sobota, 9 grudnia 2017

Bartosz Bukowski - Zakończenie przygody pradziadka Antoniego czyli rzecz o powstaniu Baru Gierczyce 1910

Część pierwszą przedziwnej historii pradziadka Antoniego można przeczytać tutaj


Wesoło wyruszył w miasto zapomniawszy o strachu, którego resztki wyparowały, a właściwie zostały wepchnięte, wyrzucone z dzikim gwizdem przez kipiącą w nim ciągle niezaspokojoną i głodną życia ciekawość. Przebiegał ulicami miasta tak rożnego od Bochni. Wszystko było dla niego nowe i odkrywcze, lecz zarazem jakieś bliskie. Nie czuł się w tym nowym dla niego miejscu obco. Może to za sprawą jego mowy. Słyszał głosy i słowa i najbardziej dziwiło go, że ludzie mieszkający tutaj mówią tak samo, a jednak inaczej. Miło i przyjaźnie dźwięczała mu w uszach ta mowa i jej melodia. Podobało mu się wszystko. Porządek ulic biegnących do rynku, ukwiecone parapety zdobiące okna, a najbardziej najpiękniejszy kwiat Ostrawy pełnymi garściami rzucony na ulice, niczym w procesję Bożego Ciała, śmiejący się wesoło i perliście w drodze do szkół dla dziewcząt.


Miasto tańczyło dla niego wspaniały, nie do końca zrozumiały, ale mający swój rytm i porządek taniec, od którego młodemu Antkowi lekko zakręciło się w głowie. Lecz w ten przyjemny wiosenny sposób, ten majowy, który dobrze pamiętał, gdy ciepłym wieczorem przepełnionym zapachem trawy i ziół zbierał się wraz z innymi pod gierdecką kapliczką by odmawiać litanię do Najświętszej Panienki i pewnego razu jego oczy spotkały się z płochliwymi oczami jego młodszej ślicznej sąsiadki. Czy z miastem może wydarzyć się podobna historia i można w nim zakochać się od pierwszego wejrzenia? Tego nie wiem, ale to on poczuł ten miły zawrót głowy. I tak cały dzień jak we śnie błąkał się po Ostrawie, aż naszedł wieczorny, chłodny, studzący rozpaloną nowymi doznaniami głowę czas na interwencję z góry, na cud, którego domaga się każda legenda (i ta też nie może się bez niego obyć).

Ostrava XIX wiek
Tak więc czas na pomoc Opatrzności, która nie tak dawno temu dała uprzedzić się Złemu i może dlatego teraz zainterweniowała tak szybko. Nim na dobre Antek zbudził się ze swego snu i począł się martwić zbliżającą się nocą i brakiem domu, uniósł głowę w górę w ślad za dobrze znaną mu melodią i śpiewem dobiegającym z otwartych okien na najwyższym piętrze kamienicy, pod którą przechodził.


Nie była to nawet piosenka, ale zwykła weselna przyśpiewka, która w niezbyt wyszukanych słowach zachwalała męstwo, odwagę jak i nie umiarkowanie w jedzeniu i piciu (że szczególnym przeniesieniem akcentu na to drugie) młodych mężczyzn zamieszkujących wieś Siedlec która szczęśliwie dla młodego Antka od zawsze graniczyła z Gierczycami, a co najważniejsze było to wzorowe i dobre sąsiedztwo. Mieszkańcy jednej jak i drugiej wsi na swój widok nie zabierali się ochoczo za demontaż płotów.

Stanął z szeroko rozdziawioną już niestety tylko gębą, spoglądając w górę z niedowierzaniem, z którym to też patrzyli na niego mijający go na wszelki wypadek szerokim łukiem przechodnie. Na ich nieusprawiedliwienie można dodać, że jego kiedyś twarz wyglądała teraz dość malowniczo, a zarazem strasznie, niby ciągle ludzka, ale bez cienia choćby krzty inteligencji. Stał tak przez dłużą chwilę niczym biblijna żona Lota zamieniona w słup soli. Niezdający sobie jeszcze wtedy z tego sprawy, że część sąsiadów tego rozśpiewanego okna życzyła jego mieszkańcom podobnego losu, który dotknął to niesławne biblijne miasto, z którego próbowała zbiec owa nieszczęsna kobieta. Może zastanawiać fakt, dlaczego akurat tam zaprowadził go jego nieco ostatnio gapowaty Anioł Stróż. Zaprawdę krętymi są ścieżki Pana. Z tego stanu wyrwał go krzyk jednego z chłopaków wyglądającego przez okno

- Chłopaki ja już więcej tej madziarskiej palinki nie pije!!! Coś mi się na głowę i oczy rzuciła i cholera widzę chyba Antka od Michalczyka.
- Coś ty Sławku zgłupiał? A skąd on by się tutaj wziął?!
- Pewnie z Gierczyc. A skąd mógłby się wziąć!? - wymamrotała wychylając się przez okno trzecia głowa – te to rzeczywiście on. Po czym krzyknął do pradziadka – Jantek co ty tu robisz!?
- A no nic. Przyjechałem i z tego co widzę, gdzie się człowiek nie ruszy, to wszędzie spotyka tych samych ludzi !!! - po czym roześmiał się radośnie nie do końca jeszcze dając wiarę swemu szczęściu. - Można do was chłopaki!?
- Już idziemy po ciebie.

I po chwili wybiegła po niego dzika radosna pijana banda i wzięli go na ręce i niczym aniołowie porwali go, tylko że miast do nieba, to wprost na czwarte piętro przekrzykując się nawzajem - skąd tu się wziąłeś, jak i po co, na co i od razu go zapewniając - nic się nie martw, z nami nie zginiesz! Antek pokrótce opowiedział im swoją rędzinską przygodę zasępiwszy się, gdy wspomniał o swoim kłamstwie. 

- Dobrześ zrobił. Jutro pójdziem do huty. Zarobisz pieniędzy w bród i kupisz ojcu taki bat, że jeszcze sam tego pożałujesz!!! - krzyknął Sławomir pokładając się że śmiechu. Śmiech i radość wypełniły pod sam sufit maleńkie mieszkanie na poddaszu. Bo to był ten cud, którego potrzebuje każda legenda. Cud spotkania. Każdy z większą lub mniejszą gracją dźwiga na barkach swoją historię, ale ona, nie może dotąd tak naprawdę zaistnieć, zrodzić się dla świata, dopóki nie wybrzmi w uszach drugiego człowieka. Każdy jest zbudowany z tego, co było, co jest jego historią. Jesteśmy spętani, a w krańcowych przypadkach opętani naszą przeszłością i dzieląc się nią z innymi zaczynamy naprawdę istnieć już nie jako nieme twarze, ale jako ludzie. Spotkania są po to, by zostawić ślad swojej obecności, swoich myśli na tej ziemi planecie ludzi. I tak spotkanie zamienia się w cud współistnienia.

Jedno jest pewne, że tym wszystkim pradziadek za bardzo nie zaprzątał sobie głowy, gdyż w tę z coraz większą mocą uderzała nieznana mu do tej pory węgierska palinka. Wkrótce usnął na podłodze pomiędzy łóżkiem a metalową klatka, którą zamieszkiwał ponoć kiedyś udomowiony szczur Bazyli. Obudził się rano i zaczął mocno powątpiewać w wiekową przyjaźń węgiersko-polską, a to za sprawą palinki, którą tak szczodrze wczoraj częstowali go jego starzy jak i nowi przyjaciele. Głowa ciążyła mu niesłychanie, język niczym suchy kołek stał mu w ustach i przypomniało mu się jak śniła mu się nocą studnia, jak spuszcza wiadro w jej chłodne i jakże przyjemnie wilgotne czeluścią, i słyszy jak wiadro z cudownym chlupotem uderza o lustro wody, a następnie wesoło zaczyna skrzypiec kołowrót i wtóruje mu radośnie pobrzękując wkręcając się w niego łańcuch. Po chwili dobywa wiadra przychyla je do ust i … Koniec. Sen znika, a pragnienie zostaje nieugaszone. Na wspomnienie tego snu ze smutkiem powoli otworzył oczy i ujrzał jak wesoło i zaskakująco zdrowo uśmiecha się do niego Sławek.

- No wreszcie wstałeś. Pora już wychodzić do huty o robotę popytać.
- Wody - błagalnie wymamrotał pradziadek
- Jeszcze za wcześnie na takie mecyje, jeszcześ nie zarobił nawet na kubek wody i co? Tak darmo chciałbyś dostać. Jedyne czego na razie dorobiłeś się to Wielkiego Pragnienia. Rzecz dobra na początek. To pragnienie - zaśmiał się, po czym podał mu kubek wody - masz pij i idziemy.

I ruszyli ulicami Ostrawy. Dzisiaj jakby mniej wesołymi i mniej pięknymi. Niestety świat bardzo cenni sobie równowagę i za chwilowe poczucie radości i spełnienia, gdy wieczorem zanadto spoufalimy się z alkoholem, który odmaluje nam wieczorny świat fajerwerkami kolorowych rozbłysków, poklepie przyjacielsko po plecach, przekona o naszej wyjątkowej wspaniałości, wypełni nasze usta dowcipem a głowę optymizmem, niestety następnego dnia przyjdzie nam zapłacić za wczorajsze „zbyt dobrze” porannym „nie najlepiej”, a często jeszcze gorzej. Antek za wczorajszą wesołość płacił wyjątkowo wysoki rachunek. Iskra boża w nim zgasła, a ten poranek nie był już obietnicą, za to w tę zmienił się sam Antek przyrzekając sobie, że nigdy już więcej...

Huta w Ostravie
I z tym twardym postanowieniem i z wyrazem zaciętości na twarzy ponuro i dostojnie maszerował ze Sławkiem powoli zbliżając się do celu swej wielkiej ucieczki. Dla odmiany Sławek kipiał dobrym humorem opowiadając swojemu - jak mu się wydawało - skupianemu na każdym jego słowie towarzyszowi wszystko, co wiedział o hucie, o pracy w niej jak i rozrywkach. Doskonale czuł się w roli przewodnika wprowadzającego nowicjusza w skomplikowany i gorący świat wytopu. Co prawda na pytanie o temperaturę dość wymijająco, ale bardzo obrazowo wspomniał mu o starym Honzie i jego długim stalowym pręcie, na którego końcu wesoło skwierczał i zaskakująco smakowicie pachniał zawieszony nad wypływającą z pieca stalą oskórowany szczur.


Na te słowa Antoni poczuł potężny skurcz żołądku i po raz ostatni raz w życiu miał ochotę obrócić się i uciekać, gdzie pieprz rośnie, ale było już za późno. Stanęli bowiem u bram huty w Ostrawie. I tutaj też pojawia się bardzo ważny element tej naszej rodzinnej legendy. A mianowicie wielkie zamiatanie wielkiego placu przed hutą. I tu niestety nadszedł ciężki moment dla mnie, gdy muszę wyjść z roli wszechwiedzącego narratora znającego myśli i obawy wszystkich bohaterów nieco tej zbyt długiej historyjki. Ze wstydem muszę przyznać, że nie pamiętam, na czym polegała sztuczka pradziadka, jak on to sobie wyzamiatał tę pracę w hucie.

Żeby sobie nieco osłodzić tą moją chwile Wielkiej Klęski i wam nieco za dość uczynić, wykonam sprytną woltę i odwrócę waszą uwagę opowiadając wam o innym fortelu pradziadka. W czasie trwania Pierwszej Wojny Światowej Antoni Michalczyk dzielnie służył w wojsku Najjaśniejszego Pana jako kwatermistrz. Gdy wojna już na dobre okopała się na swoich pozycjach, pradziadkowi i jego kompani przyszło na dłużej zamieszkać pod pewnym czeskim miasteczkiem w tamtejszych koszarach. Pewnego dnia dowódca wydał rozkaz, by żołnierze pobiałkowali wapnem swoje baraki. Wszystkie drużyny z wielkim zapałem przystąpiły do tych działań nie do końca wojennych, z wyjątkiem drużyny Antoniego, który nie wykazywał najmniejszego zainteresowania otaczającym go harmidrem i poszedł spać. Jego koledzy, którzy dzielili z nim pokój, w krzyk:


Cesarz Franciszek Józef
- Antek no co ty! Czas za robotę się brać!!!
- Nie, nie. Czasu jest dużo - ze spokojem i z tajemniczym uśmiechem odpowiedział wystraszonym towarzyszom pradziadek, po czym wrócił do tak cenionej przez żołnierzy szczególnie w czasie wojny drzemki. Podczas gdy wszyscy biegali, mieszali wapno z wodą i paprali ściany, pradziadek smacznie spał. Ludzie w szarych mundurach gonili jak w amoku wkoło białych budynków i dzielnie smarowali je białą mazią używając do tego wszystkich możliwych sprzętów. Tak, tak... wojna lubi prowizorkę. Jej przyjaciele powiedzą improwizację, więc w ruch poszły miotły, stare pędzle, a nawet zgrzebła do czesania koni. Praca wrzała dookoła dzielnie walcząc z tak niebezpieczną dla armii podkopującą jej morale nudą. Późnym popołudniem Antoni stwierdził, z niemałym zadowoleniem, że naspał się już dość i wydał pierwszy rozkaż dzisiejszego dnia swojej drużynie.

- Chłopaki nagotujcie gar wody i dodajcie trochę mydła na koniec.

I gdy już wszyscy kończyli swe zabiegi oblepiania wapnem swoich baraków, drużyna Antoniego ze spokojem i bez zbytniego pospiechu pod przewodnictwem swojego wyspanego dowódcy przystąpiła do mycia ścian swojego budynku. Nazajutrz okazało się, że cena wczorajszego zwycięstwa nad nudą była olbrzymia. Jeszcze niedawno prezentujące się całkiem przyjemnie, a nawet przytulnie koszary przedstawiały obraz nędzy i rozpaczy.


Wojna, mimo że front jej działań przebiegał daleko, odcisnęła na nich swoje niszczycielskie piętno. Dając o sobie dotkliwie znać zarówno żołnierzom jak i zamieszkałych przez nich budynkom, które z pewnością wyglądały teraz dużo bardziej malowniczo, a mniej na pomalowane. Miejscami zbyt grubo położone wapno odpadało całymi płatami, a niektóre ściany bardziej na myśl przywodziły płaskorzeźby przedstawiające jakieś batalistyczne sceny pełne wybuchów i huczącego zgiełku niż gładką powierzchnię, a nie najczystsze miotły też dopełniły dzieła zniszczenia. Na tym tle z daleka kluł w oczy swoją bielą i nieskazitelnie gładkimi ścianami barak pradziadka. Kiedy kapitan Otlik robił poranny obchód, ze zgrozą przyglądał się nieszczęsnym skutkom swojego wczorajszego - jak wtedy mu się wydawało - genialnego rozkazu, chcąc nie chcąc, musiał wyróżnić i nagrodzić mojego pradziadka za najlepsze wykonanie powierzonego mu zadania, co czynił z wielką niechęcią, bo serdecznie nie cierpiał mojego pradziadka, zresztą z wzajemnością. Ich wzajemną antypatia zaowocowała długą liną wesołych kundelków zamieszkujących Gierczyce wdzięcznie noszących, jakże dźwięczne węgierskie nazwisko kapitana Otlika. Cała drużyna Antoniego z radością przywitała nagrodę - wspólne wieczorne wyjście na przepustkę, a wszyscy wesoło klepali swego dowódcę po plecach i pytali go.

- Antoni, jakżeś wpadł na ten pomysł z wodą?
- Ano panowie, przecież dwa tygodnie, gdyśmy się wprowadzali do koszar, to mijaliśmy się w bramie z malarzami. Więc pomyślałem, że szkoda byłoby i bardzo nieładnie niszczyć i co gorsza nie uszanować trudu ich pracy. Teraz proponuję, gdy zajdziemy już do jakiejś karczmy, wznieść pierwszy toast za tych dzielnych naszych malarzy. Cesarsko-królewskich malarzy!!! - po tych słowach wszyscy wybuchnęli śmiechem.


Tymczasem w Ostrawie nastał już wieczór, a mój pradziadek ciągle nie wypuszczał miotły z rąk i zawzięcie zamiatał, chyba już dwudziesty raz z rzędu plac przed hutą. Nie odpuszczał i tylko co chwile zerkał, czy z budynku administracji wyjdzie brygadzista, który powierzył mu wykonanie tego jakże odpowiedzialnego zadania, jakim było utrzymanie w nienagnanej czystości terenów bezpośrednio przylegających do huty. Cierpliwość młodego Antka popłaciła i w końcu wytoczyło się z budynku grube i zawaliste cielsko należące do brygadzisty Františka Urbana. Ten, gdy ujrzał Antka przy pracy, zdumiał się niezmiernie, trochę zmartwił się, ale w głębi duszy ucieszył się.

- No chłopaku, wygrałeś. Byłem przekonany, że przed południem złamiesz się, rżniesz miotłą w bruk ulicy i zakrzykniesz - bujaj się pan panie Urban!!! Albo co gorsza, zwiejesz z miotłą. No nic... masz, tę pracę! Przyjdź jutro na szóstą rano, tylko się nie spóźnij. I spytaj o mnie... o grubego Urbana. I zostaw wreszcie tę miotłę, idź do domu i wyśpij się porządnie!!!

I tak Antoni rozpoczął swoją prace w ostrawskiej hucie, a mieszkając długo w Czechach, rozsmakował w tamtejszych gospodach, na szczęście dla jego przyszłych planów znacznie mniej w trunkach. Lubił panującą w nich atmosferę biesiady, tego całego bycia ludzi razem i dlatego zapragnął własnej, a że nie bał się zarówno marzeń jak i pracy, w 1910 roku postawił w Gierczycach dom z numerem 52 wybudowany od samego początku z myślą o barze. Połowa piwnicy przeznaczona była na lodownię. Pradziadek zimą jeździł na Rabę wycinać lód, po czym obkładając trocinami chował go w piwnicy, by latem serwować pyszne, zimne piwo.


Przy tym piwie ludzie spotykający się w barze rozmawiali o swoich wielkich i małych problemach. Zapewne zastanawiali się czytając gazety jak to możliwe, że ten wielki niezatapialny Titanic jednak zatonął i z niemałym strachem czytali doniesienia o zamachu w Sarajewie. Wreszcie pamiętnego 1918 roku wznosili toasty za odrodzoną Polskę. Spotykali się tam nasi pradziadkowie ciesząc się z narodzin naszych dziadków. Ludzie śmiali się, kłócili, dobijali targów. Ja urodzony równo sto lat po Antonim Michalczyku w jakiś przedziwny sposób widzę jak nasze jakże odległe w czasie losy przeplatają się i jak wiele podobieństw je łączy. Jego i moja emigracja i wspólne marzenie... Wiele wskazuje na to, że historia tego starego baru wcale się jeszcze nie skończyła i teraz pora na mnie!!!

Koniec

Ja, czyli Bartosz Bukowski. 19 maj 1978 to mój początek. Dzieciństwo pięknie podzielone pomiędzy Kraków, a później Gierczyce. Tu i tam niekończąca się bajka pełna malin, spacerów na Wawel i dzikich podróży do Gęstych Cierni i ukrytych w nich niezapominajek. I tak samo pełne wypraw w przeszłość wraz z historiami opowiadanymi mi przez moją babcie i jej starszą siostrę - dla mnie po prostu ciocię Gienię. W roku 1983 przekraczam próg szkoły podstawowej im. Marii Curie Skłodowskiej w Łapczycy, a dokładniej jej fili w Gierczycach. O samej szkole podstawowej niewiele mogę powiedzieć z wyjątkiem tego, że do 3 klasy miałem pod górkę, a później PKS-em. W 1992 roku dostaje się do liceum im. Edwarda Dembowskiego i tu w jednej chwili rodzę się na nowo, gdy ktoś z tłumu na mój widok krzyczy - "te kur... popatrz jaki sprężyna idzie". I tak zostałem Sprężyną, choć sam zmieniłem pisownie na Sprenrzyna, by podkreślić moją dysortografię i odróżnić od innych "pospolitych" sprężyn. W gdowskim liceum zacząłem przygodę z pisaniem publikując swoje teksty w legendarnym w pewnych kręgach "Kujonie Wieczornym wydanie poranne". Po szkolę średniej wracam na cztery szalone lata do Krakowa i rozpoczynam dziką zabawę połączona z okazjonalnymi wizytami na uczelni, co zaowocowało trzykrotnym pobytem na drugim roku bibliotekoznawstwa UJ. Ten jakże wesoły etap mojego życia kończy się gwałtownym spotkaniem z pewną wierzbą, w wyniku którego pewna fiesta trafia na złom, a ja zaprzyjaźniam się na trzy lata z dwiema laskami (kulami). To nieudane hamownie przed drzewem dość mocno wyhamowało moje życie i na powrót zacząłem sobie zapisywać to i owo. Wreszcie miałem w nadmiarze tego, czego zazwyczaj wszystkim brakuje – czasu. W 2007, gdy w miarę pewnie staję na dwóch nogach, wsiadam w samolot i zaczynam swoją angielską przygodę, która trwa do dziś. Na początku był Queen, a potem długo, długo nic. Ich cała dwudziestoletnia dyskografia nauczyła mnie, że w rock and rollu nie mam miejsca na szufladki i że można zwiewnie flirtować z różnymi gatunkami. Dzięki Freddiemu i spółce mam niesamowicie otwartą głowę na Muzykę, choć jako upadły bibliotekarz powinienem lubić szufladki. Tak się jednak nie stało i w to mi graj!!! Bibliotekoznawstwo, więc mnóstwo książek za mną, ale od kilkunastu lat mam wrażenie, że najważniejszą już przeczytałem, a jest nią zbiór opowiadań Antoine de Saint-Exupery z najważniejszym dla mnie – Ziemia, planeta ludzi. Nic więcej nie dodam z wyjątkiem PRZECZYTAJCIE!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz