poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Leszek Alexander (Lesław Alexander Konopelski) 1949 – 2015 (Nowy Czas nr 213)

fot. Sławek Orwat (2011)
Urodził się w polskiej rodzinie. Muzykę pochłaniał od wczesnego dzieciństwa dzięki wujowi, który kolekcjonował amerykańskie płyty, a swoich idoli słuchał ze starego radioodbiornika będącego dla małego Leszka jednym z najważniejszych elementów wyposażenia wujowego pokoju. Dzięki mistrzowskiemu opanowaniu gitary i wyjątkowej barwie głosu, w opinii wielu osób Leszek Alexander bez najmniejszych kompleksów mógłby stanąć na jednej scenie z Ericem Claptonem i gdyby nie światowa popularność tego muzyka, którego pewien fan na murze stacji Islington okrzyknął bogiem, trudno dziś wyrokować, który z obu panów otrzymałby większe owacje.

Leszka po raz pierwszy spotkałem 30 listopada 2009. Tego dnia Włodek Fenrych, globtroter-erudyta, stały współpracownik „Nowego Czasu” spontanicznie zaproponował mi wyprawę do krypty anglikańskiego kościoła St. George the Martyr w Londynie przy Borough Station. Była to andrzejkowa ARTeria „Nowego Czasu”, której bohaterem był Andrzej Krauze, wystawiający swoje znakomite rysunki. Wtedy to po raz pierwszy spotkałem ludzi, których dotychczas znałem tylko ze szpalt pisma, które Włodek czasami mi podrzucał, a obecność Andrzeja Krauzego, którego rysunki podziwiałem jeszcze jako nastolatek, przyprawiła mnie o zawrót głowy.


fot. Sławek Orwat (2009)
Postaci przewijały się jak w kalejdoskopie, a ja chłonąłem wszystko i wszystkich. Wiedziałem, że będę tu wracał. Gdy usłyszałem wokal Leszka stałem przez chwilę nieruchomo nie dowierzając, że to wszystko naprawdę się dzieje. Pierwsza gitarowa solówka wywołała u mnie jednoznaczne skojarzenie - On gra jak Clapton! Po występie solowym Leszek towarzyszył jeszcze na scenie znakomitej Dominice Zachman, która również wystąpiła w repertuarze bluesowym. Byłem tak oczarowany ich występem, że bałem się do nich podejść, co raczej nigdy po koncertach mi się nie zdarza. Dwa lata później byłem już odważniejszy i lepiej przygotowany technicznie. 16 lipca 2011 roku zabrałem ze sobą dyktafon i w podziemnych korytarzach St. George the Martyr poprosiłem Leszka Alexandra o rozmowę. Leszek – jak zawsze – oprócz nieodłącznej gitary przywiózł ze sobą na ARTerię swój magiczny sprzęt nagłaśniający oraz kilometry kabli, których pajęcza sieć za pomocą jego dłoni połączyła wszystkie mikrofony i instrumenty w doskonałą harmonię. W oddali słychać było jamujących muzyków, a mój rozmówca spokojnym tonem rozpoczął swoją opowieść...


- Gdy miałem dwadzieścia parę lat, grałem Hendrixa, Led Zeppelin, byłem bardzo szybki i w ogóle grałem w stylu Hendrixa jeszcze zanim Hendrixa słyszałem. Jak usłyszałem pierwszy utwór - "Hey Joe", to stałem przy tej maszynie, co grała i tak jakby ktoś zimną wodę lał mi po plecach. Nie mogłem uwierzyć, że facet grał to co ja, tylko sto razy lepiej. Potem zaczął się ten mój związek z Hendrixem. Zacząłem śpiewać i grać zupełnie jak on, chociaż od zawsze miałem ten sam styl.

- Dlaczego wyjechałeś do Stanów? 


fot. Sławek Orwat (2011)
- Grałem w takiej restauracji i pewnego wieczoru przyszedł starszy facet w starym płaszczu. Usiadł, słuchał mnie, a potem poszedł. Na drugi dzień znowu przyszedł, a na trzeci dzień poprosił mnie do stołu i mówi - jestem managerem bardzo znanego music business. Nie powiem ci, co to jest, ale ofiaruję ci kontrakt na sześć miesięcy. Jak ja ci nie znajdę recording contract, to nikt ci nie znajdzie, tylko musisz to podpisać na sześć miesięcy. Podpisałem więc ten kontrakt na sześć miesięcy i okazało się, że był to manager Davida Essexa. Dwa dni potem David Essex przyszedł do restauracji z Alice Cooperem. Naturalnie wszystkie kelnerki się posiusiały (śmiech). Dawid Essex gra na perkusji i to niesamowicie gra i tak samo fantastycznie śpiewa bluesa, Miałem parę piosenek, które sam napisałem i po prostu poszliśmy do studia i je nagraliśmy.

- Znakomicie grasz na gitarze, masz mocniejszy głos niż Clapton. Dlaczego ktoś taki nie zrobił kariery. Co cię zablokowało? 



fot. Sławek Orwat (2009)
- Tak szczerze mówiąc to ten kontrakt. Dlaczego pojechałem do Ameryki? Bo oni tam najlepiej graja i mają tego czuja. Motown to jest jazz dla wszystkich ludzi. Ludzie nie zdają sobie sprawy, ze to jest jazz. Jak oni grają, to jeden gra jedną sekcję, drugi gra drugą sekcję, trzeci... itd, a w Anglii wszyscy zapier...ją na tym samym. Ten gra funkcję A, a prowadzący też gra A i nie ma, że szukają jakiejś harmonii i żeby każdy miał jakieś swoje miejsce. Wiesz... zawsze jak słucham płyt z Motown, to tam gitara nie tylko ci gra, ale ona zawsze ma taki mały pasaż i dlatego te płyty były tak niesamowite w tych czasach.

- Tamla Motown kojarzy mi się z soulem...

- Tak, bo soul to jest prosty jazz, a taki Coltrane, to jest już bardziej skomplikowane, bardziej intelektualne a jednocześnie wszyscy, którzy grali wtedy w Motown, to byli jazzmani.


fot. Sławek Orwat (2009)
- Motown to tacy artyści jak Diana Ross, Lionek Richie, a ich muzyka była patentem czysto amerykańskim. Dopiero po latach w Anglii pojawił się Simply Red, który grał podobnie...

- ...UB40 tak samo ciekawie nagrywali, Level 42 i parę australijskich zespołów, które też podobnie grały. Wiesz... dla mnie muzyka musi mieć czuja w sobie, musi być sekcja dęta itd...


- ...aranż czyli to, czego nie ma dziś na takim poziomie, jaki był wtedy. Tęsknię też za brzmieniem organów Hammonda, których dziś już tak powszechnie się nie spotyka.

- Czasami jeszcze to wszystko jest. Są tacy bracia. Nazywają się The Neville Brothers. Oni mają po sześćdziesiąt parę lat i ciągle jeszcze grają. Wiesz... najpierw miałem taki pomysł, żeby ekwipunek cały kupić i porządne gitary, bo zawsze na śmieciach grałem (śmiech).



fot. Sławek Orwat (2009)
- Mówisz o tej, na której grałeś przed chwilą?

- Tę gitarę to akurat kupiłem za 90 funtów, ale okazało się, że to jest gitara, która jest warta 2 i pół tysiąca (śmiech). Oprócz tego ostatnio kupiłem z Ameryki w Custom Shop fendera 335, a ta akustyczna gitara, która tam stoi, to Martin.

- Pomimo, że urodziłeś się tutaj, twój język polski jest idealny. Rodzice pochodzą z Polski?

- Tak, ojciec ze Lwowa, a matka z Warszawy.

- Polacy urodzeni w Anglii nie mówią zazwyczaj tak czysto po polsku, jak ty.

- Jak robiłem muzykę, to wiesz... nie czytam nut, nie piszę i wszystko biorę na ucho. Mam dobry słuch. Matka była arystokratką, zachowywała się i mówiła po polsku w pewien sposób, ale nigdy się nie chwaliła swoim pochodzeniem.

fot. Sławek Orwat (2009)
-  Czy Leszek Alexander to twój pseudonim artystyczny, czy nazwisko?

- To są moje pierwsze dwa imiona.


- Mając polskie korzenie i grając bluesa, słyszałeś o takich artystach jak Tadeusz Nalepa, Breakout, czy Dżem?


- Nie, natomiast Niemen bardzo mi zaimponował i ta płyta gdzie są te świeczki i gdzie on bierze te wysokie nuty nawet wyżej, niż najwyższa nuta na gitarze (śmiech). To była niesamowita gimnastyka. Taki ostatni duży koncert, jaki miałem tu w Anglii był w 1986 roku. Perkusista z King Crimsonu, Brian Auger, Kokomo, basista, który grał wtedy z Joe Cockerem i ja. I mieliśmy takie zakichane szczęście, że byliśmy pierwszym zespołem, który zagrał na tym koncercie. Dopiero jak myśmy skończyli, weszła prasa i nas nie słyszeli, a gdyby słyszeli to wiesz co by było? Bo ludzie powariowali...


fot. Sławek Orwat (2009)
Po wyłączeniu dyktafonu nasza rozmowa zeszła na tematy osobiste. Opowiedziałem Leszkowi między innymi o dramatycznych początkach mojej emigracji. Udzielił mi kilku cennych rad, jak odnaleźć się w społeczno-ekonomicznych labiryntach Zjednoczonego Królestwa. Powiedział mi też, że życie to nie tylko zarabianie na chleb. W dużym stopniu tamta rozmowa z nim uruchomiła we mnie kompletnie nowe myśli, które w późniejszych latach spożytkowałem jak umiałem, przekładając je na czyny, i to właśnie w jakimś stopniu dzięki tej rozmowie jestem dziś w takim punkcie swojego życia, a nie w innym. Poza ogromnym talentem artystycznym Leszek Alexander posiadał także rzadko spotykaną intuicję odnajdywania się w jam sessions, które mimo że były spontaniczne, dzięki Leszkowi w sposób praktycznie dla słuchacza niezauważalny, były przez niego zawsze po mistrzowsku kontrolowane.

Leszku, zamiast blasków jupiterów, na które zasługiwałeś, wolałeś skromną konsolę akustyka w kameralnym Jazz Cafe POSK. Za gitarę chwytałeś tylko czasami, a znacznie częściej sprawiałeś, że to inni byli tam słyszalni. Teraz spotykasz wszystkich największych, w tym także swojego ukochanego Jima. Zagrajcie razem "Hey Joe", a potem zróbcie taki jam, jakiego Tam jeszcze nigdy nie było... Dziękuje Ci za każde słowo.

W 2009 roku na łamach Nowego Czasu ukazał się wywiad z Leszkiem Alexandrem zatytułowany „Prawdziwa pasja nigdy nie umiera”. http://www.nowyczas.co.uk/news.php?id=128

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz