czwartek, 28 lutego 2019

Polski rap z greckim zaśpiewem - z Anią Wisłocką i Krystianem "Czaru" Krokiem rozmawia Sławek Orwat

fot. Sławek Orwat



Po niedawnej publikacji wywiadu z Anią Bieryt i Piotrem Bierytem z duetu Sachiel, odezwał się do mnie ich dawny kolega, z którym wywalczyli przed laty wielki sukces w Must Be The Music. Krystian Krok nazywany Czaru w opinii Piotra i mojej to znakomity raper, który postanowił po latach przerwy powrócić do muzyki. Jakiś czas temu na jego internetowe ogłoszenie odpowiedziała przebywająca wówczas w Holandii sympatyczna Ania Wisłocka, której mama jest Greczynką, a tato Polakiem.


To ciekawe połączenie dwóch tak odległych kultur i osobowości ukształtowało w Ani całkowicie odmienne spojrzenie na wiele tematów, nad którymi my na co dzień się nie zastanawiamy i co na pewno znajdzie odbicie w ich wspólnym muzykowaniu. Krystian jest obecnie nie tylko na etapie powrotu do świata, w którym kiedyś był postacią bardzo rozpoznawalną, ale ponadto przechodzi rodzaj duchowego oczyszczenia i powrotu do źródeł nie tylko tych muzycznych. Trzymam kciuki za sympatycznych artystów i życzę im spełnienia wszystkich marzeń i planów, a Was zapraszam do lektury rozmowy, jaką odbyliśmy kilka tygodni temu w wałbrzyskiej Galerii Victoria.

- Od kiedy rapujesz i piszesz teksty?

Czaru: Pierwsze teksty z udziałem Piotrka Bieryta i Macieja Kochmańskiego napisałem w 2001 roku. Maciek wpadł na pomysł, żeby założyć zespół. W związku z tym, że kompletnie nie wiedzieliśmy jak robi się rap, jak się miksuje i nagrywa, wszystkiego uczyliśmy się praktycznie od podstaw. Po jakimś czasie doszła do nas jeszcze Nikola (Niki) Łyczko. Nazwaliśmy się BRM, czyli bramiarze i działaliśmy cztery lata. Byliśmy młodzi i na maksa chcieliśmy się wybić (śmiech). Potem poszedłem do wojska, poznałem żonę, urodziło mi się dziecko i na jakiś czas rap poszedł w odstawkę. Dziś jestem po rozwodzie i mam śliczną 12-letnią córkę Laurę.

Sachiel z Czaru w składzie
- Na początek zacytuję słowa Piotra Bieryta z zespołu Sachiel, które dotyczą ciebie: "Zaczęło się od tego, że napisałem tekst i zadzwoniłem do kolegi, żeby pomógł mi go zarapować". Jak długo znasz się z Piotrem?

Czaru: Znamy się od 2001 roku. W roku 2009 wróciłem z Northampton, gdzie przez rok pracowałem. Kolejny rok spędziłem w Czechach, a potem długo nie mogłem znaleźć pracy. Piotr odezwał się do mnie jakoś na przełomie 2010/2011 roku. Wysłał mi tekst do kawałka "Kiedy" i spytał, czy mogę zarapować drugą zwrotkę. Odpisałem, że długo nie rapowałem i na pewno straciłem flow, ale jak najbardziej możemy się spotkać i wspólnie porapowac. Podreptałem więc do Krzeszowa i spotkaliśmy się.


- A ty Aniu od kiedy śpiewasz?

Ania: Od pierwszej klasy podstawówki. Śpiewałam na apelach, na religii oraz na zajęciach śpiewu, płynnie też recytowałam wiersze. Należałam do zespołu szkolnego, chociaż i tak najczęściej śpiewałam w duecie z koleżanką. Dwa razy zdarzyło mi się być na scenie solo. W domu całymi dniami śpiewałam piosenki Dody, Gosi Andrzejewicz i Kasi Cerekwickiej, a w okresie świątecznym kolędy. Śpiewałam praktycznie wszystko oprócz rapu (śmiech), ale na scenę odważyłam się wyjść dopiero w technikum 

Malutka Ania
- Odniosłaś jakieś sukcesy?

Ania: Wspólnie z Natalią Reizer zdobyłam I Miejsce w X Konkursie Kolęd i Pastorałek "Z Aniołami Zaśpiewajmy" zorganizowanym przez Powiatowy Zespół Ognisk Pracy Pozaszkolnej w Łańcucie. Nasz duet zajął także najwyższe II miejsce (miejsce I nie zostało wtedy przyznane) w Powiatowym Konkursie Poezji Śpiewanej Piosenek Marka Grechuty "Tyle było chwil..." zorganizowanym przez Miejską Bibliotekę Publiczną w  Łańcucie.

- Jesteś także tancerką.

Ania: W ciągu siedmiu lat uprawiałam taniec współczesny. Po ukończeniu szkoły miałam trzy lata przerwy. Obecnie wracam do treningów, zaczynam znów się ruszać i układam w głowie nowe ruchy.

- Ty także masz osiągnięcia na tym polu.

Czaru: Tańczyłem kiedyś elektro, a nawet zdarzyło mi się wygrać konkurs taneczny w Jeleniej Górze, gdzie reprezentowałem szkołę zawodową z Mysłakowic.

- Ania Bieryt z zespołu Sachiel przyznała, że to ty namówiłeś ją do śpiewania. Rozpoczynając niedawno współpracę z Anią Wisłocką, swoją obecną muzykę oparłeś na identycznym schemacie. Czy model "pan rapuje, pani śpiewa" jest twoim ulubionym sposobem budowania utworów?

Czaru: Tak, odpowiada mi to. Powiem ci nawet, że kiedy zacząłem z Piotrem robić Sachiel, to szukaliśmy dziewczyny, która wspomogłaby nas głosowo. Było kilka kandydatek, ale żadna nie spełniała naszych oczekiwań. Pamiętam ten moment. Siedziałem z Piotrem w jego pokoju, Ania robiła coś w kuchni, a ja powiedziałem: "Piotrek zawołaj żonę" (śmiech). Ja mam w sobie ten rodzaj intuicji, że wyczuwam coś i nie potrafię potem logicznie wyjaśnić, skąd jakiś pomysł przyszedł mi do głowy. Wtedy ułożyłem sobie w głowie wszystkie trzy barwy naszych głosów i w jednej chwili wiedziałem, że idealnie się zgrają. Podobnie mam teraz z Anią. Wiem, że to jest to!

- Muszę przyznać, że Ania ma bardzo ładną barwę głosu.

Czaru: Uwierz mi, że kiedy po raz pierwszy usłyszałem nagrany przez Anię refren do naszego kawałka, to wryło mnie w ziemię (śmiech). Ona śpiewa cudownie!

- Powiedziałaś, że we wczesnej młodości śpiewałaś praktycznie wszystko oprócz rapu. Jak po pierwszej próbie z Czaru widzisz siebie w tym gatunku?

Ania: Chociaż nic negatywnego do rapu nigdy nie czułam, to nie za bardzo dotychczas przepadałam za tym gatunkiem. Kiedy znalazłam ogłoszenie Czaru, byliśmy z moim chłopakiem akurat w Holandii. Odpisałam, że chętnie spróbuję swoich sił wokalnych i zagram w teledysku. Czaru odpisał, że na początek potrzebuje refrenu i tak powstało nasze pierwsze wspólne nagranie. Być może wkrótce nasze role się odwrócą i ja będę śpiewała zwrotki, a Czaru będzie rapował refren.

fot. Sławek Orwat
- Skąd bierzecie bity do swoich utworów?

Czaru: Od producenta Marcina Sokołowskiego. Ja daję mu pomysły i mówię jak bym to widział, a on przesyła mi próbki i jeśli oboje z Anią aprobujemy efekt końcowy, utwór idzie do realizacji.

- Pierwsze trzy utwory otwierające twój nowy rozdział, to w opinii wytrawnych znawców rapu, którym je zaprezentowałem, to ciekawe przykłady hip hopu oldskulowego? Zgodzisz się z tą opinią?

Czaru: Tak, myślę, że mają rację.

- Chciałbym na moment wrócić do twojej niełatwej sytuacji i bezdomności z okresu, w którym odbywał się program Must Be The Music. Organizatorzy uznali  wtedy twoją historię jako świetny materiał do pokazania w TV pomimo, że nie chciałeś się z tym afiszować. Ostatecznie jednak zgodziłeś się. Jak patrzysz na to z perspektywy kilku lat? Żałujesz tej decyzji?

Czaru: Rozpocznę od tego, że Ani i Piotrowi za wszystko dziękuję, bo bardzo mi wtedy pomogli, a najbardziej za to, że dzięki nim miałem dach nad głową. Przez około dwa lata trzymaliśmy się razem, wspólnie koncertowaliśmy i mieszkaliśmy pod jednym dachem. Niczego dzis nie żałuję.

- Jednak pewnego dnia opuściłeś Sachiel.

Czaru: Była to moja decyzja. Nie dogadaliśmy się w temacie muzycznym. Oni w pewnym momencie chcieli pójść w kierunku, który mi nie leżał i cieszę się, że dziś wracają z tej drogi. Po opuszczeniu Sachiela z początku trudno było mi się odnaleźć. Potraciłem niemal wszystkie kontakty, a takich ludzi jak ty Sławku, którzy bezinteresownie chcieliby mi pomóc, nie spotykałem.Chociaż niczego dziś nie żałuję, to ostatnie lata bardzo dużo mnie nauczyły.

- Aniu, jak ty postrzegasz Krystiana?

Ania: Znamy się dość krótko, ale według mnie Czaru jako twórca zapowiada się bardzo dobrze, a jego utwory są profesjonalnie dopracowane. Teksty wypływają z jego wnętrza i czuć, że wkłada w nie ogromne emocje. Stąd wziął się pomysł, aby moje refreny tekstowo stały w opozycji do zwrotek i nie powielały jego opinii, tylko pokazywały odmienne spojrzenie na sprawę i tak właśnie jest w naszej pierwszej wspólnie nagranej piosence.

- "Za każdym razem będzie ciężko mi uwierzyć, że krzyż który niosę, pomaga mi przeżyć" - wyrzucasz z siebie w utworze "Za każdym razem" i dodajesz: "gdy zwątpienie mnie dopada, w kropli deszczu swoje myśli składam.". Twój przekaz po latach milczenia bardzo czytelnie nawiązuje do tego, o czym pisał Piotr w utworze "Kiedy". Obydwa teksty traktują o poszukiwaniu życiowej drogi i o nigdy niegasnącej nadziei na lepsze jutro. Jednocześnie u ciebie bardzo wyraźnie jest widoczny krzyż, który niesiesz przez życie, a jednocześnie w tym gąszczu emocji czuć, jak bardzo zawierzyłeś Bogu i z jak ogromną ufnością składasz w Jego ręce cały swój bagaż problemów.


Czaru: Często rozmawiam z Bogiem i dziękuje Mu za wszystko. W kościele bywam rzadko i najczęściej tylko wtedy, gdy jest cisza i spokój. Bóg jest wszędzie. Kiedyś znajdowałem się po ciemnej stronie mocy, a dziś uważam, że wszystko po coś od Boga dostajemy. Każdy człowiek niesie swój krzyż, czyli bagaż swoich cierpień i grzechów, a całym sednem jest to, komu je zamierza powierzyć?

- Pozbierałeś się już do kupy po tych dramatycznych przeżyciach?

Czaru: Cały czas się zbieram i cały czas nad sobą pracuję.

- Przechodziłaś podobne sinusoidy w swoim życiu?

Ania: Osobiście nie, ale w jakimś stopniu rozumiem to, co przeszedł Czaru, bo w podobnej sytuacji był kiedyś mój pierwszy chłopak. Poza tym, kiedy miałam 14 lat, moja mama wyjechała do Niemiec do pracy, a tatę widywałam tylko wieczorami jak wracał z pracy. Sama musiałam wstawać do szkoły, sama zadbać o siebie, sama robić sobie śniadania i obiady, dzięki czemu bardzo szybko się usamodzielniłam.

- W waszym pierwszym wspólnym utworze "Echo wspomnień" Czaru rapuje: "blizny na sercu po tobie tylko pamiątka, zwykła fotografia [....] nie chcę być tu sam bez ciebie.", na co w refrenie Ania odpowiada: "uwalniam się od ciebie, straciłeś niejedną z tylu szans." Bezsprzecznie jest to historia uczuciowa bez happy endu. Ty rozpamiętujesz dziewczynę, którą straciłeś, a Ania daje ci klapsa. Czy ten tekst jest artystycznym potwierdzeniem tego, że wciąż jeszcze nie jesteś uczuciowo spełniony?


Czaru: Ciągle szukam źródła szczęścia.

- Co Ania wniosła w twoje życie artystyczne?

Czaru: Widzimy się dziś pierwszy raz w życiu, ale czuję, że wniosła w moje życie wiele radości. Dobrze mi się z nią rozmawia i pracuje,

- W połowie jesteś Greczynką?

Ania: Tak, mama pochodzi z Grecji.

- Twoje ulubione greckie wokalistki to...

Ania: Despina Vandi, Helena Paparizou i Eleni. Kiedyś poszłam do Centrum Sztuki Wokalnej w Rzeszowie, żeby zdobyć fachową opinię o swoim wokalu. Po zaśpiewaniu dwóch piosenek - polskiej i greckiej usłyszałam od pani Ani Czenczek, że zdecydowanie lepiej wypadam śpiewając po grcku, a wpływ na to ma różnica w ilości samogłosek, jakie występują w obu tych językach.


- Mówisz biegle po grecku?

Ania: Wszystko powiem i zaśpiewam. Myślę nawet o wydaniu swojej solowej płyty w języku greckim. Jedyny problem mam tylko z tym, że nigdy nie chodziłam do greckiej szkoły, więc pojęcia bardziej fachowe, jak krainy geograficzne, czy terminy zawodowe sprawiają mi nieraz kłopot i muszę się ich nauczyć.

- Utwór "Droga do światła" urzekł mnie jeszcze zanim wypowiedziałeś pierwsze słowo. Ten wstęp skojarzył mi się z muzyką urodzonego w Ghanie niemieckiego rapera Nany Kwame Abrokwa, którego teksty podobnie jak twoje w dużym stopniu dotykają relacji z Bogiem i rodziną. W "Drodze do światła" ponownie rozliczasz się ze swoją przeszłością, ale tym razem osobiście aż do bólu.


"Kiedyś było super, szedłem tak przez życie,
Teraz już mnie nie ma, już mnie nie widzicie.
Ci, co ze mną byli, już się wykreślili [...]
Chcę być znów na scenie, bo to moja praca [...]
Teraz wam pokażę, czym jest moje życie,
Teraz wielką zmianę we mnie zobaczycie.
Wracam już do domu, tam gdzie miłość czeka [...]

Czaru: Przyszedł taki moment, że uciąłem niektóre kontakty, odizolowałem się od pewnego grona ludzi i poszedłem swoją drogą w stronę Światła.

- Jakie jeszcze wyzwania sobie stawiasz?

Czaru: Dojdzie mi kilka nowych tatuaży.

- Co przez nie wyrażasz?

Czaru: Tatuaż jest zewnętrznym obrazem mojego wnętrza. Duszy nie jestem w stanie ci pokazać, bo jest niewidzialna, ale artystyczny obraz wykonany na skórze doskonale potrafi oddać stan mojej duszy.

- Czy jesteście już gotowi, aby wyjść na  scenę i wykonać wasze utwory na żywo?

Ania: Póki co, ja nie jestem gotowa. Mam jeszcze pewną blokadę i nie wiem, co takiego musiałoby się wydarzyć, aby ona przestała istnieć. Myślę, że dwa wspólne utwory plus dwa solowe kawałki Czaru, to trochę za mało, aby myśleć o publicznym występie.
 
Czaru: Długo nie miałem kontaktu ze sceną, ale powiem ci, że ja już jestem gotów, aby wyjść do ludzi.

- Znaleźliście sympatycznego rapera z Białegostoku - Alberta Kowalewskiego, który rapuje do dość ostrej, momentami nu-metalowej muzyki. Przewidujecie głębszą współpracę?


Czaru: Na razie jest plan, abym zrobił z nim jeden kawałek gościnnie, ale póki co chciałbym skupić się nad rozwijaniem siebie artystycznie i dokształcanie samego siebie w tym kierunku

- Ile posiadasz gotowych tekstów, które czekają  na właściwe bity, aby mogły zostać nagrane?

Czaru: Piszę bardzo dużo, więc tekstów mam sporo, ale ciągle nad nimi pracuję.

Albert Kowalewski na planie swojego najnowszego clipu
- Ania myśli o nagraniu płyty w języku greckim, ty masz w planach gościnne występy z Albertem. Co dla was jest na tę chwilę priorytetem?

Czaru: Jestem otwarty na różne propozycje, ale priorytetem dla mnie jest współpraca z Anią.

Ania: Na pewno każde z nas będzie też robić swoje, bo to, że śpiewamy razem, nie oznacza, że jesteśmy nierozłączni.


- Co takiego jest w rapie, że polska młodzież odnalazła się w pełnej wulgaryzmów muzyce żyjących w slumsach Afroamerykanów?

Czaru:  Po pierwsze rap niesie ogromny ładunek emocjonalny, a co do wulgaryzmów, to jestem zdania, że im mniej ich się używa, tym dalej ta muzyka dotrze. Po pierwsze zagrają ją bez problemu stacje radiowe, a po drugie żaden odpowiedzialny rodzic nie będzie chyba szczęśliwy, że jego 11-letnie dziecko jest faszerowane bluzgami.

- Wielu ludzi uważa, że muzyka rockowa w pewnym momencie straciła szczerość i stąd eksplozja rapu.

Czaru: Zdziwię cię może, ale więcej słucham rocka i metalu niż hip hopu. Słucham Korna, Slipknota i Romana Kostrzewskiego.

- Myślicie o doskonaleniu waszych głosów?

Ania: Najważniejsze jest dla mnie to, aby powrócić do całodziennego śpiewania, jak robiłam to kiedyś. Obecnie - aż wstyd mówić - zdarza mi się śpiewać raz w miesiącu. Odkąd współpracuję z Czaru, robię to częściej i chociaż wielu ludzi uważa, że ładnie śpiewam, ciągle jeszcze nie czuję się pewnie.

Czaru: A ja planuję nauczyć się śpiewać. Raperem byłem i zawsze będę, ale nigdy dotychczas nie śpiewałem. 

fot. Sławek Orwat
- Raperzy bez zespołu słabo wypadają w wersji koncertowej. W studiu można robić różne sztuczki, ale kiedy stoicie na scenie, ludzie nie tylko was słuchają, ale i obserwują. Myślicie o instrumentalistach?

Czaru: Myślimy o tym na sto procent. Nawet wczoraj rozmawialiśmy o tym.

Ania: Tak, jak najbardziej. Mam nawet kilkoro znajomych, którzy grają  na różnych instrumentach i których chciałabym wkręcić do naszego projektu. 

- Często bywasz w Grecji?

Ania: Żyje tam praktycznie cała mamy rodzina. Staram się połowę roku spędzać w Polsce, a połowę w Grecji. Mogę starać się nawet o podwójne obywatelstwo. Ostatnio znalazłam na YouTube, że raz w roku organizowany jest w Zgorzelcu Festiwal Piosenki Greckiej i zrobię wszystko, aby tam wystąpić. A z bardziej śmiałych planów, to marzę o tym, aby w Grecji nagrywać płyty i robić teledyski. Nie myślę na razie o zarabianiu na muzyce, ponieważ na co dzień zajmuję się marketingiem sieciowym, z czego można utrzymać się na przyzwoitym poziomie. Chciałabym stworzyć coś nowego, oryginalnego, coś czego w Polsce nikt jeszcze nie zrobił, a czymś takim jest śpiewanie w języku greckim. Nikt w Polsce nie robił też rapu z greckimi wstawkami. Były już próby miksowania polskich tekstów z angielskimi, francuskimi czy hiszpańskimi, ale z greckimi nigdy jeszcze nie słyszałam.


- Bardziej czujesz się Polką czy Greczynką?

Ania: Obecnie chciałabym trochę nadrobić tej greckiej strony swojej osobowości. Gdybym miała wybierać, w którym kraju chciałabym żyć, to wybrałabym Grecję. Tam jest większy spokój, słońce i morze, które jest dla mnie niczym lekarstwo. Kiedy wchodzę do morza, czuję się kompletnie zdrowa. Skóra inna, ciało inne, umysł inny. Polska zawsze będzie dla mnie drugim krajem i zawsze będę do Polski wracać. Chcę zakosztować tamtejszego życia i dlatego tym razem nie wyjeżdżam do Grecji tylko na wakacje, ale na nieco dłużej. 18 marca będę już w Atenach i wracam tam z wielkim wzruszeniem

- Gdy patrzysz na cechy Greków i Polaków, to czego nie lubisz, a z czego czujesz się dumna?

Ania: W Polakach denerwuje mnie to, że strasznie dużo piją i przeklinają. W Grecji ludzie też piją alkohol, ale tam o wiele mniej ludzi się upija. Poza tym w Polsce o wiele bardziej widoczny jest wandalizm. W Grecji ludzie tez nie są święci, jak w każdym innym miejscu na świecie, ale jakoś mniej to odczuwam, za to kiedy w Grecji wychodzisz z domu, to prawie każdy cię pozdrawia, a niemal w każdym miejscu, choćby w sklepie z butami, można spotkać przyjaźń życia.

- Dziękuję wam za miłą rozmowę.

Czaru: My także dziękujemy oraz pozdrawiamy wszystkich znajomych i załogę z pracy.

poniedziałek, 25 lutego 2019

25 lutego w toruńskim Hard Rock Pubie Pamela wystąpi kultowa formacja Non Iron. Wieczór otworzą: Męczenie Owiec oraz Factor 8



Wydarzenie jest biletowane. Rozpocznie się o godzinie 19. Ilość wejściówek jest ściśle limitowana. Bilety w cenie: 30 zł (przedsprzedaż do 24.02.2019), 40 zł (w dniu koncertu). Bilety można kupić w Hard Rock Pubie Pamela (Toruń, ul. Legionów 36). Można je również zarezerwować pisząc na adres mailowy hrppamela@gmail.com i po uprzedniej wpłacie na konto odebrać przed koncertem.

niedziela, 24 lutego 2019

Iza Kwasiborska: H.E.A.T - A Swedish breath of freshness on a rock paddock ...











My story with the band H.E.A.T, started with the number "Under your skin", accidentally found on YT, in which I immediately fell in love. Because there is always a "Point Of No Return", if you start something, then there is no turning back... that's why I implemented the HEAT band completely.


Almost three years ago while listening to the Lifehouse band, I accidentally found the song "Under your skin" by H.E.A.T, which is actually an extension of the album "Tearing Down the Walls". Will you ask me what made me charmed???, of course I will answer ... music H.E.A.T, reminds me of my years of youth and goodness, the best rock from the 80s! As usual, I did not stop at listening to one song but started to follow other songs by H.E.A.T.

I got a special gift for Christmas, a record by H.E.A.T. "Freedom Rock". It is an album recorded with former vocalist Kenny Leckremo, whose voice differs from the current vocalist Erik Grönwall. The album is a bit calmer but how climatic. The next albums "Address the Nation" and "Tearing Down the Walls" appeared on the wall. Huge energy, penetrating vocalist voice, amazing guitar riffs in cooperation with a great sounding rhythm section (bass and percussion), complemented with subtle keyboards, stole my heart in 100% !!! The H.E.A.T band has a huge number of fans all over Europe and in the World, that it does not surprise me any more. A few words about the band itself ...

Current lineup:
Erik Grönwall - vocals
Dave Dalone - guitar
Jon Tee - keyboards
Jimmy Jay - bass guitar
Crash - drums

They started as support, among others, before Toto, the Swedish Mustasch, Scorions. They played on one stage with Alice Cooper's band, Thin Lizzy, at major festivals like the Sweden Rock Festival. They were the main artist in the Swedish qualification for the Eurovision song contest with the song "1000 miles", which became a huge hit in Sweden. The band began to perform in Germany, Spain and England, where practically from day to day gained new fans.

In April 2018, I accidentally saw an announcement on FB that the site "H E A T Poland" is looking for a new administrator, someone who will help in running the band's funpage. That's how my collaboration with Maja Kolasa began. At the very beginning we sent several official mails to manage our existence. We started posting events, photos, and thanks to our contacts among radio, industry and other funpages of the HEAT team (including HEAT UK Street Team and the invaluable Clare Haynes), the "HEAT Poland" website to this day has around 200 fans and we count on more!.

The H.E.A.T for a long time had to wait for their fans for the next album, but finally in September 2017, on the world came a new child "Into the Great Unknown". Music, even more thought-out, coherent, but how poignant and more demanding to think about from listeners. I highly recommend this material! About the same music and H.E.A.T band, on various social forums, websites, etc.:

"What can we say about H.E.A.T? If you do not like these energetic Swedes, you have to be dead inside, because this year they showed the British crowd how to be the most complete band in the world" /Classic Rock Magazine/.

"Melodic hard-rockers from Sweden, HEAT band, moved with the second part of the tour "The Great Into The Great Unknown". Together with them, as a special guest appeared two Finnish bands: One Desire and Shiraz Lane." /Gazetakrakowska.pl/ .

"The music of H.E.A.T consists in rocking hell and blowing fans to shreds with the help of hymns powered by adrenaline with power ..." /from art. eternal-terror.com/.

"This tour will be unique, we will visit many new countries that we have never visited, we will see new places, meet old fans and meet new people." /said Erik - vocalist of the band /.

Well, it's not the Internet itself that man lives but the music ;), the truth is that H.E.A.T took over my heart from the first riffs. Finally, November 23, 2018. the H.E.A.T band along the route "Into the Great Unknown", visited Poland. The concert took place in Krakow's Zaścianek Club... I will write about the concert itself in the second part of the report, now a few of my concert photos straight from Krakow.

Iza

Izabela Kwasiborska: "For me, photography is a passion and a lifestyle, it allows to capture the innermost human emotions - it's like reading the soul with what has been noticed - my grandfather taught me from the earliest years of photography. I have been professionally involved in photography since 2007, mainly concert photography. From 2014, I went to concerts and tours around Poland with rock bands. I have worked with such bands as: ACID Drinkers, Sheep, Turbo, SteelFire, Vierna, Lessdress, Vavamuffin, Immortal Dreams, Normalsi, Muchy, Korpus, AvA, People of the Haze, Slow Motion Bullet, Freackshow, Institute, Lorien, Nutshell, Derwana , The NewsPaper, The Orange Basement, DiAnti, Different Minds, Dust&Steel, Pure Snow, Wyciągnięci z Messy, B.O.R.Y., Ceili, Strefa Mocnych Wiatrów, Mordewind and many other Polish artists. I have now broadened the perspective of concert photos of foreign bands."

Iza Kwasiborska: H.E.A.T - Szwedzki powiew świeżości na rockowym padoku...









Moja historia z zespołem H.E.A.T, zaczęła się od numeru "Under your skin", przypadkowo znalezionym na YT, w którym od razu sie zakochałam. Ponieważ zawsze jest jakiś "Point Of No Return", jeśli coś zaczniesz, to nie ma odwrotu... dlatego wdrożyłam się w zespół H.E.A.T... całkowicie i bez reszty.



Prawie trzy lata temu przy okazji słuchania zespołu Lifehouse, przypadkowo trafiłam na kawałek "Under your skin" H.E.A.T, który tak naprawdę jest rozszerzeniem albumu "Tearing Down the Walls". Spytacie, co mnie tak zauroczyło???, oczywiście odpowiem... muza H.E.A.T, przypomina moje lata młodości i dobrego, ba..., najlepszego rocka z lat 80-tych!

Jak mam w zwyczaju, nie poprzestałam na wysłuchaniu jednego utworu ale zaczęłam śledzić inne utwory H.E.A.T. Na gwiazdkę dostałam specjalny prezent, płytę H.E.A.T. pt: "Freedom Rock". Jest to album nagrany z byłym już wokalistą Kennym Leckremo, którego głos, różni się od obecnego wokalisty Erika Grönwalla. Album jest odrobinę spokojniejszy ale jakże klimatyczny. Następnie, na tapecie pojawiły się kolejne albumy "Address the Nation" oraz "Tearing Down the Walls". Ogromna energia, przeszywający głos wokalisty, niesamowite riffy gitarowe we współudziale świetnie brzmiącej sekcji rytmicznej (bas oraz perkusja), uzupełnione subtelnymi klawiszami, skradły w 100% moje serce!!! Zespół H.E.A.T ma w całej Europie i na Świecie, ogromną ilość fanów, to mnie w sumie już nie dziwi. Kilka słów o samym zespole...

Obecny skład:
Erik Grönwall - wokal
Dave Dalone - gitara
Jona Tee - klawisze
Jimmy Jay - gitara bassowa
Crash - perkusja

Zaczynali jako support między innymi przed Toto, szwedzkim Mustasch, Scorions. Grali na jednej scenie z kapelami Alice Cooper'a, Thin Lizzy, na poważnych festiwalach takich jak Sweden Rock Festival. Byli głównym artystą w szwedzkich kwalifikacjach do konkursu piosenki Eurowizji z piosenką "1000 miles", która stała się ogromnym hitem w Szwecji. Zespół zaczął koncertować w Niemczech, Hiszpanii i Anglii, gdzie praktycznie z dnia na dzień zyskiwał nowych fanów.

W kwietniu 2018 przypadkowo zobaczyłam ogłoszenie na FB, że strona "H E A T Poland" poszukuje nowego administratora, kogoś kto pomoże w prowadzeniu funpaga zespołu. Tak, właśnie zaczęła się moja współpraca z Mają Kolasą. Na samym początku wysłałyśmy kilka oficjalnych maili do managmentu o naszym istnieniu. Zaczęłyśmy umieszczać posty, wydarzenia, zdjęcia, a dzięki naszym kontaktom wśród rozgłośni radiowych, branżowych i innych funpagy zespołu H.E.A.T (w tym HEAT UK Street Team oraz nieocenionej Clare Haynes), strona "H E A T Poland" do dzisiaj, ma około 200 fanów i liczymy na więcej!

Zespół H.E.A.T długo kazał swoim fanom czekać na kolejny album, ale w końcu we wrześniu 2017 r. na Świat przyszło nowe dziecko "Into the Great Unknown". Muzyka, jeszcze bardziej przemyślana, spójna, ale jakże przejmująca i bardziej wymagająca przemyślenia od słuchaczy. Gorąco polecam ten materiał! O samej muzyce i zespole H.E.A.T, na różnych forach, stronach www., itp.:

"Co możemy powiedzieć o H.E.A.T? Jeśli nie lubicie tych energicznych Szwedów, musicie być martwy w środku, ponieważ w tym roku pokazali brytyjskiemu tłumowi, jak być najbardziej kompletnym zespołem na świecie" /Classic Rock Magazine/.

"Melodyjni hard-rockowcy ze Szwecji, czyli zespół H.E.A.T. ruszyli z drugą częścią trasy "The tour Into The Great Unknown". Razem z nimi, jako goście specjalni pojawiły się dwa fińskie zespoły: One Desire i Shiraz Lane"./gazetakrakowska.pl/.

"Muzyka H.E.A.T polega na kołysaniu piekłem i dmuchaniu fanów na strzępy za pomocą hymnów napędzanych adrenaliną z mocą..." /cyt. z art. eternal-terror.com/.

"Ta trasa będzie wyjątkowa. Odwiedzimy mnóstwo nowych państw, w których jeszcze nigdy nie byliśmy, zobaczymy nowe miejsca, spotkamy starych fanów i poznamy nowych. To będzie jedna dłuuuuuuga impreza. Dołącz do nas albo żałuj do końca życia" /mówił Erik - wokalista zespołu/.


Cóż, nie samym netem człowiek żyje a muzyką ;), prawda jest taka, iż H.E.A.T zawładnęli moim sercem od pierwszych rifów. W końcu, 23 listopada 2018r. zespół H.E.A.T przy okazji trasy "Into the Great Unknown", zawitał do Polski. Koncert odbył się w Krakowskim Klubie Zaścianek...o samym koncercie napiszę w drugiej części, na razie kilka moich fotografii koncertowych prosto z Krakowa.

Iza

Izabela Kwasiborska: "Dla mnie fotografia jest pasją i stylem życia. Pozwala uchwycić najskrytsze ludzkie emocje - jest jak czytanie duszy tym, co zauważone. Od najmłodszych lat fotografii uczył mnie mój dziadek. Profesjonalnie fotografią zajmuję się od 2007 roku, dzięki pracy w Bemowskim Centrum Kultury. Od 2014 roku jeździłam na koncerty i w trasy z zespołami rockowymi zajmując się głównie fotografią koncertową. Współpracowałam m. in. z zespołami takimi jak: ACID Drinkers, Sheep, Turbo, SteelFire, Vierna, Lessdress, Vavamuffin, Immortal Dreams, Normalsi, Muchy, Korpus, AvA, People of the Haze, Slow Motion Bullet, Freackshow, Instytut, Lorien, Nutshell, Derwana, The NewsPaper, Strefa Mocnych Wiatrow, The Orange Basement, Di Anti, Different Minds, Dust&Steel, Pure Snow, Wyciągnięci z Messy, B.O.R.Y, Ceili, Mordewind oraz wieloma innymi polskimi artystami. Obecnie rozszerzyłam perspektywy na fotorelacje koncertowe zespołów z zagranicy".

czwartek, 21 lutego 2019

Beksiński tak malował jak każdy z nas mówi, je i pije, w sposób naturalny - w rocznicę urodzin i tragicznej śmierci Zdzisława Beksińskiego z Piotrem Dmochowskim, przyjacielem, marchandem i promotorem jego twórczości rozmawia Tomasz Wybranowski

Wywiad po raz pierwszy ukazał się na https://artimperium.pl/

„Dla mnie to, czym się zajmuję, jest po prostu tylko formą egzystencji.”  
Zdzisław Beksiński

Tomasz Wybranowski: O Pablo Picasso mówiło się, że jest „twórcą i niszczycielem”. Jak określiłby pan Zdzisława Beksińskiego? Wiele osób utożsamiało jego stan ducha przez pryzmat jego malarskich dzieł.

Piotr Dmochowski: O Picassie można tak było mówić, bo miał on pewien program, ba!, całą filozofię zniszczenia sztuki, którą uważał za skostniałą. Trafne spostrzeżenie także dlatego, że Picasso w zamian umiał zaproponować coś prawdziwie nowego i koherentnego. Do mnie to co robił nie przemawia. Muszę jednak przyznać, że o ile wielu artystów byłoby zdolnych robić rewolucje, aby zniszczyć dawny ład, to naprawdę niewielu zdołałoby na to miejsce zbudować coś nowego i trzymającego się kupy.

T.W.: Nigdy nie przejawiał rewolucyjnych tendencji i zachowania?

Piotr Dmochowski: Otóż Beksiński tylko w młodości miał takie zamiary rewolucji i zbudowania nowego świata, o czym świadczy jego artykuł o kryzysie w fotografii i o środkach jego przezwyciężenia. Potem poddał się on całkowicie swej podświadomości i zaczął najpierw rysować to co mu podszeptywały jego ukryte mechanizmy zboczeń seksualnych, a następnie zaczął malować to co mu niejako ślina na język przynosiła. To znaczy zaczął malować to, co mu spontanicznie „wychodziło” i „się” malowało. Nie kontrolował w trakcie tworzenia już niczego i dawał się ponosić czystemu natchnieniu, bez udziału żadnego mechanizmu świadomej refleksji.


T.W.: Czy dochował sobie wierności w materii niezłomności ducha?

Piotr Dmochowski: Tylko dwukrotnie zmusił się do malowania tak jak tego chciał rozum a z nim interes. Raz, zaraz po tym jak się ze mną związał, postanowił, trochę za moją namową, „odgrzać kilka starych kotletów”. To znaczy namalował dla mnie kilkanaście obrazów w stylu jakiemu dotychczas hołdował, choć właśnie chciało mu się wówczas zacząć malować inaczej. Drugi raz to zdarzyło się, gdy niejako wymusiłem na nim by namalował kilkanaście obrazów bez ewidentnych rekwizytów śmierci. Co zrobił z największa niechęcią i, powiem wprost: „spartolił” właściwie prawie wszystkie obrazy z tej serii (oznakowane z tylu litera „Z” jak „zamówienie”).

T.W.: W jednym z wywiadów Zdzisław Beksiński powiedział: „malowanie Jego to nic utylitarnego, nic z moralizowania społeczeństwa, to moja potrzeba tworzenia. Bez malowania, rysowania po prostu nie mogę znaleźć sobie miejsca”.

Piotr Dmochowski: To zdanie potwierdza moje uprzednie wyjaśnienie. Jemu tak to wychodziło bez zastanawiania się czy to w jakiś sposób wpływa na ludzi, czy nie. Nie dbał o to czy z czymś kojarzyć się będzie jego malowanie. Nie myślał o tym czy przestrzega przed czymś czy naucza. Jednym słowem nie dbał o to jak to inni przyjmą. To zresztą nic nadzwyczajnego. Ja spotkałem szereg twórców którzy uparcie malują to co im do głowy spontanicznie przychodzi, choćby publiczność tego nie cierpiała. Po prostu, jak to mówił Mistrz, dlatego że „jest to (ich) forma egzystencji”. Bez tego nie mogą żyć i choćby mieli cierpieć biedę i brak uznania to będą tak tworzyli a nie inaczej. Beksiński tak malował jak każdy z nas mówi, je i pije, w sposób „naturalny”, bez angażowania żadnego zamysłu filozoficznego, politycznego czy artystycznego. On w żadnym razie nie uważał się za proroka, nauczyciela czy wodza. On malował tak jak był.

Zdzisław Beksiński - Obraz 1976
T.W.: Czy dramatyczne doświadczenia życiowe, w tym choroba i śmierć żony, neurotyczne stany syna Tomasza, miały wpływ na proces Jego „zamykania się w sobie”. Niektórzy krytyce twierdzą, że ostatni okres Jego twórczości to „zasklepienie się w samotności i bólu”.

Piotr Dmochowski: Absolutnie nie ma żadnego związku pomiędzy twórczością a osobistym życiem Zdzisława Beksińskiego. Jego najbardziej tragiczne obrazy (w rozumieniu publiczności, bo on sam nawet nie zauważał ich tragizmu) przypadają na okres, gdy jeszcze jego matka nie dogorywała miesiącami sparaliżowana w ich mieszkaniu, jego zona nie czekała jeszcze na pękniecie aorty i natychmiastowa śmierć, a Tomek od długiego już czasu nie popełniał prób samobójczych. Wręcz odwrotnie nawet! Jego malarstwo pod koniec życia, jak już się zwaliły na niego wszystkie te nieszczęścia, jakby się „uspokoiło”.

T.W.: Ale oglądając jego obrazy odczuwa się lęk, pewną dozę strachu. Wręcz chłód, który otula widza jego prac. Zdzisław Beksiński był nieczuły na sinusoidę swojego życia? Niczego się nie lękał w nurcie stoickiego spokoju?

Piotr Dmochowski: Jedynym wpływem na predylekcje jaką miał w wyborze rekwizytów na swoich obrazach to jego okropny lęk przed śmiercią oraz nieustanne bóle głowy i dróg żółciowych, na jakie cierpiał całe życie. Sądzę, że podświadomie wpływało to na jego pesymistyczny nastrój, że i tak „wszystko do dupy”, jak to napisał w swojej pracowni w widocznym miejscu.


T.W.: Nie lubił tworzyć na zamówienie, był niepokorny wobec tak zwanego „rynku” a z drugiej strony cieszył się z każdego sukcesy, dobrej recenzji, pochwał. Ciężko było pracować z Mistrzem wiedząc, że pewnych rzeczy po prostu nie zrobi?

Beksiński - foto Muzeum w Sanoku
Piotr Dmochowski: Mnie jako „galerzyście” było bardzo ciężko z nim pracować, właśnie dlatego że nie chciał malować tak jak tego pragnęła publiczność. Bo gdyby potrafił tworzyć na zamówienie, chociaż jak mówiłem wcześniej, raz to dla mnie zrobił i chybił, to byłby zamożnym twórcą, którego kolekcjonerzy by sobie dosłownie „rozrywali” i „wyrywali”. A i ja, jako jego marszand, miałbym wygodne i dostatnie życie.

T.W.: W odczuciu wielu krytyków i znawców sztuki prace Zdzisława Beksińskiego, pełne uniwersalnych przesłań odnoszą się do personalnie do jednego człowieka, konkretnego odbiorcy i jego percepcji. Zdaje się mówić kreską i kolorem: „Oto patrzycie na rzeczy totalne, na rzeczy tchnące eschatologicznym oddechem bytu, ale tak naprawdę musicie zobaczyć siebie, swoje grzechy zaniechania i odwracanie głowy”.

Piotr Dmochowski: Ja tak tego nie odbieram. Ta opinia stosuje się do tylko do publiczności a nie do Beksińskiego. On niczego dla nikogo i do nikogo nie odnosił. To publiczność upatruje się w tych obrazach jakiegoś przesłania, poszukuje wskazań, pouczeń, albo apeli.

T.W.: Dwa osobne byty?

Zdzisław Beksiński - fot. Piotr Dmochowski
Piotr Dmochowski: Beksiński prawdziwy a obraz Beksińskiego jaki wyrabia sobie publiczność na widok jego prac, to dwie zupełnie odrębne historie.

T.W.: Dziękuję za rozmowę.

Tomasz Wybranowski

Fotografie ze zbiorów Piotra Dmochowskiego

Piotr Dmochowski (1942): prawnik, z zamiłowania kolekcjoner dzieł sztuki. W 1964 r. wyemigrował do Francji. Od trzydziestu lat wielbiciel twórczości Zdzisława Beksińskiego. Przez kilka lat prowadził w Paryżu galerię „Galerie DMOCHOWSKI, musée-galerie de BEKSINSKI”. Właściciel bogatej kolekcji obrazów, zarówno swojego ulubionego twórcy Zdzisława Beskińskiego, jak i artystów rosyjskich, bułgarskich i francuskich. Autor krótkometrażowego filmu „W hołdzie Beksińskiemu” oraz książki „Zmagania o Beksińskiego” / „Notes sur la situation générale. Historique d’un échec” (polskie wydanie 1996 r.). W roku 2005, kilka miesięcy po tragicznej śmierci Zdzisława Beksińskiego, opublikował w internecie korespondencję z artystą.

***

Tomasz Wybranowski. Roztoczanin z serca Zamojszczyzny, rocznik 1972. Absolwent polonistyki na UMCS (specjalność edytorsko – medialna). Studiował także jako wolny słuchacz filozofię i politologię. Doktorant wydziału Nauk Politycznych UMCS. Pracował w radiu Centrum, Puls, Top, oraz kieleckim TAK, był korespondentem radiowej „Trójki”. Publikował (i publikuje) w pismach „Próba” , „Dziennik Wschodni”, „Kurier Lubelski” , „Praca i Życie Za Granicą”, „Nowej Okolicy Poetów”, „Zamojskim Kwartalniku Kulturalnym”, magazynie „Kontury”, miesięczniku „Dziś”. Korespondent tygodnika „Przegląd” w latach (2006 – 2012), redaktor dwumiesięcznika „Imperium Kobiet i kwartalników Kontury oraz Zamojski Kwartalnik Kulturalny. Publikuje w tygodniku „Uważam Rze”. Od 2005 roku w Irlandii. Na przełomie 2005/2006 był redaktorem naczelnym tygodnika „Strefa Eire”. W latach 2006 – 2008 wydawca i redaktor naczelny miesięcznika „Wyspa”. Wydał trzy przewodniki po Irlandii „Irlandzki Niezbędnik. Irish ABC”. W latatch 2008 - 2012 nieprzerwanie redaktor naczelny tygodnika (później miesięcznika) „Kurier Polski”. W latach 2008 – 2009 był także irlandzkim korespondentem Polskiego Radia i Informacyjnej Agencji Radiowej. Współpracował także z Radiem Vox. Obecnie nieprzerwanie wydawca i prezenter programu „Polska Tygodniówka” (ponad 270 wydań)  nadawanego w każdą środę w dublińskiej rozgłośni NEAR 90, 3 FM. W każdy piątek (10.00 – 11.00) w Radiu WNET (Polska) pojawia się jego autorski program „Irlandzka Polska Tygodniówka”. Cykl programów o historii muzyki światowej „Muzyczne Terapie” gości także w austriackim Radiu FRO. Autor czterech tomików wierszy („Oczy, które...” 1990,  „Czekanie na świt” 1992,  „Biały” 1995 i najnowszy „Nocne Czuwanie”). Jego wiersze drukowano w ponad dwudziestu antologiach poetyckich (ostatnio „Harmonia Dusz” Warszawa 2011). Na początku roku 2013 ukaże się specjalna wersja zbioru „Nocne Czuwanie” wraz z audiobookiem (wydawnictwo Kontury). Rok 2011 przyniósł nominację do nagrody „Polak roku w Irlandii”. Tomasz Wybranowski wyróżniony został przez środowiska polonijne w Irlandii nagrodą „dziennikarz roku 2010”. Doktorant wydziału Nauk Politycznych UMCS. Przygotowuje dwie publikacje na temat polskiej muzyki rockowej w czasie zrywu wolnościowego 1977 – 1990. Do tej pory ukazało się jego pięć artykułów naukowych poświęconych mediom, głównie imigracyjnym. Od czerwca 2015 tomek prowadzi Listę Przebojów Polisz Czart, która dzięki niemu rozpoczęła swoje drugie życie  Aby poczuć klimat audycji Tomka, zapraszam do wysłuchania znakomitego programu poświęconemu Grzegorzowi Ciechowskiemu. Można posłuchać go tutaj

poniedziałek, 18 lutego 2019

„idź, / pełznij, tylko wierz, / że / będzie Biegun!” - Vladimir Stockman w rozmowie z Agnieszką Kostuch

Vladimir Stockman (fot. Przemysław Lipski)
Agnieszka Kostuch: Pochodzi Pan z Rosji. Dzieciństwo spędził w miasteczku Gulkiewiczi. Jak je Pan wspomina? Poznał Pan góry Kaukazu?

Vladimir Stockman: Gulkiewiczi to centrum rejonowe – 35 tysięcy mieszkańców. W okolicy znajdowało się kilka wielkich zakładów przemysłowych, gdzie z miejscowego surowca produkowano materiały budowlane. Było też kilka szkół i domów kultury. Centralny Dom Kultury, w którym później pracowałem, miał scenę z widownią na kilkaset miejsc. Wtedy nawet w małych miastach budowano takie olbrzymie ośrodki według projektu typowego. Ten region, gdzie się urodziłem i mieszkałem, nazywa się Kaukaz Północny, ale są tam przeważnie stepy.

Do prawdziwych gór Kaukaskich jest stamtąd kilkaset kilometrów. Po raz pierwszy zobaczyłem je, gdy miałem dwadzieścia parę lat. Wtedy pojechałem na wycieczkę do Dombaju, słynnego kurortu górskiego. Wjechałem kolejką linową na zaśnieżoną górę. Wyglądało to imponująco. Tak, jakbyś stał na szczycie Kasprowego Wierchu, nad tobą wznosiłby się trzy razy wyższy szczyt, a gdzieś tam, w błękitnych przestworzach nieba, szybowałyby orły. To było moje jedyne górskie doświadczenie, mimo że w dzieciństwie, pod wpływem piosenek Włodzimierza Wysockiego, marzyłem o alpinizmie, zdobywaniu wielkich szczytów, ale jakoś mi się nie udało. Dzieciństwo miałem zwykłe. Dużo czytałem, przeważnie książki naukowo-fantastyczne. Wśród moich ulubionych pisarzy był Stanisław Lem. Chyba właśnie to zamiłowanie do SF zadecydowało o tym, że poszedłem studiować fizykę na uniwersytecie.

- Kto zaszczepił w Panu zamiłowanie do muzyki? Czy może jest Pan samoukiem?

Jestem typowym samoukiem. I nie tylko w muzyce. Gdy byłem mały, rodzice usiłowali posłać mnie do szkoły muzycznej, ale się uparłem i nie zgodziłem, chociaż, podobno, miałem niezłe zdolności muzyczne, śpiewałem w szkolnym chórze. Gdy miałem 13 lat, zafascynowany twórczością Wysockiego, sam poprosiłem ojca, żeby nauczył mnie grać na gitarze, bo chciałem śpiewać pod gitarę piosenki ulubionego barda. Mój tata, który całe życie pracował jako spawacz, ale świetnie grał na akordeonie i gitarze, pokazał mi kilka chwytów i po paru miesiącach ćwiczeń, zdzierania do krwi palców nauczyłem się akompaniować sobie na gitarze, śpiewając Wysockiego. Do teraz znam na pamięć około setki jego piosenek. Zresztą, to właśnie tata zaszczepił mi zamiłowanie do muzyki. Miał sporą kolekcje nagrań magnetofonowych, wśród których, oprócz piosenek Wysockiego, były również utwory innych bardów. Legenda rodzinna głosi, że mając zaledwie cztery lata, stojąc na taboreciku, śpiewałem „Piosenkę lotników polarnych” Aleksandra Gorodnickiego, a ojciec akompaniował mi na gitarze.

Vladimir Stockman (fot. Wasyl Jerenowski)
- Jaki był początek Pana publicznych występów artystycznych?

Na początku lat 80-tych ubiegłego stulecia, gdy porzuciłem studia i wróciłem do rodzinnego miasta, pracowałem w domu kultury jako reżyser dźwięku w zespole jazzowym. Wtedy nie traktowałem poważnie swoich zajęć muzycznych, piosenki bardów śpiewałem tylko w gronie przyjaciół. Pracując na co dzień z muzykami wysokiej klasy, wiedziałem, co to jest prawdziwa muzyka. Postrzegałem siebie przede wszystkim jako poetę. Trzeba powiedzieć, że poetę śpiewającego w Rosji traktuje się jako poetę drugiego gatunku. Z tego powodu bardzo cierpiał Włodzimierz Wysocki, którego, w odróżnieniu od władz i środowiska literackiego, zawsze uważałem za wielkiego poetę. Traktowałem Wysockiego jako swojego nauczyciela, ale nawet do głowy mi nie przychodziło, żeby tworzyć piosenki do własnych tekstów, a tym bardziej śpiewać je publicznie, żeby nie okrzyknięto mnie „bardem”. Wtedy ten „tytuł” był poważną przeszkodą dla zaistnienia w literaturze. Chyba do dziś mi to pozostało, ponieważ teraz mam w swoim repertuarze więcej napisanych przeze mnie piosenek do wierszy innych poetów niż do własnych. Chociaż muszę przyznać, że w Polsce sytuacja jest całkiem inna i bardów darzy się wielkim szacunkiem. Potem, w wieku 30 lat, sam nauczyłem się grać na flecie. Kierownik naszego zespołu przyniósł flet, który został przeznaczony do skasowania po remanencie instrumentów w orkiestrze dętej, i powiedział, że odda go temu, kto potrafi wydobyć z niego dźwięk. Mnie się udało. Dmuchnąłem raz do srebrnej rurki i zrozumiałem, że tego było mi trzeba. Kupiłem podręcznik gry na flecie i po jakimś czasie już potrafiłem zagrać z nut proste melodie. Później przydało mi się to, gdy przyjechałem do Kijowa i zacząłem pracować w teatrze „Zwierciadło”. Oprócz spektakli, zespół teatralny miał w repertuarze program ukraińskich piosenek ludowych, ponieważ praktycznie każdy z aktorów i pracowników teatru śpiewał i grał na jakimś instrumencie.


W roku 1992, już w Polsce, przez jakiś czas grałem w spektaklach kabaretowych i koncertach teatru „Zwierciadło”, ale wkrótce opuściłem teatr i na długie lata odstawiłem zajęcia związane z muzyką. Ponownie na scenę dosłownie wyciągnęła mnie Alicja Tanew - poetka, kompozytorka, właścicielka krakowskiej Piwnicy Artystycznej Scena ATA. Poznaliśmy się w roku 2011 podczas Międzynarodowej Galicyjskiej Jesieni Literackiej. Wygadałem się, że kiedyś dawno temu grałem na gitarze i śpiewałem piosenki bardów rosyjskich. Alicja, która jest zadeklarowaną rusofilką, zapragnęła mnie posłuchać i pewnego dnia zrobiła mi przesłuchanie, po którym stwierdziła, że muszę śpiewać u niej na scenie i że ona nie przyjmuję żadnych wymówek. Tak się zaczęło.

- W 1992 roku przyjechał Pan do Polski na zaproszenie Piotra Skrzyneckiego. Jak wspomina Pan tamten czas i samego guru Piwnicy Pod Baranami?

Piotr Skrzynecki (fot. Wojciech Morek)
Przyjechałem do Polski razem z teatrem „Zwierciadło” na występy gościnne. Zagraliśmy w Piwnicy Pod Baranami spektakl pt. „Mój biedny führer”. Była to ostra politycznie komedia muzyczna. W postaci tytułowego Adolfa Hitlera można było rozpoznać różnych przywódców Związku Radzieckiego, który właśnie dopiero co się rozwalił. Niezależna od niespełna roku Ukraina przeżywała ciężkie czasy, natomiast Polska powoli dochodziła do siebie po ekonomicznych wstrząsach okresu przejściowego. Przekonaliśmy się o tym, gdy podczas koncertu, który zagraliśmy w ukraińskich strojach ludowych na Rynku, nawrzucano nam „do kapelusza” tyle forsy, że jednorazowo każdy zarobił w przeliczeniu dwukrotnie więcej od swojej miesięcznej pensji, jaką dostawał w Kijowie. Dzięki ówczesnej inflacji nagle zostaliśmy milionerami. Wspominam tamte czasy jako ciągły karnawał – występy w różnych miejscach, spotkania z różnymi ludźmi. Pan Piotr Skrzynecki oprowadzał nas po magicznym Krakowie. Był dla nas bardzo życzliwy, jak prawdziwy ojciec chrzestny. Już nie pamiętam wszystkich rozmów i opowieści, ale byliśmy tak tym wszystkim zafascynowani, że postanowiliśmy zostać w Krakowie na dłużej.

- I mieszka Pan w Krakowie do dzisiaj. Co o tym zadecydowało?

Oczywiście miłość! W Krakowie poznałem moją obecną żonę Anię, która pochodzi z Kijowa. Mamy córkę Marysię, urodzoną krakowiankę.


- Posługuje się Pan językiem polskim doskonale do tego stopnia, że od 2006 roku zajmuje się tłumaczeniem wierszy polskich autorów na rosyjski i rosyjskich na polski. Lubi Pan tę pracę tłumacza, czy traktuje ją bardziej jako zarobkową?

Właściwie moja przygoda z językiem polskim zaczęła się jeszcze w podstawówce. Od dzieciństwa interesowałem się językami. Pewnego razu ojciec kupił mi podręcznik języka angielskiego wydany w Polsce. W odróżnieniu od naszych szarych szkolnych podręczników była to kolorowa książka z wizerunkami bohaterów kreskówek – Bolkiem i Lolkiem, Reksiem. A oprócz tego do podręcznika był dołączony słowniczek angielsko-polski. Tak poznałem pierwsze polskie słówka.

Edward Stachura
Później, już podczas studiów na Uniwersytecie w Rostowie nad Donem, zająłem się polskim na poważnie. Nocami ze słownikiem czytałem ulubionego Lema. Jeszcze prawie nie znając języka usiłowałem tłumaczyć na rosyjski Stachurę – jego „Fabula Rasa” wywarła na mnie niesamowite wrażenie. W Związku Radzieckim tego typu literatura była praktycznie niedostępna w języku rosyjskim. W 1981 roku postanowiliśmy z przyjaciółmi wydawać czasopismo literackie „drugiego obiegu”. Na maszynie do pisania robiliśmy nakład kilkunastu egzemplarzy i rozpowszechnialiśmy wśród studentów na kilku wydziałach. Właśnie w pierwszym numerze tego czasopisma zostało opublikowane opowiadanko Andrzeja Czechowskiego w moim tłumaczeniu na rosyjski. Jestem więc tłumaczem ze stażem. Później tłumaczyłem wiele różnych tekstów, gdy jeszcze mieszkałem w Rosji – dla siebie, a już w Polsce – również dla zarobku. A od 2006 roku zajmuję się wyłącznie przekładem, współpracując z biurami tłumaczeń i wydawnictwami w Polsce i za granicą. Od tego czasu tłumaczenia stanowią główne moje źródło dochodów. Na zlecenie tłumaczy się różne rzeczy, od korespondencji biznesowej do opasłych instrukcji obsługi maszyn przemysłowych, czy ci się to podoba, czy nie. Ale czasami zdarza się, że praca tłumacza daje wielką satysfakcję. Na przykład teraz pracuję nad tłumaczeniem na rosyjski książki pt. „Wyprawa” autorstwa znanego polskiego polarnika, zdobywcy dwóch biegunów, Marka Kamińskiego. Jest to bardzo ciekawa, mądra i inspirująca książka, która daje dużo do myślenia. Tłumaczyć takie teksty to sama przyjemność. Oczywiście, honorarium też się liczy, ale poezję tłumaczę już dla czystej przyjemności. Niestety, poezja w obecnych czasach jest traktowana przez wydawnictwa i społeczeństwo po macoszemu, nie tylko w Polsce. Mało że poeci są zmuszeni wydawać swoje dzieła na własny koszt, to i czasopisma też rzadko płacą honoraria za publikacje wierszy. Ale gdy natrafiam na ciekawy tekst, który odzywa się we mnie w moim drugim języku ojczystym (w końcu język polski po tylu latach również uważam za ojczysty), nie mogę się powstrzymać, żeby go nie przetłumaczyć. Tak powoli powstaje antologia przekładów, nad którą pracuję od lat. Nie wiem, czy uda mi się kiedykolwiek ją sfinalizować...

- Od 2012 roku występuje Pan na polskiej scenie z cyklem recitali pod tytułem „100 lat bardowskiej poezji rosyjskiej”. Oprócz własnych piosenek prezentuje Pan twórczość ponad 40 rosyjskich bardów. Skąd pomysł na taki cykl? Uważa Pan, że w Polsce ich twórczość jest mało znana?

Władimir Wysocki
Wymyśliliśmy ten cykl z Alicją Tanew, gdy okazało się, że jestem żywym nosicielem „bardowskiego folkloru” i potrafię wykonać około 300 piosenek różnych bardów rosyjskich, niektórych więcej, niektórych mniej. Była to dobra okazja, żeby zapoznać polską publiczność z twórczością bardów rosyjskich, w Polsce mniej znanych. Owszem, Okudżawa i Wysocki są w Polsce dobrze znani i lubiani, ale oni są wierzchołkiem góry lodowej. W Rosji było i jest wielu znakomitych poetów śpiewających, o których w Polsce nikt nie słyszał. W miarę sił staram się uzupełnić tę lukę, wykonując ich piosenki podczas recitali z cyklu „100 lat bardowskiej poezji rosyjskiej”. Śpiewam je przeważnie w języku oryginału, ale ostatnio zacząłem tłumaczyć piosenki mniej znanych autorów i wykonywać je po polsku, ponieważ młodsza publiczność słabo zna język rosyjski, a przecież w tych piosenkach najważniejszym składnikiem są teksty.

- Którzy z nich są Panu najbliżsi?

Jak już mówiłem, na pierwszym miejscu zawsze był i pozostaje Włodzimierz Wysocki. Wśród innych najbardziej bliscy mi są: Aleksander Gradski, Andriej Makarewicz i Borys Griebieńszczykow. Są to twórcy raczej ze świata muzyki rockowej, ale występują również jako wykonawcy piosenki autorskiej.


- Kilka miesięcy temu miałam szczęście uczestniczyć w Pana koncercie na Scenie ATA w Krakowie podczas którego prezentował Pan twórczość Aleksandra Wertyńskiego. Przyznaję, że pierwszy raz słyszałam te piosenki. Zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Myślę, że m.in. dlatego, że polska wrażliwość jest bardzo podobna do rosyjskiej. Czy odczuwa Pan tę bliskość wrażliwości podczas koncertów, czy jednak Polacy nie potrafią do końca zrozumieć ducha rosyjskiego?

Aleksandr Wertyński
- Wertyński jest dla mnie za trudny. W zeszłym roku po raz pierwszy zwróciłem się do jego twórczości w tak dużym zakresie. Uważam, że tamten recital nie bardzo mnie się udał. Aleksander Wertyński jest zjawiskiem na tyle niepowtarzalnym, że każdy, kto zabiera się za wykonanie jego piosenek z jednej strony powinien unikać mechanicznego naśladowania, a z drugiej – odnaleźć własny przekonujący sposób interpretacji jego piosenek. Znakomicie to robił śp. Mieczysław Święcicki. Pan Mietek nawet kiedyś zaproponował mi, żebyśmy zrobili wspólny koncert, ale nie ośmieliłem się, ponieważ uważałem, że jeszcze nie znalazłem własnego sposobu na piosenki Wertyńskiego... Co do polskiej czy rosyjskiej wrażliwości, uważam, że wrażliwość na piękno muzyki i poezji albo jest, albo jej nie ma, a dzielić ją na polską, rosyjską czy chińską – nie ma żadnego sensu. Podczas swoich koncertów nie raz przekonywałem się o tym. Pewnego razu przydarzyła mi się rzecz wręcz niesamowita. Parę lat temu brałem udział w Festiwalu Poezji w Hangzhou w Chinach. Przed nagraniem w telewizji nasza polska delegacja oczekiwała na swoje wejście do studia. Ja coś tam brzdąkałem na gitarze, rozgrzewając się przed występem. Wtedy Ania Cybulska, poetka z Bydgoszczy, zaproponowała mi zaśpiewać na dwa głosy „Piosenkę o błękitnym baloniku” Bułata Okudżawy. Była z nami młoda Chinka, tłumaczka angielskiego, która opiekowała się nami podczas festiwalu. Słuchała naszego śpiewu z otwartą ze zdumienia buzią, a gdy zabrzmiał ostatni akord, dziewczyna zalała się łzami. Szlochając, nie mogła złapać oddechu. Ledwie udało się nam ją uspokoić. „A very sad song...” - westchnęła. „Dziecko, ty przecież nie rozumiesz po rosyjsku” - powiedziałem i przetłumaczyłem na angielski treść piosenki. Dziewczyna znów się popłakała… Gdyby to widział Okudżawa!

- W 2007 roku wydał Pan polsko-rosyjsko-angielsko języczny tom poezji „Górne morze”. Bardzo ważne miejsce zajmuje w nim duchowość. Tak postrzega Pan świat – przez pryzmat duchowy?

Stanisław Grochowiak
- Dla mnie literatura, poezja zawsze była na pierwszym miejscu. Całe to moje muzykowanie i komponowanie uważam za swojego rodzaju hobby. O tym, że moje teksty mają „wschodni” akcent, słyszałem już nie raz od polskich kolegów. Chociaż akurat tomik „Górne morze” jest moim ukłonem w stronę polskiej poezji. Większość tekstów z tej małej książeczki pochodzi z okresu, gdy odkrywałem dla siebie polskich poetów – Józefa Czechowicza, Stanisława Grochowiaka, Jarosława Iwaszkiewicza, Julię Hartwig i innych. Ich wiersze często się różniły od tego, co wtedy w Związku Radzieckim uważano za poezję. W poezji rosyjskiej, w odróżnieniu od polskiej, kanonem była i nadal pozostaje rymowana sylabotonika, natomiast vers libre, wolny czy biały wiersz, charakterystyczny dla poezji zachodniej, uważano za marginalne zjawisko, w niektórych okresach nawet ideologicznie obce. Moim zdaniem, dobry wiersz nierymowany o nieregularnej strukturze trudniej napisać niż wiersz wspomagany przez metrum i rym. Właśnie tu powstaje możliwość dotknięcia głębokiej duchowości, próba wyrażenia słowami tego, co jest niepojęte i niewyrażalne. Tak właśnie, poniekąd naśladując polskich poetów, usiłowałem pisać mając dwadzieścia parę lat. Z drugiej strony, uważam, że nie warto popadać w inną skrajność. Moim zdaniem, język polski wcale jeszcze nie wyczerpał możliwości lingwistycznych do tworzenia poezji rymowanej, jak to twierdzą niektórzy. Niestety, większość mojego rosyjskojęzycznego dorobku napisanego w takiej klasycznej tradycji jeszcze nie przetłumaczono na polski, jestem jak ten przysłowiowy szewc bez butów - tłumaczę wiersze innych poetów, a dla własnych często brakuje mi czasu, sił i motywacji.

- W 2016 roku otrzymał Pan nagrodę literacką IANICIUS im. Klemensa Janickiego „Za zasługi dla kultury polskiej”. Czy to była dla Pana ważna nagroda, czy nie przywiązuje Pan wagi do takich gestów?

Czesław Miłosz (fot. Artur Pawłowski)
- Było to dla mnie ogromnym zaskoczeniem, gdy podczas mojego koncertu w Bydgoszczy na scenę wyszedł przewodniczący kapituły nagrody IANICIUS, poeta Dariusz Tomasz Lebioda i wręczył mi piękną kryształową statuetkę z wizerunkiem Klemensa Janickiego. Jest to dla mnie wielki zaszczyt i znak uznania dla tego, co robię. Myślę, że takie gęsty ze strony społeczeństwa są ważne dla osoby twórczej. Byłem bardzo podbudowany, gdy w roku 2011 zostałem wyróżniony w konkursie Instytutu Książki na najlepsze tłumaczenie na język rosyjski wierszy i prozy Czesława Miłosza. Chociaż nie jestem notorycznym zbieraczem nagród i rzadko uczestniczę w tego typu „wyścigach”. Najlepszą nagrodą jest dla mnie uznanie czytelników i słuchaczy.


- Na koniec chciałabym wrócić do Pana rosyjskich korzeni i przywołać miejsce szczególnie ważne w Pana biografii – Rostow nad Donem. Tam Pan się urodził i tam studiował. To miasto leży niedaleko granicy z Ukrainą i blisko Doniecka. Czy może Pan podzielić się swoim odbiorem agresji rosyjskiej na tę część Ukrainy i oceną aneksji Krymu?

Półwysep Krymski
- Jest to dla mnie trudny temat. Doznałem szoku, gdy rozpoczęła się zbrojna agresja Rosji przeciwko Ukrainie. Jestem mocno związany z tymi dwoma krajami i ten konflikt dosłownie przecina moje serce. W Rosji mam rodzinę, w Kijowie mieszkają krewni mojej żony. I w Rosji, i na Ukrainie mam wielu przyjaciół. Dlatego, gdy rosyjskie „zielone ludziki” wkroczyły na Krym, z całą rodziną wzięliśmy udział w akcji protestu przeciwko aneksji Krymu pod Konsulatem Rosyjskim w Krakowie. Odczuwałem taki wstyd za swoich rodaków, że ponad rok nie mogłem ani pisać, ani śpiewać. Potem pomyślałem, że nie mogę odpowiadać za każdego oszołoma, który zagarnął władzę w kraju, gdzie się urodziłem. Czy mam też czuć się odpowiedzialnym za zbrodnie Hitlera tylko dlatego, że mój dziadek był Niemcem? Wtedy napisałem wiersz, który najbardziej odzwierciedla mój stosunek do tego wszystkiego:

Czekać, aż kitę smok odwali?
Jemu też jedno życie dali…
Na razie to przeżywa on,
"Wojna!" ze wszystkich słychać stron

I zewsząd tylko: "Zdrada! Wróg!",
I "Trzymać! Łapać!" - głuche dźwięki,
I komu tak nie podać ręki,
By człowiek w lustro spojrzeć mógł?

Noc. Gwiazda srebrzy się na niebie,
Pustka jak cios w słoneczny splot.
Pociągów stuk po torach, ot
I smok przeżywa mnie i ciebie.

(przełożył z rosyjskiego Maciej Froński)

fot.Wołodymyr Garmatiuk
Ale Rosjanie wcale nie tak jednomyślnie popierają politykę Putina, jak to twierdzi rosyjska propaganda. Są tam ludzie posiadający sumienie i zdrowy rozsądek. Podobnie, jak wielki bard rosyjski Aleksander Galicz, który w 1968 roku po wkroczeniu wojsk Związku Radzieckiego do Czechosłowacji, w jednej ze swoich piosenek powiedział: „Obywatele, ojczyzna jest w niebezpieczeństwie – nasze czołgi są na obcej ziemi”.

Trzy lata temu w Polsce ukazała się w moim tłumaczeniu książka rosyjskiego dziennikarza Siergieja Łojki pt. „Lotnisko”. Jest to przejmująca powieść o bohaterskiej obronie przez ukraińskich żołnierzy portu lotniczego w Doniecku. Została w niej powiedziana cała prawda o tej wojnie, opisana przez naocznego świadka. Siergiej Łojko jako fotoreporter amerykańskiej gazety „Los Angeles Times” spędził kilka dni bok o bok z ukraińskimi „cyborgami”, walczącymi w ruinach donieckiego lotniska przeciwko oddziałom regularnej armii rosyjskiej (a wcale nie ochotnikom tak zwanej „powstańczej Republiki Donieckiej”, jak wmawiają rosyjskie media). Uważam, że jest to bardzo ważna książka, ponieważ wojna nadal trwa i ten konflikt stanowi zagrożenie dla całego świata. Niestety, w Polsce ta lektura nie znalazła szerokiego odbioru. Nikt nie chce czytać o okropieństwach wojny, nawet jeżeli toczy się ona za najbliższą granicą...

- Posiada Pan jakieś życiowe czy artystyczne motto?

- Nie mam takiego motta, ale pracując nad przekładem książki Marka Kamińskiego i będąc pod jej wrażeniem, przypomniałem sobie wiersz znakomitego poety rosyjskiego Wiktora Sosnory, który od czasów młodości znam na pamięć. Przełożyłem go na język polski specjalnie dla tego wywiadu.

Karmazynowy śnieg, karmazynowy śnieg,
karmazynowy!
Idę – tak, jakby dookoła wszędzie krew.
Idę przez ten bezkresny ląd lodowy,
sam idę,
dzień za dniem, po zamarzniętej krze.

Lecz gdzie jest Biegun,
gdzie jest Biegun,
gdzież jest?
Lód dookoła,
tłustych morsów tłum.
Zamknąć powieki
chce się, wprost w odzieży
paść,
twarzą się zanurzyć w śnieżny łój.

Żelaznym bądź, żelaznym bądź,
żelaznym!
Niech droga twa –
bez ukochanej, bez pożywnych straw,
bez ziół przydatnych,
bez kompasów łacnych –
szukaj swój Biegun, depcz swój nędzny strach.

Żelaznym bądź!
Ściskając szczęki w śniegu,
idź,
pełznij, tylko wierz,
że
będzie Biegun!

Wydaje mi się, że metafora bieguna ma uniwersalne znaczenie i nadaje się do określenia każdego celu życiowego - bądź to prawdziwego bieguna czy szczytu górskiego, bądź szczytu poezji.

- Dziękuję za rozmowę i życzę wytrwałości na artystycznej drodze.

***

Agnieszka Kostuch ur. w 1978 r. w Trzemesznie. Mieszka w Trzebini. Laureatka ogólnopolskich konkursów literackich. Autorka dwóch tomów poezji Niemocni (2015) i Który odchodzisz (2017). Publikuje teksty literackie i publicystyczne w różnych pismach i w sieci (czasami pod panieńskim nazwiskiem Sroczyńska), w licznych, pokonkursowych i nie tylko, antologiach. Miłośniczka gór. Mama dwójki nastoletnich dzieci.