Vladimir Stockman (fot. Przemysław Lipski) |
Vladimir Stockman: Gulkiewiczi to centrum rejonowe – 35 tysięcy mieszkańców. W okolicy znajdowało się kilka wielkich zakładów przemysłowych, gdzie z miejscowego surowca produkowano materiały budowlane. Było też kilka szkół i domów kultury. Centralny Dom Kultury, w którym później pracowałem, miał scenę z widownią na kilkaset miejsc. Wtedy nawet w małych miastach budowano takie olbrzymie ośrodki według projektu typowego. Ten region, gdzie się urodziłem i mieszkałem, nazywa się Kaukaz Północny, ale są tam przeważnie stepy.
Do prawdziwych gór Kaukaskich jest stamtąd kilkaset kilometrów. Po raz pierwszy zobaczyłem je, gdy miałem dwadzieścia parę lat. Wtedy pojechałem na wycieczkę do Dombaju, słynnego kurortu górskiego. Wjechałem kolejką linową na zaśnieżoną górę. Wyglądało to imponująco. Tak, jakbyś stał na szczycie Kasprowego Wierchu, nad tobą wznosiłby się trzy razy wyższy szczyt, a gdzieś tam, w błękitnych przestworzach nieba, szybowałyby orły. To było moje jedyne górskie doświadczenie, mimo że w dzieciństwie, pod wpływem piosenek Włodzimierza Wysockiego, marzyłem o alpinizmie, zdobywaniu wielkich szczytów, ale jakoś mi się nie udało. Dzieciństwo miałem zwykłe. Dużo czytałem, przeważnie książki naukowo-fantastyczne. Wśród moich ulubionych pisarzy był Stanisław Lem. Chyba właśnie to zamiłowanie do SF zadecydowało o tym, że poszedłem studiować fizykę na uniwersytecie.
- Kto zaszczepił w Panu zamiłowanie do muzyki? Czy może jest Pan samoukiem?
Jestem typowym samoukiem. I nie tylko w muzyce. Gdy byłem mały, rodzice usiłowali posłać mnie do szkoły muzycznej, ale się uparłem i nie zgodziłem, chociaż, podobno, miałem niezłe zdolności muzyczne, śpiewałem w szkolnym chórze. Gdy miałem 13 lat, zafascynowany twórczością Wysockiego, sam poprosiłem ojca, żeby nauczył mnie grać na gitarze, bo chciałem śpiewać pod gitarę piosenki ulubionego barda. Mój tata, który całe życie pracował jako spawacz, ale świetnie grał na akordeonie i gitarze, pokazał mi kilka chwytów i po paru miesiącach ćwiczeń, zdzierania do krwi palców nauczyłem się akompaniować sobie na gitarze, śpiewając Wysockiego. Do teraz znam na pamięć około setki jego piosenek. Zresztą, to właśnie tata zaszczepił mi zamiłowanie do muzyki. Miał sporą kolekcje nagrań magnetofonowych, wśród których, oprócz piosenek Wysockiego, były również utwory innych bardów. Legenda rodzinna głosi, że mając zaledwie cztery lata, stojąc na taboreciku, śpiewałem „Piosenkę lotników polarnych” Aleksandra Gorodnickiego, a ojciec akompaniował mi na gitarze.
Vladimir Stockman (fot. Wasyl Jerenowski) |
Na początku lat 80-tych ubiegłego stulecia, gdy porzuciłem studia i wróciłem do rodzinnego miasta, pracowałem w domu kultury jako reżyser dźwięku w zespole jazzowym. Wtedy nie traktowałem poważnie swoich zajęć muzycznych, piosenki bardów śpiewałem tylko w gronie przyjaciół. Pracując na co dzień z muzykami wysokiej klasy, wiedziałem, co to jest prawdziwa muzyka. Postrzegałem siebie przede wszystkim jako poetę. Trzeba powiedzieć, że poetę śpiewającego w Rosji traktuje się jako poetę drugiego gatunku. Z tego powodu bardzo cierpiał Włodzimierz Wysocki, którego, w odróżnieniu od władz i środowiska literackiego, zawsze uważałem za wielkiego poetę. Traktowałem Wysockiego jako swojego nauczyciela, ale nawet do głowy mi nie przychodziło, żeby tworzyć piosenki do własnych tekstów, a tym bardziej śpiewać je publicznie, żeby nie okrzyknięto mnie „bardem”. Wtedy ten „tytuł” był poważną przeszkodą dla zaistnienia w literaturze. Chyba do dziś mi to pozostało, ponieważ teraz mam w swoim repertuarze więcej napisanych przeze mnie piosenek do wierszy innych poetów niż do własnych. Chociaż muszę przyznać, że w Polsce sytuacja jest całkiem inna i bardów darzy się wielkim szacunkiem. Potem, w wieku 30 lat, sam nauczyłem się grać na flecie. Kierownik naszego zespołu przyniósł flet, który został przeznaczony do skasowania po remanencie instrumentów w orkiestrze dętej, i powiedział, że odda go temu, kto potrafi wydobyć z niego dźwięk. Mnie się udało. Dmuchnąłem raz do srebrnej rurki i zrozumiałem, że tego było mi trzeba. Kupiłem podręcznik gry na flecie i po jakimś czasie już potrafiłem zagrać z nut proste melodie. Później przydało mi się to, gdy przyjechałem do Kijowa i zacząłem pracować w teatrze „Zwierciadło”. Oprócz spektakli, zespół teatralny miał w repertuarze program ukraińskich piosenek ludowych, ponieważ praktycznie każdy z aktorów i pracowników teatru śpiewał i grał na jakimś instrumencie.
W roku 1992, już w Polsce, przez jakiś czas grałem w spektaklach kabaretowych i koncertach teatru „Zwierciadło”, ale wkrótce opuściłem teatr i na długie lata odstawiłem zajęcia związane z muzyką. Ponownie na scenę dosłownie wyciągnęła mnie Alicja Tanew - poetka, kompozytorka, właścicielka krakowskiej Piwnicy Artystycznej Scena ATA. Poznaliśmy się w roku 2011 podczas Międzynarodowej Galicyjskiej Jesieni Literackiej. Wygadałem się, że kiedyś dawno temu grałem na gitarze i śpiewałem piosenki bardów rosyjskich. Alicja, która jest zadeklarowaną rusofilką, zapragnęła mnie posłuchać i pewnego dnia zrobiła mi przesłuchanie, po którym stwierdziła, że muszę śpiewać u niej na scenie i że ona nie przyjmuję żadnych wymówek. Tak się zaczęło.
- W 1992 roku przyjechał Pan do Polski na zaproszenie Piotra Skrzyneckiego. Jak wspomina Pan tamten czas i samego guru Piwnicy Pod Baranami?
Piotr Skrzynecki (fot. Wojciech Morek) |
- I mieszka Pan w Krakowie do dzisiaj. Co o tym zadecydowało?
Oczywiście miłość! W Krakowie poznałem moją obecną żonę Anię, która pochodzi z Kijowa. Mamy córkę Marysię, urodzoną krakowiankę.
- Posługuje się Pan językiem polskim doskonale do tego stopnia, że od 2006 roku zajmuje się tłumaczeniem wierszy polskich autorów na rosyjski i rosyjskich na polski. Lubi Pan tę pracę tłumacza, czy traktuje ją bardziej jako zarobkową?
Właściwie moja przygoda z językiem polskim zaczęła się jeszcze w podstawówce. Od dzieciństwa interesowałem się językami. Pewnego razu ojciec kupił mi podręcznik języka angielskiego wydany w Polsce. W odróżnieniu od naszych szarych szkolnych podręczników była to kolorowa książka z wizerunkami bohaterów kreskówek – Bolkiem i Lolkiem, Reksiem. A oprócz tego do podręcznika był dołączony słowniczek angielsko-polski. Tak poznałem pierwsze polskie słówka.
Edward Stachura |
- Od 2012 roku występuje Pan na polskiej scenie z cyklem recitali pod tytułem „100 lat bardowskiej poezji rosyjskiej”. Oprócz własnych piosenek prezentuje Pan twórczość ponad 40 rosyjskich bardów. Skąd pomysł na taki cykl? Uważa Pan, że w Polsce ich twórczość jest mało znana?
Władimir Wysocki |
- Którzy z nich są Panu najbliżsi?
Jak już mówiłem, na pierwszym miejscu zawsze był i pozostaje Włodzimierz Wysocki. Wśród innych najbardziej bliscy mi są: Aleksander Gradski, Andriej Makarewicz i Borys Griebieńszczykow. Są to twórcy raczej ze świata muzyki rockowej, ale występują również jako wykonawcy piosenki autorskiej.
- Kilka miesięcy temu miałam szczęście uczestniczyć w Pana koncercie na Scenie ATA w Krakowie podczas którego prezentował Pan twórczość Aleksandra Wertyńskiego. Przyznaję, że pierwszy raz słyszałam te piosenki. Zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Myślę, że m.in. dlatego, że polska wrażliwość jest bardzo podobna do rosyjskiej. Czy odczuwa Pan tę bliskość wrażliwości podczas koncertów, czy jednak Polacy nie potrafią do końca zrozumieć ducha rosyjskiego?
Aleksandr Wertyński |
- W 2007 roku wydał Pan polsko-rosyjsko-angielsko języczny tom poezji „Górne morze”. Bardzo ważne miejsce zajmuje w nim duchowość. Tak postrzega Pan świat – przez pryzmat duchowy?
Stanisław Grochowiak |
- W 2016 roku otrzymał Pan nagrodę literacką IANICIUS im. Klemensa Janickiego „Za zasługi dla kultury polskiej”. Czy to była dla Pana ważna nagroda, czy nie przywiązuje Pan wagi do takich gestów?
Czesław Miłosz (fot. Artur Pawłowski) |
- Na koniec chciałabym wrócić do Pana rosyjskich korzeni i przywołać miejsce szczególnie ważne w Pana biografii – Rostow nad Donem. Tam Pan się urodził i tam studiował. To miasto leży niedaleko granicy z Ukrainą i blisko Doniecka. Czy może Pan podzielić się swoim odbiorem agresji rosyjskiej na tę część Ukrainy i oceną aneksji Krymu?
Półwysep Krymski |
Czekać, aż kitę smok odwali?
Jemu też jedno życie dali…
Na razie to przeżywa on,
"Wojna!" ze wszystkich słychać stron
I zewsząd tylko: "Zdrada! Wróg!",
I "Trzymać! Łapać!" - głuche dźwięki,
I komu tak nie podać ręki,
By człowiek w lustro spojrzeć mógł?
Noc. Gwiazda srebrzy się na niebie,
Pustka jak cios w słoneczny splot.
Pociągów stuk po torach, ot
I smok przeżywa mnie i ciebie.
(przełożył z rosyjskiego Maciej Froński)
fot.Wołodymyr Garmatiuk |
Trzy lata temu w Polsce ukazała się w moim tłumaczeniu książka rosyjskiego dziennikarza Siergieja Łojki pt. „Lotnisko”. Jest to przejmująca powieść o bohaterskiej obronie przez ukraińskich żołnierzy portu lotniczego w Doniecku. Została w niej powiedziana cała prawda o tej wojnie, opisana przez naocznego świadka. Siergiej Łojko jako fotoreporter amerykańskiej gazety „Los Angeles Times” spędził kilka dni bok o bok z ukraińskimi „cyborgami”, walczącymi w ruinach donieckiego lotniska przeciwko oddziałom regularnej armii rosyjskiej (a wcale nie ochotnikom tak zwanej „powstańczej Republiki Donieckiej”, jak wmawiają rosyjskie media). Uważam, że jest to bardzo ważna książka, ponieważ wojna nadal trwa i ten konflikt stanowi zagrożenie dla całego świata. Niestety, w Polsce ta lektura nie znalazła szerokiego odbioru. Nikt nie chce czytać o okropieństwach wojny, nawet jeżeli toczy się ona za najbliższą granicą...
- Posiada Pan jakieś życiowe czy artystyczne motto?
- Nie mam takiego motta, ale pracując nad przekładem książki Marka Kamińskiego i będąc pod jej wrażeniem, przypomniałem sobie wiersz znakomitego poety rosyjskiego Wiktora Sosnory, który od czasów młodości znam na pamięć. Przełożyłem go na język polski specjalnie dla tego wywiadu.
Karmazynowy śnieg, karmazynowy śnieg,
karmazynowy!
Idę – tak, jakby dookoła wszędzie krew.
Idę przez ten bezkresny ląd lodowy,
sam idę,
dzień za dniem, po zamarzniętej krze.
Lecz gdzie jest Biegun,
gdzie jest Biegun,
gdzież jest?
Lód dookoła,
tłustych morsów tłum.
Zamknąć powieki
chce się, wprost w odzieży
paść,
twarzą się zanurzyć w śnieżny łój.
Żelaznym bądź, żelaznym bądź,
żelaznym!
Niech droga twa –
bez ukochanej, bez pożywnych straw,
bez ziół przydatnych,
bez kompasów łacnych –
szukaj swój Biegun, depcz swój nędzny strach.
Żelaznym bądź!
Ściskając szczęki w śniegu,
idź,
pełznij, tylko wierz,
że
będzie Biegun!
Wydaje mi się, że metafora bieguna ma uniwersalne znaczenie i nadaje się do określenia każdego celu życiowego - bądź to prawdziwego bieguna czy szczytu górskiego, bądź szczytu poezji.
- Dziękuję za rozmowę i życzę wytrwałości na artystycznej drodze.
***
Agnieszka Kostuch
ur. w 1978 r. w Trzemesznie. Mieszka w Trzebini. Laureatka
ogólnopolskich konkursów literackich. Autorka dwóch tomów poezji
Niemocni (2015) i Który odchodzisz (2017). Publikuje teksty literackie i
publicystyczne w różnych pismach i w sieci (czasami pod panieńskim
nazwiskiem Sroczyńska), w licznych, pokonkursowych i nie tylko,
antologiach. Miłośniczka gór. Mama dwójki nastoletnich dzieci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz