piątek, 17 kwietnia 2015

Marcin Czarny - Pogoda dla pisarzy, czyli o tworzeniu, muzyce i eksperymencie (Polski Wzrok)

Gdyby lekarze prześwietlili serce Marcina Czarnego, zapewne wykryliby w nim szeroko pojętą rock&roll-ową duszę. Wychowany na Zeppelinach, Niemenie i Deep Purple, których ojciec wtłaczał mu do uszu za pomocą płyt gramofonowych, zespole Hey, Beatlesach, Hendrixie i Doorsach, których odkrył sam przeglądając popularne w tamtych czasach czasopismo młodzieżowe POPCORN, Gawlińskim, Chłopcach z placu broni, Kobranocce i całej zgrai artystów z lat siedemdziesiątych, osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, sięgnął po gitarę i po dwóch latach ciężkiej praktyki, od której rodzicom jeżyły się włosy na głowie, założył swój pierwszy amatorski band. Szybko okazało się, że lepiej wychodzi mu darcie japy (czyt. śpiewanie) niż gra na sześciu strunach. Nim zespół znalazł dla siebie nazwę, zdążył się rozpaść. Na szczęście godziny spędzone w sali prób nie poszły na marne i już kilka miesięcy później Marcin znalazł się w garażu GET AWAY. Stara kanapa, porozrywane głośniki i samochód pośrodku tworzyły iście klimatyczny nastrój. Kapela czerpała swoją inspirację z takich artystów jak Green Day, Pidżama Porno, Tool, The Perfect Circle, R.E.M, Spin Doctors, czy Limp Bizkit, co pozwoliło mu rozwinąć skrzydła i poszerzyć swój wachlarz zainteresowań na nowo odkryte rockowe dźwięki. W tym samym czasie rozpoczął współpracę z lokalną Gazetą Średzką i składem MACHO GRANDE, który charakteryzował się ciężkim brzmieniem wzorująco zaczerpniętym z Illusion i Biohazard. Materiał na pierwszy koncert zespołu powstał w trzy miesiące, a 12 utworów, do których udało mi się napisać teksty w niecałe dwa tygodnie, zasiliło godzinny koncert na festiwalu SCREAM ROCK w jego rodzinnym mieście. Po koncercie, pomimo sporego zainteresowania zgromadzonej publiczności, projekt przestał istnieć. Wtedy nadeszła pora na ostatni ze składów w ojczystym kraju – OWIECZKI PASTORA. Potencjalnie grupa zupełnie niepasujących do siebie osób stworzyła wyjątkowo rockowo-alternatywną atmosferę, co zaowocowało pierwszym zapisem ścieżek w profesjonalnym studio nagraniowym. EP-ka zawierała trzy utwory; „Dragonfly”, „Nyga song” i „Światłowód”. W styczniu 2007 „Owieczki” zagrały po raz ostatni na Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy, a w marcu tego samego roku Marcin przybył na legendarne „pół roku” na Wyspy Brytyjskie. I tak w marcu stuknie 8 lat, jak w pocie czoła zasila brytyjską gospodarkę. Tutaj muzyka nieznacznie zeszła na dalszy plan i poświęcił się pisaniu. W 2009 roku po intensywnej pracy nad tekstem, przy muzyce Norah Jones, Tori Amos, Stingu i kompletnie niepasującym do tej trójki Marylinie Mansonie, powstała jego pierwsza powieść „Po tej samej stronie samotności”, wydana rok później przez wydawnictwo Poligraf. Swoje piętno odbiła na nim również kapela Deftones. Ich twórczość oddziaływała tak mocno, że rozpoczął pracę nad swoją kolejną powieścią. Tym razem kryminałem „Odcienie księżyca”, którą przerwał, zgadzając się na propozycję redaktora naczelnego Gazety Średzkiej, który wpadł na pomysł, aby stworzyć powieść z drugim pisarzem Piotrem Stróżyńskim. Przez dwanaście miesięcy, co tydzień ukazywał się kolejny rozdział powieści i tym sposobem pod koniec 2013 roku panowie ukończyli powieść kryminalno-obyczajową „Niebezpieczne zabawki”. Rok 2014 to eterowa przygoda w lokalnej radiostacji, gdzie w każdy wtorek o 19:00 wraz z Leszkiem Pankowskim i Marcinem Kusikiem Marcin Czarny prowadzi prześmiewczą audycję „Burza Mózgów”, prezentując słuchaczom swój alternatywny gust muzyczny. Od stycznia 2015 Marcin współpracuje z polskiwzrok.co.uk, a wieczorami próbuje ukończyć „Odcienie księżyca”. Dziś mniej gra, więcej słucha, częściej pisze.


Poranek przywitał mnie zasępioną aurą, rozmywając świat za ponurą deszczową taflą. Choć nie planowałem dziś zasiadać do pisania, chwyciłem białą kartkę, z szuflady biurka wyjąłem Słownik Języka Polskiego oraz Słownik synonimów i wygodnie zająłem miejsce na obrotowym krześle. Old School. Tylko maszyny do pisania mi zabrakło. Czasami wolę to zamiast komputerowej klawiatury i podpowiedzi od „wujka” Google. Odnoszę wrażenie, że wszelkie udogodnienia techniczne wyłączają myślenie. Dlatego wolę kartkę i długopis, choć z drugiej strony, kto w dzisiejszych czasach używa słownika? Pewnie niewielu. Tak, jak dziś piszę przeważnie od razu po przebudzeniu, kiedy jeszcze cały dom pogrążony jest we śnie, a umysł jest wypoczęty.

Natchnienie? Nie ma czegoś takiego jak natchnienie. Stanisław Lem, Ryszard Kapuściński, czy Czesław Miłosz zgodnie razem twierdzili, że to praca czyni pisarza, a cały proces pisania jest jedną wielką improwizacją. Ponadto niezmiernie ważna jest wyobraźnia, która stwarza możliwość tworzenia bez dokładnego planu. Osoba zajmująca się pisaniem stojąc pośrodku pustej ulicy nie widzi jedynie ulicy. Dla niego jest przestrzenią do popisu. Prócz czarnego, jednolitego asfaltu dostrzega wysokie drzewa, których pożółkłe liście, przygotowują się do nadejścia zimy, jaskółkę na jednej niższej gałęzi, wyśpiewującą poranne trele, kobietę pchającą wózek z rocznym dzieckiem, przypadkowego mężczyznę, który zawiesił swój wzrok na jej opiętych ciasnymi jeansami pośladkach, psa obsikującego drzewo, na którego gałęzi jeszcze niedawno siedziała jaskółka spłoszona niedawno przez jego nieudolne szczekanie, a w bardziej ekstremalnych warunkach w oddali zauważy również stado smoków, przed którymi pozostała trójka naszych bohaterów będzie próbowała uciekać. Zauważy mnóstwo potrzebnych obiektów, które podpowiedziała mu wyobraźnia, by tą ulicę ożywić. Niekiedy jednak wyobraźnia ogranicza swoje możliwości. Wtedy potrzebny jest czynnik, który wprowadzi piszącego w jakiś bliżej nieznany emocjonalny, czy nostalgiczny stan. Takim czynnikiem może być upragniona cisza i spokój, ale może być nim również muzyka. Przydałby się kubek kawy…, zaraz wracam…, już jestem…, a więc muzyka….


Wielu pisarzy używa jej, jako wspomagającego bodźca dla swojej twórczości. Stephenie Meyer tworząc sagę Zmierzch głównie nastrajała się dorobkiem zespołu Muse, ale również Animal Collective, Silversun Pickups, The Dead Weather, Grizzly Bear, czy Meese nie były jej obce. W podziękowaniach do książki napisała: „Niezliczonym zespołom i muzykom, którzy motywowali mnie do pracy. Czy wspominałam już Muse? Tak? Naprawdę?” Marcin Ciszewski, autor między innymi „WWW.1939.PL” na swojej stronie Facebook-owej wyjawił: „Przy pisaniu kolejnych wiekopomnych dzieł słucham muzyki i to takiej z tych bardziej konkretnych. Ostatnio odkryłem babeczkę, niejaka Lzzy Hale. Nie dość, że ładna, to nieźle gra na gitarze. A ten głos? Mój Boże, ten głos…” Janusz Leon Wiśniewski (ten od „Samotności w sieci”) zapytany w wywiadzie o swoje rytuały pisania, odparł: „Piszę różnie. W podróżach, w samolotach, w pociągach. Ale najczęściej w biurze, wieczorami, po pracy. Bardzo często w nocy. Piszę tylko, kiedy ogrania mnie pewien poziom melancholii lub smutku. Często wprowadzam się w ten stan muzyką, poezją i odrobiną czerwonego wina.”


Natomiast Graham Masterton, twórca horrorów i thrillerów, znany ze swoich scen o zabarwieniu erotycznym, powiedział: „Mój gust muzyczny jest bardzo zróżnicowany, od Beethovena po Debussy, od Aloe Blacca po Bon Ivera. To zależy od nastroju. Lubię słuchać muzyki, gdy prowadzę, ale potrzebuję głuchej ciszy, kiedy piszę.” Lee Child, kreator znanego na całym świecie Jack-a Reacher-a, głównego bohatera ponad dwudziestu powieści autora odpowiedział na wysłanego niedawno przez Polski Wzrok maila: „Niestety nie. Uważam, że muzyka narzuca rytm, któremu niekoniecznie chcesz się poddać. I z pewnością teksty utworów wchodziłyby mi w drogę. Ale wieczorem, po pracy zawsze relaksuje się przy muzyce. Lubię „Money” Pink Floyd. Nie ze względu na pieniądze, ale ze względu na zmiany metrum w gitarowym solo. W mojej głowie są one niczym sceny akcji.”



Dziś słucham grupy Keane. Co prawda album Hopes and fears niekoniecznie nastraja melancholijnie, ale dziś tego nie potrzebuję. Mam przecież deszcz za oknem. Gdy tworzę kolejny rozdział książki potrzebuję jedynie melodii. Wtedy wrzucam Chopina, Mozarta, soundtrack Lord of the rings, albo jakąś jazzową wiązankę nieznanego mi muzyka, gdzie wokalista nie rozprasza mnie swymi zdolnościami. Jeśli natomiast mam określony temat mojego dzieła mogę śmiało katować umysł Deftones, Seether, Stone Temple Pilots, czy legendarnymi The Beatles.

A teraz wróćmy do kawałka tekstu, który specjalnie wtrąciłem pomiędzy kanonadę myślową, tworząc pewien eksperyment.

„Przydałby się kubek kawy…, zaraz wracam…, już jestem…”

Jeśli czytając ten tekst widzieliście mnie wchodzącego do kuchni, włączającego czajnik, wyczekującego aż osiągnie temperaturę wrzenia, wsypującego czarne ziarenka do kubka, zalewającego je gorącą cieczą, dozującego określoną ilość mleka i cukru, mieszającego napar w prawą lub lewą stronę, a potem wyobraziliście sobie, że ów kubek stoi na biurku obok sterty białych kartek oraz dwóch słowników i unosi się nad nim wodna para (oczywiście każdy widział to inaczej), to znaczy, że każdy z was może być pisarzem, jeśli tylko popuści wodze wyobraźni i włączy swoją ulubioną muzykę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz