poniedziałek, 6 marca 2017

Kasia Kozak – Australian Pink Floyd Show - 3 marca Wrocław Hala Stulecia

Kasia Kozak – urodzona w 1994 miłośniczka muzyki, w szczególności rockowych klasyków. Wielka fanka Pink Floyd, dobrej kawy, autostopowych podróży – bliskich i dalekich, kotów, burz z piorunami i śpiewania pod prysznicem. Kociara. Romantyczka, która często buja w obłokach. Dużo się uśmiecha, bo jak sama twierdzi – pozytywne nastawienie to już połowa sukcesu. Lubi zarażać ludzi pozytywną energią. W wolnych chwilach czyta – jej ulubioną książką jest „Buszujący w Zbożu”. Lubi kino, choć jak sama przyznaje – ma ogromne zaległości w oglądaniu. Jej ulubiony film to „Into The Wild”. Czasem rysuje i chodzi na liczne koncerty. Jej ulubionym owocem jest arbuz a kolorem – czarny, co widać po jej monochromatycznej garderobie. Działała jako reporterka w nieistniejącym już projekcie ‘Media Colemi’ oraz Akademickim Radiu Luz. Teraz z równie wielką przyjemnością dzieli się z innymi swoimi muzycznymi wrażeniami. Mieszka we Wrocławiu, choć jak sama mówi – jej serce na zawsze zostanie w pięknym Krakowie.
 
***

fot. Kasia Kozak
Piątkowy wieczór we Wrocławiu obfitował w muzyczne wydarzenia. Ja postanowiłam wybrać się na występ australijskiego tribute bandu – The Australian Pink Floyd Show. Kilka lat wcześniej – w 2012 roku miałam już okazję wysłuchać występu muzyków. Jako że pamięć mam dobrą, ale niestety – bardzo krótką, stwierdziłam, że chętnie odświeżę wspomnienia z tamtego wieczoru i wzbogacę je o nowe doświadczenia. Bilety na ten koncert zostały wyprzedane a ja sama zdobyłam je wygrywając konkurs zorganizowany przez jedną z rozgłośni radiowych. Australijczycy założyli zespół w 1988 roku w miejscowości Adelaide. Od tamtej pory gromadzą rzeszę fanów, tworząc sceniczne show oddające ducha koncertów Pink Floyd z późniejszego okresu ich twórczości. Okrągły ekran, lasery i dmuchane postacie – tych elementów nie może braknąć podczas ich występu. Wrocław odwiedzili w ramach trasy „The Best Side Of The Moon”. 3 Marca okazał się idealnym terminem na koncert, gdyż zaledwie 2 dni wcześniej kultowa „Ciemna Strona Księżyca” obchodziła swoje 44 urodziny! 


fot. Kasia Kozak
Drzwi do zabytkowej Hali Stulecia zostały otwarte o godzinie 18: 30, jednak sporo fanów przyszło wcześniej, ponieważ na miejscu przywitała mnie całkiem spora grupa ludzi oczekujących na wejście. Wpuszczanie ludzi i kontrola przebiegły nader sprawnie i szybko. Do rozpoczęcia koncertu zostało jeszcze półtorej godziny, więc wraz z koleżanką rozejrzałyśmy się po obiekcie. Odwiedziłyśmy szatnię, sklepik z koszulkami i kafejkę, do której stała niemała kolejka. Nie zabrakło też chwili na oględziny sceny z bliska. Trzeba przyznać – robiła wrażenie. Mnogość gitar, rozbudowany zestaw perkusyjny, instrumenty klawiszowe i przede wszystkim – charakterystyczny okrągły ekran, który był nieodłączną częścią występów Pink Floyd. Po wnikliwych oględzinach i pamiątkowych zdjęciach pospacerowałam jeszcze chwilę, po czym udałam się na górną, prawą trybunę, bo właśnie tam znajdowało się moje miejsce. Trzeba przyznać, że mimo moich wcześniejszych obaw, widok na scenę był znakomity. Z minuty na minutę Hala Stulecia zapełniała się ludźmi. Już za kilka chwil wielkie show miało się rozpocząć.

fot. Kasia Kozak

Punktualnie o godzinie 20 zgasły światła a z głośników dobiegało charakterystyczne bicie serca znane wszystkim fanom z utworu „Speak To Me/Breathe” otwierającego krążek „The Dark Side Of The Moon”. Utwór przywitał nas lekką, ciepło brzmiącą gitarą oraz wyraźnie wybijającymi się na pierwszy plan klawiszami. Bogate efekty wizualno-świetlne tworzące różnorodne wzory na ścianach i suficie Hali Stulecia robiły wrażenie. Na okrągłym ekranie pojawiły się autorskie animacje przypominające te, które podczas swoich występów wykorzystywali Floydzi. Jakość nagłośnienia była zdecydowanie dobra, nawet w tak odległym miejscu Hali, jak mój sektor B1. Było to pozytywne zaskoczenie, gdyż bywając w tym miejscu na innych koncertach, zdarzało się, że akustyk niezbyt przyłożył się do wykonywanej przez siebie pracy. Po zakończonym utworze publika nagrodziła Australijczyków zasłużonymi brawami.


fot. Kasia Kozak
Oklaski przerwały głośne dźwięki zegarów a ciemność rozjaśniły stroboskopy i zielony laser pulsujący w rytm tykania wahadeł, które wyświetlane były na ekranie razem z zębatkami i przemieszczającymi się wskazówkami. Tak właśnie rozpoczęło się wykonanie kultowego utworu „Time”. Wstęp wyróżniała mocna, odważna perkusja, nie tak subtelna jak w oryginalnym wykonaniu. Wokal wszedł z równie dużą siłą, co na albumie. Był jednak nieco mocniejszy i mniej aksamitny niż wokal Gilmoura. Nie przeszkadzało to jednak w dobrym odbiorze utworu. Bardzo dobrze poradził sobie 3 osobowy, żeński chórek. Ciepła barwa jednej z gitar do złudzenia przypominała grę Gilmoura.

Następnie zostaliśmy uraczeni pięknymi popisami wokalnymi chórzystek w utworze „The Great Gig In The Sky”, które otrzymały spore owacje od publiki. Chwilę potem mogliśmy cieszyć uszy utworem „Money”, i choć moim zdaniem gitara solowa miała ciut za ostre, surowe, mało subtelne brzmienie, tak saksofonista zrobił kawał dobrej roboty. Już od samego wejścia na scenę zaczął tańczyć w rytm muzyki a jego gra nie była jedynie odwzorowaniem solo uwiecznionego na albumie – muzyk ewidentnie dodał coś od siebie, co dodało wykonaniu charakteru. Czuć było, że lubi to, co robi i chętnie bawi się i eksperymentuje z dźwiękami. Tak trzymać!


Kolejnym utworem było spokojne „Us and Them” skomponowane w oryginale przez Richarda Wrighta. W Australijskim wykonaniu – według mnie – znów zabrakło Floydowskiej subtelności, a mocna perkusja nieco przyćmiewała płynące dźwięki klawiszy, które – wedle mojej opinii - powinny znajdować się w tym utworze zdecydowanie na pierwszym planie. Niedociągnięcia te jednak w pełni zrekompensowane zostały pięknymi saksofonowymi wstawkami i przyjemnymi, harmonicznymi chórkami, choć miałam wrażenie, że muzycy zbyt mocno skupiają się na idealnym odwzorowaniu oryginału, zamiast popuścić ciut wodze fantazji. Ale czy można mieć do nich o to pretensje? W końcu chyba taka jest rola tribute bandów.

 
„Us and Them” płynnie przeszło w utwór „Brain Damage”, podczas którego na ekranie wyświetlane były podobizny postaci znanej z ówczesnej sceny politycznej, takich jak Donald Trump czy Vladimir Putin. Był to dość wymowny przekaz, podkreślający jednocześnie uniwersalność tego utworu, mówiącego o szaleńcach i mentalnych lunatykach. Po zakończeniu utworu gitarzysta zespołu krótko przywitał się z publicznością, zapowiedział nadchodzącą niebawem półgodzinną przerwę i zaprosił do dalszej zabawy podczas występu. Na ekranie pojawił się krótki fragment wywiadu z Sydem Barrettem i Rogerem Watersem, po czym niespodziewanie, z pełnym uderzeniem rozpoczął się kawałek „In The Flesh” znany z płyty „The Wall”. Na okrągłym wyświetlaczu, w towarzystwie czerwonego tła pojawiały się różne flagi, symbol Biohazard, kamery monitoringu, pistolety, Bin Laden, pacyfki i inne symbole nawiązujące do tematyki utworu, który opowiada o agresji, władzy, dyktaturze i ślepym podążaniu za przywódcami. Utwór wykonany mocno, ostro. Tu wcześniej wspomniany przeze mnie brak subtelności był raczej atutem niż wadą.


Gdy tylko owacje ucichły, mogliśmy usłyszeć genialne w swojej prostocie i przejrzystości wykonanie „The Thin Ice” a następnie „Another Brick In The Wall (Part 1) „, pod koniec, którego pojawił się dźwięk śmigłowca a jasne światło reflektora przeczesywało publiczność niczym podczas nocnego patrolu. W ten sposób wyglądało przejście do największego szlagieru grupy Pink Floyd, słynnego protest-songu przeciw wadliwemu systemowi edukacji. Mowa oczywiście o utworze „Another Brick In The Wall (Part, 2) „ który choć raz słyszał chyba każdy. Ludzie entuzjastycznie tupali, klaskali w rytm energicznej muzyki a na scenie pojawiła się dmuchana postać nauczyciela, znana z filmu pod tytułem „The Wall” wyreżyserowanego przez Alana Parkera. Warto wspomnieć, że tego typu gadżety często gościły na koncertach Pink Floyd, głównie za sprawą Rogera Watersa, który był sympatykiem takich nietypowych efektów, niekiedy spędzając tym sen z powiek ekipie technicznej. Na scenie pojawił się dym, dziecięcy chór zimitowany został kilkukrotnym nałożeniem na siebie chórków. Pod koniec utworu pojawiło się świetnie wykonane solo gitarowe. Widać było, że gitarzysta włożył w nie dużo zaangażowania. Utwór zwieńczyła kilkuminutowa improwizacja, oscylująca wokół motywu przewodniego utworu, wykonana przez wszystkich muzyków. Cieszę się, że znalazło się, choć trochę miejsca na eksperymenty z dźwiękami, podczas których wszyscy świetnie się bawili, publiczność żywo reagowała na wszystkie dźwięki, ludzie bujali się, klaskali. Zespół otrzymał wielkie owacje, po czym nastąpiła półgodzinna przerwa.


fot. Kasia Kozak
O godzinie 21: 30, gdy większość widzów powróciła już na swoje miejsca, światła zgasły a na ekranie pojawił się fragment nagrania z kanału telewizyjnego BBC1, zapowiadający występ Pink Floyd, po czym muzycy z pełną energią rozpoczęli utwór… „Arnold Layne”! Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona, nie sądziłam, że może pojawić się on podczas koncertu. Utwór ten jest debiutanckim singlem grupy Pink Floyd, skomponowanym przez Syda Barretta. Utwór zagrany prosto, bez zbędnych efektów, animacji. Idealnie oddawał ducha ówczesnej twórczości zespołu. Był to swojego rodzaju hołd i ukłon w stronę Syda. Gdy dźwięki ucichły, na okrągłym wyświetlaczu pojawiła się przesuwająca się oś czasu a z głośników dobiegały nas fragmenty utworów odpowiednie dla danego okresu twórczości. Oś zatrzymała się na roku 1975, w którym został wydany album „Wish You Were Here”, z którego pochodził kolejny utwór.


Jeżeli już jesteśmy przy postaci Syda Baretta, nie mogło oczywiście zabraknąć pięknego „Shine On You Crazy Diamond”. Utwór ten, upamiętniający założyciela grupy jest chyba moim ulubionym utworem Pink Floyd, w związku z tym miałam duże oczekiwania. Publiczność zareagowała brawami na znane wszystkim intro. Po wprowadzającym w trans początku przyszła pora na jeden z bardziej magicznych momentów tego dzieła – 4 gitarowe dźwięki łamiące powoli cichnące odgłosy wiatru. Jak dla mnie - jeden z piękniejszych momentów w muzyce. Zamknęłam oczy i…. no właśnie. Zamiast aksamitnie wchodzącego momentu kulminacyjnego, zostałam szarpnięta metalicznym, zimnym brzmieniem gitary, nieco wyrywającego mnie z muzycznego transu. Ale to pewnie bardziej kwestia mojego osobistego podejścia do utworu, niż kiepskiej aranżacji, szczególnie, że w dalszej jego części łagodne i ciepłe brzmienie zostało oddane w stu procentach a jeden z wokalistów (Ciężko podawać mi nazwiska, gdyż zespól nie przedstawił się publiczności) – dobrze naśladował ciepły i lekko chrypliwy głos Davida. Utwór uprzyjemniły ciekawe efekty, tworzone przez niebieskie i zielone światła, wirujące po całej sali.


Jako następny pojawił się utwór „Take It Back” z albumu „The Division Bell” wydanego nieco ponad miesiąc po moich narodzinach – 28 marca 1994 roku. Wykonaniu towarzyszyła bardzo pozytywna energia. Ludzie klaskali, dobrze się bawili. Muzycy na scenie tańczyli, ruszali się. Ciepła barwa głosu, podobna do barwy Davida i zielono-niebieskie światła stworzyły miłą atmosferę, kojarzącą mi się z wiosną i ciepłymi dniami. Pozostając przy albumie „The Division Bell”, jako kolejny mogliśmy usłyszeć mocny, buntowniczy utwór zatytułowany ‘Keep Talking” Salę wypełnił dym i czerwone światła, ostre dźwięki gitary i energiczny, chrypliwy wokal, mocne, głębokie chórki. Pojawiło się także solo wykonane na talk-boxie, dobrze oddające charakter oryginalnego nagrania. Publiczność nagrodziła to wykonanie dużymi brawami. Z resztą, ciężko byłoby nie podejść entuzjastycznie do tak dobrej aranżacji.


Salę wypełniło jasne światło a na wyświetlaczu pojawiła się animacja w jasnych kolorach przedstawiająca tytułowy „The Fletcher Memorial Home”, który mogliśmy usłyszeć. W utworze pochodzącym z albumu „The Final Cut” nie zabrakło dobrego, aktorskiego wręcz wokalu przypominającego oczywiście głos frontmana grupy Pink Floyd - Rogera Watersa. Po nim przyszła kolej na utwór „Sheep” z płyty „Animals” Utwór rozpoczęły ciekawe, lekko brzmiące organy i rytmiczny bas w tle. Wstęp przybierał na siłę by za moment uraczyć nas silnym uderzeniem wokalu. Salę wypełniły pulsujące, białe światła. Na ekranie pojawiły się symbole nawiązujące do mass mediów, hackerstwa. Nic dziwnego, w końcu utwór mówi o kontrolowaniu jednostki i podążaniu – niczym tytułowe owce – za narzuconymi nam schematami. Miałam wrażenie, że pod koniec utworu nagłośnienie zaczęło lekko szwankować i nieco sprzęgać, ale całe szczęście sytuacja szybko się poprawiła.


Gdy „Owce” ucichły, na ekranie naszym oczom ukazały się fragmenty teledysków, filmów, symboli związanych z Australią (pojawił się np. fragment występu grupy AC/DC). Wizualne efekty zwieńczył przebiegający przez salę zielony laser, a zaraz po nim, znane wszystkim dźwięki najsłynniejszej ballady Floydów – Wish You Were Here, – na które publika zareagowała gromkimi brawami. Wszyscy bujali się i śpiewali po cichu utwór wraz z zespołem. Warto wspomnieć, że jest to kolejny utwór poświęcony pamięci Barretta. Tym razem mikrofon przejął basista i uraczył nas łagodną, ciepłą barwą głosu, która bardzo pasowała do tego utworu.


fot. Kasia Kozak
Po zasłużonych, długich i gromkich brawach nastała pora na bardzo energiczny utwór „One Of Theese Days”. Było mocno, z przytupem. Ludzie klaskali, na monitorze pojawiały się obrazy i animacje przywodzące mi na myśl występ grupy z Pompejów. Nie mogło zabraknąć popisowego solo zagranego na sliderze, które nie odbiegało poziomem od oryginału. Atmosfera bardzo przypominała wrocławski koncert Gilmoura, a przynajmniej ja takie odniosłam wrażenie. Na scenie pojawiła się kolejna nadmuchiwana postać – tym razem był to wielki, różowy kangur, radośnie podskakujący w centralnej części sceny. Pod koniec utworu salę ponownie wypełnił dym, tęczowe światła i mnóstwo laserów. Po skończonym wykonaniu gitarzysta ponownie przywitał się z fanami, podziękował za udany występ i zapowiedział, że show małymi krokami zmierza ku końcowi. Publiczność w podzięce skierowała ku zespołowi długie i mocne oklaski.


Jako ostatni w tym secie pojawił się utwór „Run Like Hell” z albumu „The Wall”. Mrugające kolorowe światła i „rozmowa” dwóch wokali w połączeniu z rytmicznym basem wypadły świetnie. Cały zespół bawił się, tańczył, a publiczność żywo klaskała w dłonie. Zza obłoku dymu, po lewej stronie sceny, wyłonił się wielki, dmuchany prosiak, groźnie świecący czerwonymi ślepiami, kiwający się w rytm muzyki. Popis klawiszowca, zabawa motywem przewodnim – nie mogło tego zabraknąć. To wszystko razem wzięte sprawiło, iż wszyscy bawili się na nim chyba nawet lepiej niż na słynnym „Another Brick…” – a przynajmniej takie odniosłam wrażenie. Zespół, w towarzystwie głośnych owacji zszedł ze sceny. Hala Ludowa aż zatrzęsła się, wypełniona siłą braw i mocą tupania. Przyszła kolej na bis.


fot. Kasia Kozak
Cisza, pierwsze dźwięki basu. Znane z płyty wołanie „Time to go!” – wszyscy już wiedzieli, że zaraz rozpocznie się jeden z lepszych utworów Pink Floyd – kultowy „Comfortably Numb”. Wokalista naśladujący Rogera nie zawiódł, „Gilmourowy” refren, śpiewany przez basistę, wypadł bardzo poprawnie, choć nie tak gładko i ciepło, jak można by było tego oczekiwać. Mocne, harmoniczne chórki. Słynne, piękne gitarowe solo zostało odegrane perfekcyjnie, z pełnym kunsztem i emocjami.


W pewnym momencie z sufitu zjechała wielka dyskotekowa kula a skierowany na nią reflektor sprawił, że sala wypełniła się małymi, przemieszczającymi się świetlnymi punkcikami, dającymi wrażenie, jakby pędziło się przez rozgwieżdżone niebo. Zapierający dech w piersiach efekt. Za to wykonanie Australijczycy dostali ogromne owacje. Ukłonili się pięknie publice, pomachali, po czym, w towarzystwie braw i tupania, które nie cichło jeszcze przez kilka minut, zeszli ze sceny. Zapalone zostało światło, a z głośników puszczony został utwór zespołu Man At Work – „Down Under” nawiązujący do pochodzenia tribute bandu.

fot. Kasia Kozak




Mimo drobnych niedociągnięć, myślę, że Aussie Floyd zrobili dobre, ciekawe show na światowym poziomie, które niewątpliwie jest gratką i dużą przyjemnością dla niejednego fana Pink Floyd. Szczególnie, że niestety, oryginalnej formacji nie będzie już nam dane zobaczyć na żywo. Może ciut zabrakło mi własnej inwencji Australijczyków. I przedstawienia zespołu – po powrocie do domu sama musiałam sprawdzić nazwiska muzyków. I mimo, że nawet najlepszy tribute band nigdy nie będzie równał się z oryginałem, ja opuszczałam Halę Stulecia z uśmiechem na ustach.

***

Fragmenty koncertów pochodzą z różnego okresu działalności Australian Pink Floyd i mają jedynie ilustrować opisywane przez autorkę fragmenty wrocławskiego widowiska.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz