Fryderyk Nguyen - Najlepsza terapia antynarkotykowa – płyta Genesis, czyli o styczniowym koncercie Ani Rusowicz we wrocławskim Firleju
Autor recenzji z Anią Rusowicz tuż po styczniowym koncercie
Fryderyk Nguyen to postać doskonale znana na wrocławskiej scenie rockowej. Fryderyk pomimo bardzo młodego wieku ma
już na swoim koncie pierwsze znaczące osiągnięcia. Kilka lat temu był
współtwórcą nieistniejącego już zespołu The Riffers, a od ponad pięciu
lat z powodzeniem śpiewa i gra na gitarze w grupie Katedra, którą powołał do życia
wraz z basistą Maćkiem Stępniem, klawiszowcem Michałem Zasłoną i
perkusistą Pawłem Drygasem. Na przestrzeni ponad pięciu lat istnienia
Katedra odniosła szereg znaczących sukcesów, które sprawiły, iż zespół ten jest dostrzegany przez wielu muzycznych dziennikarzy i
rozpoznawany przez fanów wartościowej muzyki. W roku 2011 wrocławscy muzycy znaleźli się na
kompilacji firmowanej przez legendarnego dziennikarza Trojki Piotra
Kaczkowskiego. Jego Minimax pl 6 zawiera jeden z największych przebojów Katedry - "Kim jesteś?", który notabene był pierwszym oficjalnym
numerem 1 listy przebojów Polisz Czart we wrześniu 2012. Rok 2013 był
dla Katedry przełomowy. Wiosną wrocławscy muzycy dotarli do
finału popularnego programu Must Be The Music, a jesienią znaleźli się
w gronie czołowych wykonawców prestiżowego Grechuta Festival. Wcześniej Katedra została doceniona także przez wrocławskie Radio Luz, w
siedzibie którego zarejestrowany został unikalny koncert tej grupy, do
obejrzenia którego zapraszam tutaj. Po ukazaniu się dwóch EP Katedry, obecnie zespół jest w fazie przygotowań do wydania swojego debiutanckiego albumu, który może powstać w jakiejś części także dzięki Wam. Jak można pomóc Katedrze w wydaniu wymarzonego krążka? Szczegóły znajdziecie tutaj
Wczoraj zespół Katedra wystąpił po raz pierwszy wspólnie z czołową przedstawicielką polskiej sceny psychodelic-bigbeatowej Anią Rusowicz. Z tej wyjątkowej okazji, publikuję dziś recenzję styczniowego koncertu Ani, jaką tuż po tym wydarzeniu napisał Fryderyk i której publikację opóźniałem w sposób świadomy przeczuwając, że wkrótce dojdzie do upragnionego wspólnego koncertu wrocławskiej Katedry z najbardziej popularną dziś przedstawicielką tego gatunku w Polsce. Na tę wymarzoną chwilę czekałem od tego momentu wraz z muzykami prawie 9 miesięcy. Marzenie spełniło się 12-go października 2014, a niniejsza publikacja niechaj stanie się trwałą pamiątką tej ważnej chwili w historii Katedry. Muzyczna Podróż może poszczycić się także unikalnym wywiadem z autorem recenzji z czasów, gdy jeszcze Katedra nie była tak rozpoznawalnym zespołem, jak ma to miejsce obecnie i który można przeczytać tutaj.
fot. Janusz Gajdamowicz
Siedemnastego stycznia tego roku, a zatem w 10. rocznicę śmierci Czesława Niemena, jednego z najważniejszych polskich muzyków XX wieku, mogliśmy się przekonać, że jego spuścizna jest wciąż żywa i aktualna. Nie bez powodu mówię o tym w odniesieniu do Ani Rusowicz, która zagrała wtedy koncert we Wrocławiu razem ze swoim zespołem. Analogie między jej twórczością a stylem autora protest songu „Dziwny jest ten świat” były widoczne już od wydania jej debiutanckiego solowego albumu Mój Big-Bit. Przede wszystkim znalazło się na nim parę piosenek skomponowanych przez Niemena specjalnie dla jej mamy, Ady Rusowicz, kiedy ci byli narzeczeństwem („Nie pukaj do moich drzwi”, „Za daleko mieszkasz miły”). Ponadto Ania utrzymała całą płytę w konwencji big-bitu, którego jednym z najwybitniejszych przedstawicieli był właśnie Czesław Juliusz Wydrzycki. Poza tym w dobie cyfrowych instrumentów klawiszowych, jakby na przekór, przypomniała ona o klasycznym, wibrującym brzmieniu organów Hammonda. Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że Niemen, oprócz Andrzeja Zielińskiego ze Skaldów i jazzmana Krzysztofa Sadowskiego, był na początku lat 70. jedynym posiadaczem tego instrumentu w Polsce.
fot. Janusz Gajdamowicz
Potem przyszła druga płyta i zwrot ku współczesnej rockowej psychodelii, a co za tym idzie: ku rytmom zagranicznym. Na jej drugim, najnowszym krążku o tytule Genesis usłyszeć możemy wpływy muzyki z lat 60. à la The Doors, Jefferson Airplane, ale też nawiązania do dzisiejszych tuzów, takich jak The Black Keys, Tame Impala czy Radiohead. Nie zabrakło polskich inspiracji: głównie Breakout, Skaldowie i Niebiesko-Czarni z okresu rock-opery „Naga”. W tym klimacie utrzymany był także wrocławski koncert.
fot. Janusz Gajdamowicz
Salę wypełniła publiczność w różnym wieku, studenci stanowili jednak mniejszość, a przeważali starsi fani artystki. Niby nie powinno to dziwić, biorąc pod uwagę odniesienia, jakie niesie ze sobą nazwisko „Rusowicz”, niemniej boleję nad tym, że na koncercie nie pojawiło się więcej wrocławskich żaków. Niestety, większość z nich muzykę poznaje tylko przez Internet, i to bardzo pobieżnie. Mimo to odsetek entuzjastów „klasyki rocka” nie jest wcale wśród studentów tak mały. No tak... ale „po co słuchać polskich wykonawców?”. Na przykład po to, aby być na takim koncercie. Na scenie czekał na muzyków oldschoolowy zestaw perkusyjny Ludwiga i stojący za nim gong, przywodzący na myśl występ Pink Floyd w Pompejach. Donośny dźwięk tego orientalnego instrumentu rozpoczął muzyczną ucztę. Najpierw charakterystyczny motyw perkusyjny, później zadziorny riff basowy, do którego dołączyła gitara, tajemnicze tło organów Hammonda i wreszcie głos głównej bohaterki wieczoru. Zaczęło się metafizycznie, od „Aniołów”, z tekstem o przemijaniu, kojarzącym się z księgą Koheleta („Miną wieki i kultury / Kto zuchwalszy łapie czas / Tajemnicą jak go schwytać / By zawrócić zdarzeń trakt”).
fot. Janusz Gajdamowicz
Ania przywitała publiczność jak zawsze – z pełną kulturą. Narzekała tylko, że nikogo nie widzi – widownia tonęła bowiem w mroku; oświetlona była jedynie scena, gdzie pojawiały się różnobarwne, artystyczne wizualizacje. W takim nastroju zabrzmiało „Tango śmierci” – piosenka bardzo namiętna, z szalonymi przejściami bębnów i improwizacją gitarowo-organową w środku, która na koncercie wydłużyła się i nabrała nowego wymiaru. Chciałoby się wręcz, aby trwała jeszcze dłużej. Z tym większą niecierpliwością czekam na następny koncert – tak ekspresyjnych „psychodel” nie gra żaden polski zespół. Nie były to zresztą jedyne improwizacje.
fot. Janusz Gajdamowicz
Najbardziej zapamiętałem wyraziste solo klawiszowca Łukasza Jakubowicza wykonane na syntezatorze Mooga w „Rzece pamięci” oraz wokalizy samej Ani w utworze z pierwszej płyty, „Stróże świateł”. Nie można też zapomnieć o świetnym gitarzyście, jakim jest Ritchie Palczewski. Gra naprawdę stylowo, a w jego brzmieniu słychać charakterystyczny dla późnych lat 60. „brud”. Podczas koncertu zdarzyło mu się muskać gitarę smyczkiem (tak jak to kiedyś czynił Apostolis Anthimos z SBB), innym razem sięgnął z kolei po mandolinę. Pod koniec koncertu słyszałem też, jak jeden z młodych wrocławskich „wioślarzy” pytał Ritchiego, skąd bierze brzmienie do utworu „To nie ja”. Był to kolejny z wielu mocnych punktów wieczoru. Szkoda, że pośrodku sali ustawiono krzesła – tak żywiołowa muzyka wymagałaby spontanicznej reakcji publiczności, a zagospodarowanie przestrzeni w Firleju to uniemożliwiało. Dość powiedzieć, że pod koniec występu Ania zaproponowała powstanie i rzuciła hasło: „marynary w górę!”. To symboliczne nawiązanie do niegdysiejszych reakcji publiczności miało miejsce podczas wykonywania utworu dedykowanemu Czesławowi Niemenowi – „Za daleko mieszkasz miły”. Ciekawym jego rozwinięciem był cytat z popularnej w latach 60. piosenki Joego Southa „Hush”, którą wykonywała także m.in. grupa Deep Purple. Koncert wzbogacił znany utwór Nirvany „Come As You Are” w wersji psychodelicznej.
fot. Janusz Gajdamowicz
Nie przez przypadek powracam wciąż do terminu „psychodelia”. Muzyka Ani – pełna szczerych emocji, energicznie pulsująca, a momentami melancholijna, zaprasza nas w podróż po innych stanach świadomości. Jak mówiła podczas koncertu sama artystka: „Najlepsza terapia antynarkotykowa – płyta Genesis. Nie potrzebujecie żadnych wspomagaczy, wystarczy muzyka!”. Miły akcent. Utwory z tej płyty, w nawiązaniu do jej tytułu, niejednokrotnie ewokują to, co pierwotne – naturę. W kontekście takich piosenek, jak „Polne kwiaty” czy „Ptaki”, aż się prosi napisanie nazwiska ich wykonawczyni z francuska: „Rousseauwicz”. Dla wokalistki jednak największą wartością w życiu jest miłość – i to o niej śpiewa w wielu piosenkach (charyzmatyczny perkusista zespołu – Hubert Gasiul – jest zresztą prywatnie jej mężem, do czego też żartobliwie nawiązywała między piosenkami Ania, mówiąc: „Jak tam u was? U nas całkiem dobrze, małżeństwo też jakoś, dzieci rosną...”). Wspomnieć tu można chociażby o jej największym przeboju „Ślepa miłość”, który z werwą wykonała we Wrocławiu. We Wrocławiu można było też usłyszeć pierwsze wykonanie na żywo utworu „Co z tego mam?”.
fot. Janusz Gajdamowicz
To miniarcydzieło wieńczy najnowszą płytę Ani. Zwieńczyło również wrocławski koncert – i nie można było wyobrazić sobie lepszego zakończenia. Artystka pokazała w nim swoją wielką wrażliwość – poruszający tekst wzbogaciła pełną emocji interpretacją, a muzycy wspaniale oddali wyjątkowy nastrój utworu. Żałuję, że dziś już tak rzadko można usłyszeć gitarę z klasycznym, krótkim pogłosem czy też dostojne dźwięki melotronu. Po wybrzmieniu wszystkich instrumentów i ukłonach artystów publiczność rozeszła się. Ja zostałem jeszcze jakiś czas i udało mi się zamienić słowo najpierw z muzykami, a później z Anią. To naprawdę otwarci i przemili ludzie, którzy wierzą w to, co robią. Ostatnio widziałem też zapowiedź nowego teledysku głównej bohaterki niniejszej recenzji. Sądząc po tym, co mówi, trudno się dziwić, dlaczego gra muzykę tak wypełnioną miłością i pokojem: „Tak naprawdę bogaty jest ten, kto najwięcej czuje, kto najwięcej widzi w drugim człowieku (…) Muzyka jest po to, żeby jej słuchać, a skandale są tylko po to, żeby przyciągać uwagę. Nie skupiajcie się na pierdołach, patrzcie na to, co w życiu najważniejsze”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz