sobota, 21 listopada 2015

Mateusz Augustyniak - Grubson znów na szczycie

Mateusz Augustyniak Jest zwycięzcą II edycji Jubileuszowego Konkursu Muzycznej Podróży dzięki ironicznemu, acz niezwykle wnikliwemu artykułowi, który można przeczytać tutaj. Muzyka była z nim od zawsze. Po maturze trafił do Krakowa, gdzie znalazł pracę jako szklankowy w Tower Pub - mrocznej spelunie dla typów spod ciemnej gwiazdy. Jego jakże odpowiedzialna praca polegała na zbieraniu szklanek ze stolików i obserwowaniu kamery skierowanej na wejście do pubu, a wszystko to działo się w rytmach mocnych metalowych brzmień. Zabawił tam niedługo, ale wspomina to miejsce z wielkim rozrzewnieniem. Po kilku zawirowaniach wylądował w studenckim klubie Studio, gdzie spędził blisko cztery lata, awansując na stanowisko menadżera. Do Anglii - jak wielu innych - przyjechałem na kilka miesięcy, aby sobie dorobić i... został na stałe. Powrotu do Polski sobie nie wyobraża. Przedkłada - jak sam mówi - szarość aury nad szarością nastrojów. Obecnie pracuje w lokalnym Radio Betford, gdzie bez przeszkód naśmiewa się z wszystkiego, co go śmieszy. Mateusz wychodzi z założenia, że w obecnym świecie trzeba śmiać się z otaczającej nas pokracznej rzeczywistości, gdyż inaczej trzeba by się jej bać. Gra także na gitarze w kapeli, z którą spodziewa się odnieść w niedalekiej przyszłości oszałamiający sukces, doskonale zdając sobie sprawę z beznadziejności owych zamierzeń. Codzienne osiem godzin w jego mało ambitnej pracy, wydaje mu się celem samym w sobie. Mateusz wraz z Kubą Mikołajczykiem prowadzi od niedawna portal muzyczny www.polskiwzrok.co.uk, który na razie dopiero się rozkręca, a plany z nim związane są ogromne. Dzięki Mateuszowi czuję wielką radość i sens organizowania cyklicznych konkursów na muzyczny artykuł. Szykujcie się więc już teraz do kolejnej jego edycji, którą ogłoszę z okazji 300-tysięcznej wizyty na Muzycznej Podróży. Podróż Mateusza - jak sam zainteresowany mówi o swojej muzycznej przygodzie - dopiero się zaczyna...

fot. Marek Jamroz

fot. Artur Grzanka
93 Feet East to zjawiskowy klub położony w niemniej zjawiskowej dzielnicy Londyńskiej metropolii. Upstrzone różnego rodzaju muralami ulice, mocno już przyprószone listopadowym półmrokiem nakazywały jak najszybciej znaleźć schronienie. Podążając zatem w stronę najjaśniejszych świateł i najsmakowitszego zapachu trafiliśmy właśnie do wyżej wspomnianego klubu położonego vis a vi pięknego zabytkowego dworku rzęsiście oświetlonego mdławymi bladymi reflektorami, przywodzącego na myśl siedzibę rodziny Adamsów. Smakowite zapachy jak się okazało dochodziły z dziedzińca, a dokładniej z wielkiego grilla na którym smażyły się różnego rodzaju smakołyki, do nabycia za garść bilonu z podobizną pewnej kobiety w różnym wieku. Nieprzyjemną jesienną aurę rozpraszały światła ogrzewanego ogródka i gwar rozmów zgromadzonych ludzi. Wnętrze klubu było utrzymane w klimacie lat 80, mocne różowo – fioletowe światło padało na skórzane kanapy, na podwyższeniu w rogu DJ zapodawał o wiele za głośną elektroniczną muzykę a nieliczni goście klubu sprawiali wrażenie mocno już podchmielonych. Kiedy już rozsiedliśmy się przy barze, a lekko roztrzepany barman zaserwował nam lekko skwaśniałe piwo, kierując się zasadami panującymi w każdym dobrym filmie postanowiliśmy zasięgnąć języka. I podobnie jak w filmie, okazało się że nikt nic nie wie, nie ma pojęcia i w ogóle zna tylko szwedzki lub esperanto. Zanim jednak uciekliśmy się do ostateczności, nasze sokole oczy wypatrzyły cel, który tego wieczoru skierował nasze kroki do klubu 93 Feet East. Nieco brodaty, trochę łysawy i lekko barczysty jegomość wyłonił się zza odrapanych drzwi na zapleczu, nie rozglądając się na boki przemierzył żwawym krokiem parkiet i znikł za drzwiami prowadzącymi na zewnątrz. Był to nie kto inny jak Tomasz Iwanca ps. Grubson i to właśnie on był powodem naszej eskapady w to malownicze miejsce. Po kilku minutach udało nam się również wypatrzyć naszego informatora z agencji koncertowej Megayoga, który poklepał mnie po ramieniu i skierował do kasy biletowej za róg, gdzie właśnie rozpoczynała się sprzedaż biletów.
12244572_480085978841529_4809433085781440629_o
fot. Artur Grzanka



Marek Jamroz
Grubson według Marka Jamroza
Grubson wraz z Jareckim i DJ BRK zawitał na Wyspy. Zagrał w Szkocji, Angli i Irlandii. Napisałęm zagrał, choć na niczym nie grał. Ale to nie przeszkadzało żeby publikę wyrwać z korzeniami, wrzucić do wirówki na 1600 obrotów, po czym wyjąć i robić to od nowa aż do końca koncertu. Miałem dostęp do reżyserki dźwiękowej, gość stojący za konsoleta, był pod wrażeniem: He’s amazing, man! Te słowa, wypowiedziane przez faceta, który niejedno widział i słyszał do przypadkowego gościa z aparatem, chyba świadczą o pełnym uznaniu dla Grubsona. Było gorąco, w przenośni i dosłownie. Przyznam że w kulturze hip hop „nie siedzę” ale Grubson z Załogą proponuje taką fuzję stylów że zaciekawia nawet fanów ostrego wymiatania na gitarze elektrycznej. Świadczy o tym choćby fakt jak na Luxfeście w Poznaniu bawiła się publiczność, która w większości miała na sobie koszulki z logo Luxtorpeda. Mam nadzieję że słynne ” ciap ciararapciap, ciap ciap” jeszcze nie raz będzie można usłyszeć w UK. Koncert w Londynie zorganizowała ekipa z Mega Yoga Music, dzięki.
fot. Marek Jamroz
Po zainstalowaniu na naszych przedramionach pieczątek oznajmiających wszem i wobec że jesteśmy uczestnikami koncertu skierowaliśmy się śmiało na salę koncertową położoną na tyłach klubu, z oddzielnym wejściem i ubikacjami. Znudzony ochroniarz zawiesił wzrok na kolorowych spiralkach zdobiących nasze nadgarstki i pozwolił nam wejść do środka. Pomieszczenie nie było zbyt wielkie, szacowałbym że dwieście osób to absolutny max jaki mógłby się zmieścić. Publiczność powoli zapełniała salę dojadając przyniesione z grilla burgery, sącząc piwo i strzelając selfiki z losowymi ludźmi. Na scenie powoli zaczęli krzątać się ludzie wnoszący konsolę i statyw na laptopa z nadgryzionym jabłkiem. Osobiście muszę się tutaj przyznać że miałem co do tego koncertu sporo oczekiwań a jednocześnie czułem się skończonym ignorantem absolutnie nie będąc fanem muzyki hip hopowej. Narażając się na śmieszność i oburzenie czytelników przyznaję się bez bicia że nie rozumiem tej muzyki i nie pojmuję jej fenomenu, mimo iż każdą muzykę szanuję, a z racji wykonywanego hobby zdarzyło mi się nieraz być na podobnych imprezach. Koncert Grubsona miał odmienić moje wyobrażenie o tym gatunku, słyszałem bowiem wiele pochlebnych opinii o tym artyście, a na jego koncerty, podobnie jak na koncerty O.S.T.R waliły kolorowe tłumy zarówno oddanych fanów, rozbawionych rastamanów, jak i miłośników szarpania drutów pod prądem. Kiedy więc agenci specjalni pogrążyli się w rozmowie na temat obiektywów, szyn, pokrowców, ostrości i innych dziwnych rzeczy towarzyszących cechowi fotografisty, ja obserwowałem coraz tłumniej schodzących się ludzi i starałem się wypatrzyć obiekty potwierdzające moją tezę.

fot. Artur Grzanka
Artur Grzanka
   Grubson według Artura Grzanki
Energia Energia Energia!!! Tak w tych trzech krótkich słowach można opisać cały koncert. To co się działo na scenie, wprowadziło w prawdziwą ekstazę słuchaczy. Od ciągłego podskakiwania w klubie robiło się coraz cieplej. Gdy Grubson, Jarecki i DJ BRK zjeżdżali windą coraz bliżej pieklą, w klubie zrobiło się tak gorąco, że po ścianach lała się woda, wszystko i wszyscy byli mokrzy tańcząc, skacząc i śpiewając swoje ulubione kawałki. Koncert trwał prawie 2 godziny i w tym czasie podejrzewam, że Panowie trochę zgubili na wadze… To był jeden z bardziej energetycznych koncertów w jakich brałem udział, wszystko zagrało, publiczność dopisała i Panowie mieli z nią świetny kontakt. Myślę, że każdy kto był, z czystym sumieniem może polecić ich koncert swoim znajomym. Ja zrobię to na pewno!!!

fot. Marek Jamroz
Na koncert przyszło nam czekać dość długo, pierwszy artysta w czapce z daszkiem pojawił się bowiem na deskach sceny jeśli mnie pamięć nie myli dopiero po 21. Nie jestem niestety w stanie przypomnieć sobie nazwiska owego pana, a nawet jego występ, zaserwowany jako przystawka przed daniem głównym zasnuty jest mgiełką ignorancji. Wygłodniała publiczność jednak pochłaniała koncert nabierając powoli rumieńców, ręce falowały nad głowami a rymowanki o kasetach VHS i opowieści o zdartym zdrowiu muzyka trafiały na podatny grunt. Wtedy właśnie zdałem sobie sprawę że występ artysty hip hopowego, mimo iż technicznie o wiele łatwiejszy do zorganizowania bo rolę wszystkich instrumentów pełni konsola Dja jest o wiele trudniejszy dla samego muzyka, bowiem to na nim skupia się uwaga absolutnie wszystkich zgromadzonych. To właśnie on jednoosobowo jest odpowiedzialny za to by porwać tłum swoim występem, to nie jest kapela która może pozwolić sobie na lekkie niedoskonałości techniczne kosztem dobrego show. Jedna, czasem dwie osoby z mikrofonem mają skłonić ludzi do zabawy i porwać ich swoja charyzmą.

fot. Marek Jamroz
Nie jest to najłatwiejsze zadanie i trudno mi stwierdzić czy udało się to pierwszemu MC, kiedy jednak około godziny 22 na scenie pojawił się Grubson z Jareckim jestem pewien że gdyby zgaszono wtedy wszystkie światła, w ciemności dałoby się zauważyć świecące oczy wszystkich zebranych i szeroki od ucha do ucha uśmiech samego Grubsona. Nie mam zamiaru się rozpisywać na temat setlisty którą zaprezentowano na koncercie, bo jak już się przyznałem jestem w tym temacie okrutnym ignorantem, udało mi się rozpoznać mimo wszystko kilka najbardziej znanych kawałków, dla których nie ukrywam, przyszedłem na ten gig. Zjawiłem się tam jednak również po to aby odkryć w czym tkwi fenomen Grubsona i już po kilku minutach owa tajemnica została mi objawiona. Trudne zadanie porwania publiczności swą charyzmą opisane kilka zdań wcześniej jest bowiem największą zaletą Grubsona. Od tego człowieka bije tak pozytywna energia że nie można się nie uśmiechać patrząc w kierunku sceny. A kiedy zaczyna się występ wszystkie zawory bezpieczeństwa puszczają i po prostu trzeba się bujać w rytm bitów wylewających się z głośników i w takt rymów wypadających z mikrofonu. Sam artysta podkreślił że jest to pierwszy raz kiedy Londyn jest pierwszą stacją na ich Brytyjskiej trasie koncertowej więc dadzą z siebie wszystko. I musze przyznać że to było widać i słychać. Świetne nagłośnienie, perfekcyjna choreografia i uzupełnianie się nawzajem z Jareckim tworzyły niesamowicie smakowitą kompozycję, a ściany na zapełnionej po brzegi sali bardzo szybko zaczęły się pocić

12182510_421888501345108_8238569905682704068_o
fot. Marek Jamroz
.Mimo dość długiego oczekiwania na występ gwiazdy wieczoru, to co zaprezentował on na scenie wynagrodziło dłużące się minuty z nawiązką. Proponowana przez Grubsyna muzyka wymyka się wszelkim szufladkom i nie daje się jednoznacznie sklasyfikować. Jest tam hip hop, jest raggamuffin, jest nieco dancehallu a wszystko razem wraz z magnetyczną osobowością samego artysty tworzyły doprawdy wybuchową całość. Z czystym sumieniem mogę polecić jego koncerty każdemu, niezależnie od upodobań muzycznych jestem pewien że będziesz się dobrze bawił.

Mateusz Augustyniak

Foto oraz refleksje: 

Artur Grzanka: Poproszono mnie, aby na potrzeby portalu muzycznego napisać coś o sobie i najlepiej żeby to miało związek z muzyką… Tak... tylko że moja muzyczna przeszłość nie wygląda tak kolorowo, jak większości moich równolatków. Nie słuchałem metalu, nie bylem punkiem, nie słuchałem polskiego rocka a tym bardziej zagranicznego, nie wychowałem się na Beatlesach, Pink Floydach itp… do czasu oczywiście. Zazwyczaj jest tak, że naszą przygodę z muzyką zaczynamy od słuchania tego, czego słuchają nasi rodzice. Mój ojciec próbował grać na akordeonie. Podziwiam ludzi, którzy to potrafią. Trzeba ogarnąć to wszystko, a proste nie jest. Próbowałem z marnym skutkiem. Mama natomiast słuchała wszystkiego po trochu… W naszym domu można było znaleźć winyle Edith Piaf, Mirelle Mathieu, Eddy'ego Granta, Abby, Boney M, Ireny Santor i oczywiście Natalii Kukulskiej… więc rosłem w tych rytmach wysłuchując co niedzielę „koncertu życzeń”. Nie pamiętam, kiedy zacząłem własne poszukiwania muzyczne. Pamiętam za to, że moje odkrycia nie do końca odpowiadały moim rodzicom. Zazwyczaj kończyło się to tak samo - musiałem swoich „wyjców” wyciszyć, a najlepiej wyłączyć… Urodziłem się w 1974 roku. Gdy miałem 15 lat, skończył się komunizm, co nie oznacza, że nagle w Polsce było tak, jak jest teraz. Nie było niczego. Nie było mp3... ba, dostanie walkmana graniczyło z cudem…To właśnie na takim „małym" urządzeniu zwanym walkmanem odkryłem Metallice i jej czarną płytę, Ugly Kid Joe, Pink Floyd, Queen ale również Depeche Mode… Nie jestem ukierunkowany muzycznie i w zależności od nastroju mogę słuchać Vivaldiego lub Metallici. Fotografią koncertową zajmuję się od listopada 2013 roku i muszę szczerze przyznać, że gdyby nie fotografia właśnie, nie sięgnąłbym nigdy po wielu wykonawców. Staram się być przygotowanym na to, co mnie czeka, jaka to będzie muzyka, wiedzieć coś o zespole i często dochodzę do wniosku, że wiele mnie w mej młodości ominęło… ale jak to mówią, lepiej późno niż wcale. Do zobaczenia na koncertach. Bądźcie czujni, nigdy nie wiecie kiedy wpadniecie mi w obiektyw.

Marek Jamroz - Muzyka była w jego domu od zawsze, ale zawsze gdzieś w tle. Rodzice nie kupowali płyt, tylko słuchali radia, a to co muzycznego działo się w pokoju jego starszej siostry, było tajemnicą. Na szczęście, choć dorastał w typowo śląskiej rodzinie, rodzice nie katowali go słuchaniem jakże popularnych wśród sąsiadów, niemieckich szlagierów i tyrolskich polek. Pierwsze utwory jakie Marek pamięta to piosenki z niedzielnego Koncertu Życzeń takich wykonawców jak Irena Jarocka, Urszula Sipińska Jerzy Połomski i nieśmiertelna Mireille Mathieu z przebojem Santa Maria. Po słusznie minionym okresie Fasolek i Zająca Poziomki, jego pierwszą dojrzałą muzyczną fascynacją była twórczość Jeana Michelle Jarre'a. Po skutecznej próbie przedarcia się do pokoju siostry,  Marek po raz pierwszy usłyszał jego Equinoxe, Marka Bilińskiego, The Beatles i Andreasa Vollenweidera. Marek zawsze był wzrokowcem - i jak miał nie trafić po latach do Polskiego Wzroku - i prezentowane Przez Krzysztofa Szewczyka w programie Jarmark klipy "Money for Nothing" Straitsów, "Take on Me" A-HA wbijały go w fotel. W późniejszych latach osiedlowa telewizja kablowa emitowała piracko MTV (to prawdziwe, gdzie kiedyś puszczano muzykę). Marek chłonął każdy gatunek - pop, rap, rock, metal, wszystko co brzmiało. Słuchał Trójki i listy w każdy piątek, kupował "pirackie oryginały", jakby chciał się tym wszystkim udławić. Nigdy nie identyfikował się z żądną subkulturą. Jako jeden z niewielu na podwórku lubił Guns'n'Roses i nikt nie wiedział jaka przyczepić mu łatkę. W szkole średniej zaczął słuchać muzyki bardziej świadomie. Wsłuchiwał się w teksty polskich wykonawców i nieudolnie starał się tłumaczyć tych anglojęzycznych. Wtedy to kolega pożyczył mu album Meddle Pink Floyd i tak zaczęła się jego wielka przyjaźń z muzyką brytyjskiej czwórki (a później trójki). Pojawiły się też kolejne fascynacje - Metallica, Biohazard, Smashing Pumpkins, Type O Negative, Sepultura, Dżem, Ira, Kazik, Piersi, Hey ale i Turnau, Grechuta, Soyka i Grupa pod Budą. Dżem był mu zawsze bliski, bo to lokalny patriotyzm i przy ognisku śpiewało się Whisky i Wehikuł Czasu, a porem namacalnie odczuł tragedię śmierci Pawła Bergera, gdy wykonywał napis na jego płycie nagrobnej pracując jako liternik w zakładzie kamieniarskim. Później przyszedł czas emigracji. Marek wyjechał na trzy miesiące w listopadzie 2005 roku i... ten kwartał ciągnie mu się do dziś. Największą pasją Marka jest robienie zdjęć. Zaczynał, gdy jeszcze nikomu nie śniło się o aparatach cyfrowych, a na wywołanie zdjęć (o ile nie miało się własnej ciemni) czekało się parę dni. Łapanie momentów upływającego czasu i zamiana ich w obrazy zawsze było dla niego jakimś rodzajem magii. Oprócz fotografowania lubi stare polskie filmy, absurdalny humor, historię i książki. W wolnym czasie czyta co popadnie i sprawia mu to nieznośną frajdę. Jakiś czas temu zupełnie przypadkowo poznał pewnego mechanika samochodowego, który najpierw okazał się całkiem fajnym gościem, a później gościem z ogromną wiedzą muzyczną. Tym mechanikiem jest Kuba Mikołajczyk, który wraz z Mateuszem Augustyniakiem założyli portal Polski Wzrok, dzięki któremu Marek w tempie pędzącego ekspresu dostał się w sam środek najważniejszych polskich wydarzeń kulturalnych na Wyspach. Zaczął fotografować dla portalu na koncertach, co sprawia mu wielką przyjemność i dzięki czemu poznaje wielu ciekawych ludzi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz