piątek, 4 grudnia 2015

Marek Jamroz - Apocalyptica – ucieczka z utartych szlaków.

Marek Jamroz - Muzyka była w jego domu od zawsze, ale zawsze gdzieś w tle. Rodzice nie kupowali płyt, tylko słuchali radia, a to co muzycznego działo się w pokoju jego starszej siostry, było tajemnicą. Na szczęście, choć dorastał w typowo śląskiej rodzinie, rodzice nie katowali go słuchaniem jakże popularnych wśród sąsiadów, niemieckich szlagierów i tyrolskich polek. Pierwsze utwory jakie Marek pamięta to piosenki z niedzielnego Koncertu Życzeń takich wykonawców jak Irena Jarocka, Urszula Sipińska Jerzy Połomski i nieśmiertelna Mireille Mathieu z przebojem Santa Maria. Po słusznie minionym okresie Fasolek i Zająca Poziomki, jego pierwszą dojrzałą muzyczną fascynacją była twórczość Jeana Michelle Jarre'a. Po skutecznej próbie przedarcia się do pokoju siostry,  Marek po raz pierwszy usłyszał jego Equinoxe, Marka Bilińskiego, The Beatles i Andreasa Vollenweidera. Marek zawsze był wzrokowcem - i jak miał nie trafić po latach do Polskiego Wzroku - i prezentowane Przez Krzysztofa Szewczyka w programie Jarmark klipy "Money for Nothing" Straitsów, "Take on Me" A-HA wbijały go w fotel. W późniejszych latach osiedlowa telewizja kablowa emitowała piracko MTV (to prawdziwe, gdzie kiedyś puszczano muzykę). Marek chłonął każdy gatunek - pop, rap, rock, metal, wszystko co brzmiało. Słuchał Trójki i listy w każdy piątek, kupował "pirackie oryginały", jakby chciał się tym wszystkim udławić. Nigdy nie identyfikował się z żądną subkulturą. Jako jeden z niewielu na podwórku lubił Guns'n'Roses i nikt nie wiedział jaka przyczepić mu łatkę. W szkole średniej zaczął słuchać muzyki bardziej świadomie. Wsłuchiwał się w teksty polskich wykonawców i nieudolnie starał się tłumaczyć tych anglojęzycznych. Wtedy to kolega pożyczył mu album Meddle Pink Floyd i tak zaczęła się jego wielka przyjaźń z muzyką brytyjskiej czwórki (a później trójki). Pojawiły się też kolejne fascynacje - Metallica, Biohazard, Smashing Pumpkins, Type O Negative, Sepultura, Dżem, Ira, Kazik, Piersi, Hey ale i Turnau, Grechuta, Soyka i Grupa pod Budą. Dżem był mu zawsze bliski, bo to lokalny patriotyzm i przy ognisku śpiewało się Whisky i Wehikuł Czasu, a porem namacalnie odczuł tragedię śmierci Pawła Bergera, gdy wykonywał napis na jego płycie nagrobnej pracując jako liternik w zakładzie kamieniarskim. Później przyszedł czas emigracji. Marek wyjechał na trzy miesiące w listopadzie 2005 roku i... ten kwartał ciągnie mu się do dziś. Największą pasją Marka jest robienie zdjęć. Zaczynał, gdy jeszcze nikomu nie śniło się o aparatach cyfrowych, a na wywołanie zdjęć (o ile nie miało się własnej ciemni) czekało się parę dni. Łapanie momentów upływającego czasu i zamiana ich w obrazy zawsze było dla niego jakimś rodzajem magii. Oprócz fotografowania lubi stare polskie filmy, absurdalny humor, historię i książki. W wolnym czasie czyta co popadnie i sprawia mu to nieznośną frajdę. Jakiś czas temu zupełnie przypadkowo poznał pewnego mechanika samochodowego, który najpierw okazał się całkiem fajnym gościem, a później gościem z ogromną wiedzą muzyczną. Tym mechanikiem jest Kuba Mikołajczyk, który wraz z Mateuszem Augustyniakiem założyli portal Polski Wzrok, dzięki któremu Marek w tempie pędzącego ekspresu dostał się w sam środek najważniejszych polskich wydarzeń kulturalnych na Wyspach. Zaczął fotografować dla portalu na koncertach, co sprawia mu wielką przyjemność i dzięki czemu poznaje wielu ciekawych ludzi.


fot. Marek Jamroz
Mógłbym napisać kolejną relację z koncertu, czyli wypunktować: kto, gdzie, kiedy i jak. Ale coś we mnie gra, żeby oszczędzić suchych faktów, albo choć odrobinę przyprawić je tym, co wierci się niepokojąco w mojej głowie i odczuwa muzykę ponad zmysłowo. Zacznę jednak od faktów. Wybrałem się do Londynu na koncert zespołu Apocalyptica. Naczytałem się o nich legend, naoglądałem Youtuba i nasłuchałem Spotify’ea. Nie odkryję tu żadnej nowej Ameryki i nie zaskoczę nikogo pisząc, że muzycy grają ostrą muzykę na wiolonczelach. Był to może szok w połowie lat 90tych gdy Apocalyptica stawiała swoje pierwsze muzyczne kroki, ale odbiorcy już się z tym oswoili.Mógłbym lać też wodę o brzmieniu tych niecodziennych na rockowej scenie instrumentów, jakimi są wiolonczele. Mógłbym opowiadać o czerpaniu z muzyki klasycznej, używać mądrych słów jak podwaliny, fundamenty i kanony. O, właśnie ich użyłem, ale do rzeczy.


fot. Marek Jamroz
Apocalyptica przełamała stereotypy i rozszerzyła horyzont pojęcia metalu jako gatunku muzycznego. Członkowie grupy udowodnili, że muzyka nie ma ram, klatek i reguł. Pokazali że da się połączyć dwa, z pozoru różne, muzyczne światy. Nie ukrywam, widok trzech długowłosych wytatuowanych „metali’ wnoszących na scenę trzy spore instrumenty smyczkowe zadziwia. Coś jakby nie ma swojego porządku. Wystarczy jednak kilka pierwszych dźwięków i „jesteśmy w domu”. Tak bardzo przyzwyczailiśmy się do gitar że nie dowierzamy że to co gra Apocalyptica dzieję się naprawdę. Sam podświadomie wodziłem oczyma po obrzeżach sceny z pytaniem: Gdzie do cholery schowali gitarzystę? Gitarzysty nie było a po chwili już całkowicie pozbyłem się uczucia jego braku. Wiolonczela okazuje się instrumentem uniwersalnym. Muzycy wydobywają z nich zarówno partie gitar jak i basów. Zakres brzmień jest fenomenalny, od spokojnych dostojnych ballad aż po szybkie metalowe solówki, jak ta z One, Metalliki, która chyba już zawsze będzie mi jeżyła włosy na głowie (oczywiście dopóki będę je na głowie miał). Publiczność przyjmowała żywiołowo zarówno covery wspomnianej Metalliki, autorskie utwory Apokaliptyki jak i klasycznego Króla Gór, Edvarda Griega. Przyznam szczerze że dla mnie osobiście mógłby nie istnieć wokal Frankyego Pereza. Owszem, był to bardzo dobry, mocny, zdrowy kawał rockowego gardła, ale dla mnie to tylko słodki lukier który dobrze wygląda, ale niekoniecznie poprawia smak i tak świetnego tortu. Najlepiej czułem się gdy Apocalyptica grała utwory bandy Hatfielda i Ulricha. Może to sentyment i głód metalowych kawałków na żywo. Być może moje przyzwyczajenie do tego by muzycy z Finlandii grali to od czego zaczynali karierę. Trudno mi to opisać, ale to Przy Master of Puppets, Seek and Destroy i One uśmiechałem się od ucha do ucha, a stopa sama podskakiwała nieporadnie wybijając rytm.


fot. Marek Jamroz
Wspomnę jeszcze w kilku zdaniach o supporcie. Tego wieczoru publiczność rozgrzewał zespół Vamps. Pięciu muzyków pochodzących z Tokio, grają na pograniczu hardrocka i rocka alternatywnego. Muzycznie jakoś nie porwali mnie podczas swojego występu. Natomiast wyglądali dość ekscentrycznie, mieszanina gotyku z punkiem i industrialem. Było to moje drugie po Babymetal spotkanie z japońską ciężką muzyką i dochodzę do wniosku że wykonawcy z Kraju Kwitnącej Wiśni ponad muzyczne fajerwerki przedkładają image sceniczny. Cóż wiele rzeczy i zachowań uznawanych w Japonii za zwyczajne na Europejskim podwórku jest odbieranych za dziwactwo, a poza tym to moja mocno subiektywna opinia. Piątkowy wieczór w londyńskim Shepards Bush Empire zaliczam do jednych z bardziej udanych w tym roku. Miałem okazję poznać odrobinę japońskiej egzotyki, ale to trzej wiolonczeliści z Finlandii pozostawili gdzieś we mnie niezatarty ślad. Dowód na to że muzyki, jak i ludzkiego umysłu, który ją kreuje, nie można i wręcz nie da się ograniczać, ani wpisywać w sztywne ramy utartych reguł. Utarte szlaki w muzycznym świecie dla Apokaliptyki istnieją jedynie po to, by mogła z nich nieustannie zbaczać.
Marek Jamroz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz