wtorek, 9 kwietnia 2019

Green Book (USA) 2018

Na to, że Amerykanie swoją (podobno) wzorcową demokrację zbudowali na wieloletnim przelewaniu krwi Indian i martyrologii afrykańskich niewolników, że o palonych napalmem Wietnamczykach już nie wspomnę, tematem tabu od dawna nie jest, dowodem są ich narodowe rachunki sumienia zrealizowane przez tak wybitnych reżyserów filmowych jak Francis Ford Coppola ("Czas Apokalipsy"), Michael Cimino ("Łowca Jeleni"), Oliver Stone ("Urodzony 4 lipca"), Cevin Costnera ("Tańczący z wilkami"), czy wyraźnie odwołujący się do holocaustu Indian "Avatar" Jamesa Camerona. Powstały też tak znakomite filmy piętnujące rasistowskie tradycje amerykańskiego Południa z hańbiącym ten region Ku Klux Klanem na czele jak "W upalną noc" Normana Jewisona czy doskonale znany obraz Alana Parkera "Missisipi w ogniu". Dlaczego nakręcony w roku ubiegłym i obsypany Oscarami "Green Book" Petera Farrelly'ego jest pierwszym filmem, jakiemu postanowiłem poświęcić czas na... Muzycznej (bądź co bądź) Podróży? Po pierwsze dlatego, że jest to film muzyczny. Przede wszystkim jednak jest to pierwszy film od bardzo dawna, obok którego nie potrafię przejść obojętnie.


Donald Walbridge ShirleyDonald Walbridge Shirley
Donald Walbridge Shirley urodził się 29 stycznia 1927 roku w Pensacoli na Florydzie. Jego rodzice byli czarnoskórymi imigrantami z Jamajki. Mama była nauczycielką, a tato pastorem w Kościele Episkopalnym. Pierwszą lekcję gry na fortepianie otrzymał w wieku... 2 lat! Mając lat 9 wyjechał do konserwatorium muzycznego w Sankt Petersburgu (dzięki czemu swobodnie władał później językiem rosyjskim). W wieku 18 lat zagrał swój debiutancki koncert, a następnie na Katolickim Uniwersytecie Ameryki w Waszyngtonie zdobył tytuły doktora z muzyki, psychologi i religioznawstwa (dlatego używał tytułu doktora). Był nie tylko genialnym muzykiem klasycznym i jazzowym, lecz potrafił również tworzyć własne kompozycje. Wydał 24 albumy studyjne, z których najbardziej znany to Orpheus in the Underworld z 1956 roku. Mieszkał w elitarnym apartamencie w budynku Carnegie Hall otoczony ogromnym luksusem. Znał kilka języków obcych i ubierał się nad wyraz elegancko. Przez wiele lat koncertował wyłącznie w północnych stanach USA. Pomimo obaw i pełnej wiedzy o powszechnie panującym w południowych stanach systemie segregacji rasowej, w końcu jednak zdecydował się odbyć trasę koncertową wraz ze swoim Don Shirley Trio, ponieważ w istocie szczerze wierzył, że swoją muzyką i intelektem zmieni tamtejszą mentalność i wielopokoleniowe obyczaje.


Pomimo naiwnej wiary, że ludzi dobrej woli jest więcej... Don Shirley postanowił (podobno strzeżonego Pan Bóg strzeże) zabrać ze sobą jednoosobowy oddział, który w sytuacjach skrajnych doskonale wiedziałby, co należy robić. Wybór padł na na wywodzącego się z rodziny włoskich imigrantów i niekoniecznie obywatela pełnego cnót wszelakich zwanego w pewnych kręgach... Tony "Lip" Vallelonga.

Tony "Lip" VallelongaTony "Lip" Vallelonga
Tony "Lip" Vallelonga grany tu przez Viggo Mortensena urodził się 30 lipca 1930 roku w Beaver Falls w Pensylwanii, a dorastał w nowojorskim Bronksie. 12 lat pracował w legendarnym klubie Copacabana jako niezwykle skuteczny i precyzyjny... wykidajło, a dzięki swojej niezwykłej charyzmie i charakterowi znany był takim gwiazdom ówczesnego show-biznesu jak: Frank Sinatra, Tonny Bennett czy Bobby Darin. Nazywano go "Lip", czyli "Wara", ponieważ oprócz twardej pięści posiadał jeszcze pewną niezwykle praktyczną zdolność - był niesamowicie wygadany, a przede wszystkim potrafił do swego zdania przekonać niemal każdego bez względu na reprezentowany przez niego stopień inteligencji. We włoskim światku musiał być "Lip" naprawdę postacią powszechnie znaną, gdyż chyba nieprzypadkowo postać ta pojawia się także w epizodach takich filmów jak: "Ojciec Chrzestny" czy "Wściekły byk" oraz w znacznie poważniejszych rolach w "Chłopcach z ferajny", "Donnie Brasco" czy w "Rodzinie Soprano". Nieprzypadkowo tez wybór sir Donalda Schirleya padł właśnie na niewyparzony język i pewną pięść (plus kilka niespodziewanych, acz przydatnych przymiotów w pakiecie) wzbudzającego powszechną sympatię wyrosłego w rodzinie robotniczej nowojorskiego ochroniarza i nie bez powodu to właśnie on wyruszył w drogę na niczym klawiatura fortepianu czarno-białe amerykańskie Południe wraz z pianistą, o którym Igor Strawiński miał powiedzieć, że osiągnął boskie wyżyny kunsztu i jest geniuszem.


Film ten jest niezwykle amerykański, gdyż poza tematyką i miejscem akcji jest on także "kinem drogi", które nie tylko tam narodziło się jako gatunek, lecz także tam głównie się sprawdza. Przede wszystkim jednak dla mnie film ten jest pełen znakomitej muzyki i to muzyki nie tylko fortepianowej, która - owszem - z oczywistych względów w nim dominuje. Przezabawne są też dialogi obu głównych bohaterów, a zwłaszcza te, w których "Wara" uświadamia Doktorowi jego kompletne dyletanctwo w zakresie rock and rolla - gatunku pełnego czarnoskórych mistrzów, których w przekonaniu statystycznego człowieka z Bronxu jego egzotyczny pracodawca powinien przecież znać z definicji.

Punktem kulminacyjnym filmu jest dzień ostatniego występu Donalda Schirleya podczas tej jakże karkołomnej i pełnej zabawnych i niebezpiecznych zdarzeń trasy koncertowej, kiedy to artysta nie godzi się na niewpuszczenie go do restauracji "tylko dla białych" i czyniąc swoją determinacją wielki skandal, po raz pierwszy odmawia zagrania zakontraktowanego wcześniej koncertu, powetowując sobie to spontanicznym jamem w pobliskiej knajpie, gdzie po raz pierwszy zbliża się tak bardzo do swoich czarnoskórych braci, z którymi nigdy wcześniej nie miał okazji zetknąć się na gruncie artystycznym.


Film bawi, straszy i wzrusza, ale przede wszystkim uczy, że czarny to nie tylko kolor skóry, lecz przede wszystkim kolor... myśli, a zacofanie to nie brak zdobyczy technicznych, ale traktowanie człowieka ze względu na jego pochodzenie. "Green Book" to nagrodzona Oscarami lekcja historii dla każdego z nas, a zwłaszcza dla Amerykanów, którzy najbardziej powinni wiedzieć jak długą drogę cywilizacyjną przeszli.

Kris Bowers
Dla mnie ze zrozumiałych względów sednem tego filmu jest znakomita muzyka i nie mam tu wcale na myśli jedynie samych pochodzących z tamtego okresu przebojów. Przede wszystkim pragnę oddać hołd świetnemu pianiście Krisowi Bowersowi, którego zadaniem w tym filmie było nie tylko samo zagranie klasycznych utworów fortepianowych, lecz także nauczenie aktora grającego główną rolę gry na tym instrumencie na tyle, aby widz miał przekonanie, że to sam Mahershala Ali gra, co udało mu się uczynić w stopniu doskonałym. "Dr Shirley’s Luggage", "Thank You for the Letters", "Field Workers", "Dear Dolores", czy "Vacation Without Aggragation", to jedynie niewielki aperitif, a oddające grozę małych obskurnych spelun Południa "Makeup for Wounds/It’s a Complicated World", "Governor on the Line", "Need Some Sleep"


są niczym gorzkie, korzenne przyprawy przed daniem głównym, jakim niewątpliwie są tak znakomite kompozycje Dona Schirleya jak: "Water Boys", "Lullaby of Birdland" czy "The Lonesome Road".

Ten film to w moim przekonaniu także swoisty moralitet. Na początku Księgi Rodzaju czytamy następujące słowa, które możemy także usłyszeć w filmie "Missisipi w ogniu": "I stworzył Bóg ludzi na swój obraz: na obraz Boży ich stworzył. Stworzył ich jako mężczyznę i kobietę". Niechaj będzie to po wsze czasy jedyny naturalny podział tajemniczego gatunku, jakim niewątpliwie jest homo sapiens i niech ten gatunek... słucha dużo muzyki, bo jak twierdzi niejaki Dawid Jung, człowiek jest bez niej jedynie elementem łańcucha pokarmowego.


Aha... na koniec coś osobistego. Jakiś czas temu, z uwagi na moje zbyt konserwatywne poglądy na temat pewnego festiwalu rockowego, pewien wywodzący się z mojego imigranckiego środowiska człowiek publicznie określił mnie przymiotnikiem "brunatny". Wprawdzie szczęśliwie mamy już kwiecień, ale... nie rób tego nigdy więcej!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz