jak on to dał na pełną parę, to moje ciało przeszedł prąd...
- Teraz rozumiem, dlaczego tak dzielnie przetrwałeś porażenie...
Michał: Na drugi dzień specjalnie wstałem o 6:00 rano i przez godzinę szukałem, co to był za kawałek, ale że trzeba było w końcu iść do szkoły, to tego dnia nic nie znalazłem. Dopiero po dwóch dniach zapytałem ojca, co to było i on mi wtedy tę płytę pokazał. Potem poznałem AC/DC i szczerze muszę powiedzieć, że chyba nie ma takiego numeru AC/DC, który by do mnie nie trafił. A teraz powiem ci sedno - na tyle ich kupiłem, że wytatuowałem ich sobie na dupie.
- Żeby na moment odpocząć od prądu i miejsc intymnych, porozmawiajmy trochę o waszym mieście. Ile zespołów rockowych działa w Kamiennej Górze?
Michał: Przede wszystkim The Light Street - młoda kapela pop-rockowa składająca się ze świetnych, doświadczonych muzyków. Jest też Rock Tube, który istnieje niezbyt długo i gra covery.
Jest jeszcze jedna z najstarszych w Kamiennej kapela, która niby działa, niby jest zawieszona i nazywa się Post Scriptum. Grają ciężką muzę przypominającą death metal. Jest też kapela szkolna, która nazywa się Elo Music.
- Czyli, można powiedzieć, że trochę rocka tu jest.
Michał: Kiedyś Kamienna była bardziej rockowa, ale ogólnie nie jest źle. Są koncerty, wszyscy się znamy i coś się dzieje.
- Myśleliście, aby pójść do jakiegoś telewizyjnego talent show?
Michał: Na pewno na tę chwilę tego nie potrzebujemy. Poza tym... chyba jeszcze nie dojrzeliśmy do tego, aby pójść do TV, ale nie mówimy nie. Poza tym, wiesz... zawsze uważałem, że są pewne stopnie. Pierwszym było wyjście z garażu do ludzi, żeby zagrać koncert, potem żeby wejść do studia, i nagrać jakieś kawałki, a dopiero potem... Facebook. Teraz jest czas, aby zagrać kilka większych koncertów, potem wystąpić w jakimś większym konkursie lub festiwalu, a co będzie dalej? Czas pokaże.
- Kojarzycie mi się bardzo ze środowiskiem motocyklowym.
Michał: Dobrze ci się kojarzymy. Prywatnie też jeżdżę na motocyklu i powiem ci, że dużo koncertów zagraliśmy w lubawskim klubie Chopper Garage. Mamy tam wielu przyjaciół i jest to typowy motocyklowy "gang", który ma swoją knajpę i mamy w ich gronie wielu fanów, których spotykamy na naszych koncertach.
- Jakim człowiekiem jest wasz lider?
Michał Dąbrowski |
Mateusz: Przede wszystkim jest szczery i zawsze mówi to, co myśli. Nasza muzyka jest głównie jego pomysłem, dzięki czemu mamy odbiorców, którzy wpatrzeni w postać Michała w naturalny sposób przyjmują do siebie jego teksty.
- Kto pisze muzykę?
Michał: Zazwyczaj przynoszę na próbę wersję roboczą, którą potem razem dopieszczamy i oceniamy, czy nadaje się, czy nie. Jakie mamy kryteria? To ma być rock and roll i ma być czad. Nie chcemy, aby nasze kawałki były zbudowane według schematu refren - zwrotka - refren - zwrotka. Staramy się przemycić w nich jakąś przygodę, chcemy żeby coś tam się działo i żeby ten numer był czymś więcej niż trzyminutową radiówką. Kombinujemy i zmieniamy każdy dźwięk. Chłopaki bardzo mi ufają. Owszem, nie wszystko, co przynoszę zawsze się wszystkim podoba i nieraz się o coś kłócimy, ale to, za co najbardziej ich szanuję, to krytyka konstruktywna.
Mieliśmy kiedyś takiego członka zespołu, który prawie zawsze wszystko krytykował, ale sam od siebie nie dawał nic. U nas jest inaczej. Nie jeden raz Matej powiedział, że coś mu się nie podoba, a Boguś [Marcin Bogusz - przyp. red.], że to kojarzy mu się z czymś, ale w zamian, zawsze proponowali coś od siebie, a potem wszyscy razem pracowaliśmy nad efektem końcowym. Wiadomo, że czasem się na coś uprę i jeśli bardzo chcę to grać, to i tak zrobię wszystko, aby ten pomysł przeforsować (śmiech).
- A teksty?
Michał: Teksty są moje.
- Piszesz też po angielsku?
Michał: Nie pcham się w coś, czego nie umiem.
- O czym traktują?
Michał: Dotyczą spraw, które mnie otaczają.
- Kto odpowiada za solówki?
Marcin: Ja gram solo.
Michał: Ja tworzę riffy pod wokal.
- Ile wydaliście płyt?
Michał: Ani jednej. Mamy nagranych 14 numerów studyjnych, ale jeszcze nie ma płyty, bo wymyśliłem sobie, że ta płyta musi być dopracowana, czyli zawierać odpowiednie numery. Nigdzie nam się nie spieszy i nigdy nie śpieszyło, chociaż doskonale wiem, że spokojnie moglibyśmy już wypuścić krążek, bo już byliśmy bliscy tego. Niestety Kuba nam wszystko spowolnił. Pamiętam doskonale, jak powiedziałem chłopakom kiedyś podczas próby, że dogrywamy jeszcze tylko jeden, góra dwa numery i skręcamy płytę.
Korpis Karmel - dawna kapela
Marcina Bogusza i Łukasza Pazderskiego
- Macie już jakiś pomysł na nowego perkusistę?
Mateusz: Tak. Jedzie do nas z Afryki.
- Co!!!???
Marcin: Kiedyś grał w mojej dawnej kapeli Korpis Karmel
Michał: Nazywa się Łukasz Pazderski i wszyscy go dobrze znamy. Każdy z nas gdzieś tam po drodze miał okazję z nim współpracować. Jest doskonałym perkusistą, który po rozpadzie Korpis Karmel też jakoś próbował się odnaleźć, bo jest to człowiek ambitny, ale bez większego powodzenia. Po różnych perturbacjach ostatecznie postanowił wyjechać do Afryki, gdzie uczy dzieci gry na perkusji.
- W ojczyźnie rytmu? To trochę tak, jakby Wierzcholski pojechał nad Missisipi uczyć bluesa (śmiech).
Michał: Albo jakby pojechać do Harlemu uczyć rapować, albo grac w kosza.
- Gdzie wystąpiliście najdalej od Kamiennej Góry?
Michał: W Czechach, a konkretnie w miejscowości Žacléř na Bornflossrock Festival.
- Jak do tego doszło?
Michał: Kompletnym przypadkiem, ale było tak super, że dla Czechów możemy grać o każdej porze dnia i nocy. Ktoś im wtedy odpadł i wzięli nas "na szybko" jak kota w worku. Byliśmy tam jedyną polską kapelą, a najzabawniejsze było to, że załatwił nam ten występ nasz przyszły perkusista Łukasz Pazderski, bo kapela, w której wtedy grał, nie mogła pojechać. I co się okazało? Był to jeden z lepszych, jeśli nie najlepszy nasz koncert w życiu. Polska publika ma w sobie jakąś blokadę. Często widzę, że są ludzie, którzy chcieliby rozpuścić włosy i poskakać pod sceną, ale gdzieś tam coś ich blokuje. U Czechów tego nie ma. Wypadliśmy wtedy tak dobrze, że główny szef tego wydarzenia - Attila napisał do nas, że w tym roku gramy ponownie i do tego nie w czwartek o wczesnej godzinie, jak w tamtym roku, ale w piątek wieczorem, żeby mogło nas sobaczyć więcej ludzi. Tak się złożyło, że pojechał z nami wtedy Czopek, który nie dość, że jest charyzmatyczny, to doskonale znał jako dawny basista nasze numery. Kiedy piwo zadziałało (śmiech), zaczął skakać po scenie i robić atmosferę. W pewnym momencie wziął z publiki 2-3 letnie czeskie dziecko i... ja tu gram i śpiewam, ale kątem oka widzę, jak on unosi to dziecko do góry jak Rafiki małego Simbę w Królu Lwie, a ono śmieje się i macha rączką! Nie uwierzysz, jaki klimat się zrobił a punktem kulminacyjnym naszego występu był moment, kiedy jakiś Czech wskoczył na scenę i dał nam jointa na oczach tłumu!(śmiech)
- Najdziwniejszy koncert, na jakim zagraliście?
Michał: W Kamiennej jest cyklicznie organizowana gala MMA dla około tysiąca widzów. Nigdy nie graliśmy wcześniej dla tak dużej publiczności i do tego... z playbacku. Ja śpiewałem do... banana...
- Podobnie jak Kazik do suszarki do włosów na festiwalu w Sopocie w roku 1991 (śmiech)
Michał: ...Marcin odwrócił gitarę strunami do brzucha, a Kuba zamiast pałek chciał użyć kurczaków, tylko nie zdążyliśmy ich załatwić (śmiech). Chodziło o to, aby wyraźnie wszystkim pokazać, że to jest playback i że dla muzyka rockowego taki granie to poważna ujma.
- Jakie jest wasze największe marzenie?
Marcin: Zagrać jak najwięcej koncertów.
Michał: Jeśli kiedyś stanę na największej scenie Woodstocku, to potem mogę już umrzeć (śmiech). Nigdy nie mieliśmy ciśnienia. Granie ma nam sprawiać przyjemność, a gramy po to, aby docierać do ludzi. Wiadomo, że z czasem robi się z tego mała firma, gdzie trzeba dbać o wizerunek, gdzie pojawiają się pieniądze, bo studio i promocja kosztują itd, ale nie ma i nigdy nie będzie u nas ciśnienia, które mogłoby obrzydzić nam granie. Cały czas staramy się rozwijać, cały czas staramy się iść do przodu i to jest główne założenie naszej kapeli.
- Czy chcielibyście być popularni?
Michał: Jasne, że chcielibyśmy, bo kto by nie chciał? Z drugiej jednak strony, jeśli ceną za to miałaby być droga, którą iść nie chcemy, a co najgorsze, taka, która nie sprawiałaby nam żadnej przyjemności, to ja wolę grać podczas Dnia Pieroga w okolicznej wiosce, niż sprzedać się komercji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz