poniedziałek, 18 lutego 2019

„idź, / pełznij, tylko wierz, / że / będzie Biegun!” - Vladimir Stockman w rozmowie z Agnieszką Kostuch

Vladimir Stockman (fot. Przemysław Lipski)
Agnieszka Kostuch: Pochodzi Pan z Rosji. Dzieciństwo spędził w miasteczku Gulkiewiczi. Jak je Pan wspomina? Poznał Pan góry Kaukazu?

Vladimir Stockman: Gulkiewiczi to centrum rejonowe – 35 tysięcy mieszkańców. W okolicy znajdowało się kilka wielkich zakładów przemysłowych, gdzie z miejscowego surowca produkowano materiały budowlane. Było też kilka szkół i domów kultury. Centralny Dom Kultury, w którym później pracowałem, miał scenę z widownią na kilkaset miejsc. Wtedy nawet w małych miastach budowano takie olbrzymie ośrodki według projektu typowego. Ten region, gdzie się urodziłem i mieszkałem, nazywa się Kaukaz Północny, ale są tam przeważnie stepy.

Do prawdziwych gór Kaukaskich jest stamtąd kilkaset kilometrów. Po raz pierwszy zobaczyłem je, gdy miałem dwadzieścia parę lat. Wtedy pojechałem na wycieczkę do Dombaju, słynnego kurortu górskiego. Wjechałem kolejką linową na zaśnieżoną górę. Wyglądało to imponująco. Tak, jakbyś stał na szczycie Kasprowego Wierchu, nad tobą wznosiłby się trzy razy wyższy szczyt, a gdzieś tam, w błękitnych przestworzach nieba, szybowałyby orły. To było moje jedyne górskie doświadczenie, mimo że w dzieciństwie, pod wpływem piosenek Włodzimierza Wysockiego, marzyłem o alpinizmie, zdobywaniu wielkich szczytów, ale jakoś mi się nie udało. Dzieciństwo miałem zwykłe. Dużo czytałem, przeważnie książki naukowo-fantastyczne. Wśród moich ulubionych pisarzy był Stanisław Lem. Chyba właśnie to zamiłowanie do SF zadecydowało o tym, że poszedłem studiować fizykę na uniwersytecie.

- Kto zaszczepił w Panu zamiłowanie do muzyki? Czy może jest Pan samoukiem?

Jestem typowym samoukiem. I nie tylko w muzyce. Gdy byłem mały, rodzice usiłowali posłać mnie do szkoły muzycznej, ale się uparłem i nie zgodziłem, chociaż, podobno, miałem niezłe zdolności muzyczne, śpiewałem w szkolnym chórze. Gdy miałem 13 lat, zafascynowany twórczością Wysockiego, sam poprosiłem ojca, żeby nauczył mnie grać na gitarze, bo chciałem śpiewać pod gitarę piosenki ulubionego barda. Mój tata, który całe życie pracował jako spawacz, ale świetnie grał na akordeonie i gitarze, pokazał mi kilka chwytów i po paru miesiącach ćwiczeń, zdzierania do krwi palców nauczyłem się akompaniować sobie na gitarze, śpiewając Wysockiego. Do teraz znam na pamięć około setki jego piosenek. Zresztą, to właśnie tata zaszczepił mi zamiłowanie do muzyki. Miał sporą kolekcje nagrań magnetofonowych, wśród których, oprócz piosenek Wysockiego, były również utwory innych bardów. Legenda rodzinna głosi, że mając zaledwie cztery lata, stojąc na taboreciku, śpiewałem „Piosenkę lotników polarnych” Aleksandra Gorodnickiego, a ojciec akompaniował mi na gitarze.

Vladimir Stockman (fot. Wasyl Jerenowski)
- Jaki był początek Pana publicznych występów artystycznych?

Na początku lat 80-tych ubiegłego stulecia, gdy porzuciłem studia i wróciłem do rodzinnego miasta, pracowałem w domu kultury jako reżyser dźwięku w zespole jazzowym. Wtedy nie traktowałem poważnie swoich zajęć muzycznych, piosenki bardów śpiewałem tylko w gronie przyjaciół. Pracując na co dzień z muzykami wysokiej klasy, wiedziałem, co to jest prawdziwa muzyka. Postrzegałem siebie przede wszystkim jako poetę. Trzeba powiedzieć, że poetę śpiewającego w Rosji traktuje się jako poetę drugiego gatunku. Z tego powodu bardzo cierpiał Włodzimierz Wysocki, którego, w odróżnieniu od władz i środowiska literackiego, zawsze uważałem za wielkiego poetę. Traktowałem Wysockiego jako swojego nauczyciela, ale nawet do głowy mi nie przychodziło, żeby tworzyć piosenki do własnych tekstów, a tym bardziej śpiewać je publicznie, żeby nie okrzyknięto mnie „bardem”. Wtedy ten „tytuł” był poważną przeszkodą dla zaistnienia w literaturze. Chyba do dziś mi to pozostało, ponieważ teraz mam w swoim repertuarze więcej napisanych przeze mnie piosenek do wierszy innych poetów niż do własnych. Chociaż muszę przyznać, że w Polsce sytuacja jest całkiem inna i bardów darzy się wielkim szacunkiem. Potem, w wieku 30 lat, sam nauczyłem się grać na flecie. Kierownik naszego zespołu przyniósł flet, który został przeznaczony do skasowania po remanencie instrumentów w orkiestrze dętej, i powiedział, że odda go temu, kto potrafi wydobyć z niego dźwięk. Mnie się udało. Dmuchnąłem raz do srebrnej rurki i zrozumiałem, że tego było mi trzeba. Kupiłem podręcznik gry na flecie i po jakimś czasie już potrafiłem zagrać z nut proste melodie. Później przydało mi się to, gdy przyjechałem do Kijowa i zacząłem pracować w teatrze „Zwierciadło”. Oprócz spektakli, zespół teatralny miał w repertuarze program ukraińskich piosenek ludowych, ponieważ praktycznie każdy z aktorów i pracowników teatru śpiewał i grał na jakimś instrumencie.


W roku 1992, już w Polsce, przez jakiś czas grałem w spektaklach kabaretowych i koncertach teatru „Zwierciadło”, ale wkrótce opuściłem teatr i na długie lata odstawiłem zajęcia związane z muzyką. Ponownie na scenę dosłownie wyciągnęła mnie Alicja Tanew - poetka, kompozytorka, właścicielka krakowskiej Piwnicy Artystycznej Scena ATA. Poznaliśmy się w roku 2011 podczas Międzynarodowej Galicyjskiej Jesieni Literackiej. Wygadałem się, że kiedyś dawno temu grałem na gitarze i śpiewałem piosenki bardów rosyjskich. Alicja, która jest zadeklarowaną rusofilką, zapragnęła mnie posłuchać i pewnego dnia zrobiła mi przesłuchanie, po którym stwierdziła, że muszę śpiewać u niej na scenie i że ona nie przyjmuję żadnych wymówek. Tak się zaczęło.

- W 1992 roku przyjechał Pan do Polski na zaproszenie Piotra Skrzyneckiego. Jak wspomina Pan tamten czas i samego guru Piwnicy Pod Baranami?

Piotr Skrzynecki (fot. Wojciech Morek)
Przyjechałem do Polski razem z teatrem „Zwierciadło” na występy gościnne. Zagraliśmy w Piwnicy Pod Baranami spektakl pt. „Mój biedny führer”. Była to ostra politycznie komedia muzyczna. W postaci tytułowego Adolfa Hitlera można było rozpoznać różnych przywódców Związku Radzieckiego, który właśnie dopiero co się rozwalił. Niezależna od niespełna roku Ukraina przeżywała ciężkie czasy, natomiast Polska powoli dochodziła do siebie po ekonomicznych wstrząsach okresu przejściowego. Przekonaliśmy się o tym, gdy podczas koncertu, który zagraliśmy w ukraińskich strojach ludowych na Rynku, nawrzucano nam „do kapelusza” tyle forsy, że jednorazowo każdy zarobił w przeliczeniu dwukrotnie więcej od swojej miesięcznej pensji, jaką dostawał w Kijowie. Dzięki ówczesnej inflacji nagle zostaliśmy milionerami. Wspominam tamte czasy jako ciągły karnawał – występy w różnych miejscach, spotkania z różnymi ludźmi. Pan Piotr Skrzynecki oprowadzał nas po magicznym Krakowie. Był dla nas bardzo życzliwy, jak prawdziwy ojciec chrzestny. Już nie pamiętam wszystkich rozmów i opowieści, ale byliśmy tak tym wszystkim zafascynowani, że postanowiliśmy zostać w Krakowie na dłużej.

- I mieszka Pan w Krakowie do dzisiaj. Co o tym zadecydowało?

Oczywiście miłość! W Krakowie poznałem moją obecną żonę Anię, która pochodzi z Kijowa. Mamy córkę Marysię, urodzoną krakowiankę.


- Posługuje się Pan językiem polskim doskonale do tego stopnia, że od 2006 roku zajmuje się tłumaczeniem wierszy polskich autorów na rosyjski i rosyjskich na polski. Lubi Pan tę pracę tłumacza, czy traktuje ją bardziej jako zarobkową?

Właściwie moja przygoda z językiem polskim zaczęła się jeszcze w podstawówce. Od dzieciństwa interesowałem się językami. Pewnego razu ojciec kupił mi podręcznik języka angielskiego wydany w Polsce. W odróżnieniu od naszych szarych szkolnych podręczników była to kolorowa książka z wizerunkami bohaterów kreskówek – Bolkiem i Lolkiem, Reksiem. A oprócz tego do podręcznika był dołączony słowniczek angielsko-polski. Tak poznałem pierwsze polskie słówka.

Edward Stachura
Później, już podczas studiów na Uniwersytecie w Rostowie nad Donem, zająłem się polskim na poważnie. Nocami ze słownikiem czytałem ulubionego Lema. Jeszcze prawie nie znając języka usiłowałem tłumaczyć na rosyjski Stachurę – jego „Fabula Rasa” wywarła na mnie niesamowite wrażenie. W Związku Radzieckim tego typu literatura była praktycznie niedostępna w języku rosyjskim. W 1981 roku postanowiliśmy z przyjaciółmi wydawać czasopismo literackie „drugiego obiegu”. Na maszynie do pisania robiliśmy nakład kilkunastu egzemplarzy i rozpowszechnialiśmy wśród studentów na kilku wydziałach. Właśnie w pierwszym numerze tego czasopisma zostało opublikowane opowiadanko Andrzeja Czechowskiego w moim tłumaczeniu na rosyjski. Jestem więc tłumaczem ze stażem. Później tłumaczyłem wiele różnych tekstów, gdy jeszcze mieszkałem w Rosji – dla siebie, a już w Polsce – również dla zarobku. A od 2006 roku zajmuję się wyłącznie przekładem, współpracując z biurami tłumaczeń i wydawnictwami w Polsce i za granicą. Od tego czasu tłumaczenia stanowią główne moje źródło dochodów. Na zlecenie tłumaczy się różne rzeczy, od korespondencji biznesowej do opasłych instrukcji obsługi maszyn przemysłowych, czy ci się to podoba, czy nie. Ale czasami zdarza się, że praca tłumacza daje wielką satysfakcję. Na przykład teraz pracuję nad tłumaczeniem na rosyjski książki pt. „Wyprawa” autorstwa znanego polskiego polarnika, zdobywcy dwóch biegunów, Marka Kamińskiego. Jest to bardzo ciekawa, mądra i inspirująca książka, która daje dużo do myślenia. Tłumaczyć takie teksty to sama przyjemność. Oczywiście, honorarium też się liczy, ale poezję tłumaczę już dla czystej przyjemności. Niestety, poezja w obecnych czasach jest traktowana przez wydawnictwa i społeczeństwo po macoszemu, nie tylko w Polsce. Mało że poeci są zmuszeni wydawać swoje dzieła na własny koszt, to i czasopisma też rzadko płacą honoraria za publikacje wierszy. Ale gdy natrafiam na ciekawy tekst, który odzywa się we mnie w moim drugim języku ojczystym (w końcu język polski po tylu latach również uważam za ojczysty), nie mogę się powstrzymać, żeby go nie przetłumaczyć. Tak powoli powstaje antologia przekładów, nad którą pracuję od lat. Nie wiem, czy uda mi się kiedykolwiek ją sfinalizować...

- Od 2012 roku występuje Pan na polskiej scenie z cyklem recitali pod tytułem „100 lat bardowskiej poezji rosyjskiej”. Oprócz własnych piosenek prezentuje Pan twórczość ponad 40 rosyjskich bardów. Skąd pomysł na taki cykl? Uważa Pan, że w Polsce ich twórczość jest mało znana?

Władimir Wysocki
Wymyśliliśmy ten cykl z Alicją Tanew, gdy okazało się, że jestem żywym nosicielem „bardowskiego folkloru” i potrafię wykonać około 300 piosenek różnych bardów rosyjskich, niektórych więcej, niektórych mniej. Była to dobra okazja, żeby zapoznać polską publiczność z twórczością bardów rosyjskich, w Polsce mniej znanych. Owszem, Okudżawa i Wysocki są w Polsce dobrze znani i lubiani, ale oni są wierzchołkiem góry lodowej. W Rosji było i jest wielu znakomitych poetów śpiewających, o których w Polsce nikt nie słyszał. W miarę sił staram się uzupełnić tę lukę, wykonując ich piosenki podczas recitali z cyklu „100 lat bardowskiej poezji rosyjskiej”. Śpiewam je przeważnie w języku oryginału, ale ostatnio zacząłem tłumaczyć piosenki mniej znanych autorów i wykonywać je po polsku, ponieważ młodsza publiczność słabo zna język rosyjski, a przecież w tych piosenkach najważniejszym składnikiem są teksty.

- Którzy z nich są Panu najbliżsi?

Jak już mówiłem, na pierwszym miejscu zawsze był i pozostaje Włodzimierz Wysocki. Wśród innych najbardziej bliscy mi są: Aleksander Gradski, Andriej Makarewicz i Borys Griebieńszczykow. Są to twórcy raczej ze świata muzyki rockowej, ale występują również jako wykonawcy piosenki autorskiej.


- Kilka miesięcy temu miałam szczęście uczestniczyć w Pana koncercie na Scenie ATA w Krakowie podczas którego prezentował Pan twórczość Aleksandra Wertyńskiego. Przyznaję, że pierwszy raz słyszałam te piosenki. Zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Myślę, że m.in. dlatego, że polska wrażliwość jest bardzo podobna do rosyjskiej. Czy odczuwa Pan tę bliskość wrażliwości podczas koncertów, czy jednak Polacy nie potrafią do końca zrozumieć ducha rosyjskiego?

Aleksandr Wertyński
- Wertyński jest dla mnie za trudny. W zeszłym roku po raz pierwszy zwróciłem się do jego twórczości w tak dużym zakresie. Uważam, że tamten recital nie bardzo mnie się udał. Aleksander Wertyński jest zjawiskiem na tyle niepowtarzalnym, że każdy, kto zabiera się za wykonanie jego piosenek z jednej strony powinien unikać mechanicznego naśladowania, a z drugiej – odnaleźć własny przekonujący sposób interpretacji jego piosenek. Znakomicie to robił śp. Mieczysław Święcicki. Pan Mietek nawet kiedyś zaproponował mi, żebyśmy zrobili wspólny koncert, ale nie ośmieliłem się, ponieważ uważałem, że jeszcze nie znalazłem własnego sposobu na piosenki Wertyńskiego... Co do polskiej czy rosyjskiej wrażliwości, uważam, że wrażliwość na piękno muzyki i poezji albo jest, albo jej nie ma, a dzielić ją na polską, rosyjską czy chińską – nie ma żadnego sensu. Podczas swoich koncertów nie raz przekonywałem się o tym. Pewnego razu przydarzyła mi się rzecz wręcz niesamowita. Parę lat temu brałem udział w Festiwalu Poezji w Hangzhou w Chinach. Przed nagraniem w telewizji nasza polska delegacja oczekiwała na swoje wejście do studia. Ja coś tam brzdąkałem na gitarze, rozgrzewając się przed występem. Wtedy Ania Cybulska, poetka z Bydgoszczy, zaproponowała mi zaśpiewać na dwa głosy „Piosenkę o błękitnym baloniku” Bułata Okudżawy. Była z nami młoda Chinka, tłumaczka angielskiego, która opiekowała się nami podczas festiwalu. Słuchała naszego śpiewu z otwartą ze zdumienia buzią, a gdy zabrzmiał ostatni akord, dziewczyna zalała się łzami. Szlochając, nie mogła złapać oddechu. Ledwie udało się nam ją uspokoić. „A very sad song...” - westchnęła. „Dziecko, ty przecież nie rozumiesz po rosyjsku” - powiedziałem i przetłumaczyłem na angielski treść piosenki. Dziewczyna znów się popłakała… Gdyby to widział Okudżawa!

- W 2007 roku wydał Pan polsko-rosyjsko-angielsko języczny tom poezji „Górne morze”. Bardzo ważne miejsce zajmuje w nim duchowość. Tak postrzega Pan świat – przez pryzmat duchowy?

Stanisław Grochowiak
- Dla mnie literatura, poezja zawsze była na pierwszym miejscu. Całe to moje muzykowanie i komponowanie uważam za swojego rodzaju hobby. O tym, że moje teksty mają „wschodni” akcent, słyszałem już nie raz od polskich kolegów. Chociaż akurat tomik „Górne morze” jest moim ukłonem w stronę polskiej poezji. Większość tekstów z tej małej książeczki pochodzi z okresu, gdy odkrywałem dla siebie polskich poetów – Józefa Czechowicza, Stanisława Grochowiaka, Jarosława Iwaszkiewicza, Julię Hartwig i innych. Ich wiersze często się różniły od tego, co wtedy w Związku Radzieckim uważano za poezję. W poezji rosyjskiej, w odróżnieniu od polskiej, kanonem była i nadal pozostaje rymowana sylabotonika, natomiast vers libre, wolny czy biały wiersz, charakterystyczny dla poezji zachodniej, uważano za marginalne zjawisko, w niektórych okresach nawet ideologicznie obce. Moim zdaniem, dobry wiersz nierymowany o nieregularnej strukturze trudniej napisać niż wiersz wspomagany przez metrum i rym. Właśnie tu powstaje możliwość dotknięcia głębokiej duchowości, próba wyrażenia słowami tego, co jest niepojęte i niewyrażalne. Tak właśnie, poniekąd naśladując polskich poetów, usiłowałem pisać mając dwadzieścia parę lat. Z drugiej strony, uważam, że nie warto popadać w inną skrajność. Moim zdaniem, język polski wcale jeszcze nie wyczerpał możliwości lingwistycznych do tworzenia poezji rymowanej, jak to twierdzą niektórzy. Niestety, większość mojego rosyjskojęzycznego dorobku napisanego w takiej klasycznej tradycji jeszcze nie przetłumaczono na polski, jestem jak ten przysłowiowy szewc bez butów - tłumaczę wiersze innych poetów, a dla własnych często brakuje mi czasu, sił i motywacji.

- W 2016 roku otrzymał Pan nagrodę literacką IANICIUS im. Klemensa Janickiego „Za zasługi dla kultury polskiej”. Czy to była dla Pana ważna nagroda, czy nie przywiązuje Pan wagi do takich gestów?

Czesław Miłosz (fot. Artur Pawłowski)
- Było to dla mnie ogromnym zaskoczeniem, gdy podczas mojego koncertu w Bydgoszczy na scenę wyszedł przewodniczący kapituły nagrody IANICIUS, poeta Dariusz Tomasz Lebioda i wręczył mi piękną kryształową statuetkę z wizerunkiem Klemensa Janickiego. Jest to dla mnie wielki zaszczyt i znak uznania dla tego, co robię. Myślę, że takie gęsty ze strony społeczeństwa są ważne dla osoby twórczej. Byłem bardzo podbudowany, gdy w roku 2011 zostałem wyróżniony w konkursie Instytutu Książki na najlepsze tłumaczenie na język rosyjski wierszy i prozy Czesława Miłosza. Chociaż nie jestem notorycznym zbieraczem nagród i rzadko uczestniczę w tego typu „wyścigach”. Najlepszą nagrodą jest dla mnie uznanie czytelników i słuchaczy.


- Na koniec chciałabym wrócić do Pana rosyjskich korzeni i przywołać miejsce szczególnie ważne w Pana biografii – Rostow nad Donem. Tam Pan się urodził i tam studiował. To miasto leży niedaleko granicy z Ukrainą i blisko Doniecka. Czy może Pan podzielić się swoim odbiorem agresji rosyjskiej na tę część Ukrainy i oceną aneksji Krymu?

Półwysep Krymski
- Jest to dla mnie trudny temat. Doznałem szoku, gdy rozpoczęła się zbrojna agresja Rosji przeciwko Ukrainie. Jestem mocno związany z tymi dwoma krajami i ten konflikt dosłownie przecina moje serce. W Rosji mam rodzinę, w Kijowie mieszkają krewni mojej żony. I w Rosji, i na Ukrainie mam wielu przyjaciół. Dlatego, gdy rosyjskie „zielone ludziki” wkroczyły na Krym, z całą rodziną wzięliśmy udział w akcji protestu przeciwko aneksji Krymu pod Konsulatem Rosyjskim w Krakowie. Odczuwałem taki wstyd za swoich rodaków, że ponad rok nie mogłem ani pisać, ani śpiewać. Potem pomyślałem, że nie mogę odpowiadać za każdego oszołoma, który zagarnął władzę w kraju, gdzie się urodziłem. Czy mam też czuć się odpowiedzialnym za zbrodnie Hitlera tylko dlatego, że mój dziadek był Niemcem? Wtedy napisałem wiersz, który najbardziej odzwierciedla mój stosunek do tego wszystkiego:

Czekać, aż kitę smok odwali?
Jemu też jedno życie dali…
Na razie to przeżywa on,
"Wojna!" ze wszystkich słychać stron

I zewsząd tylko: "Zdrada! Wróg!",
I "Trzymać! Łapać!" - głuche dźwięki,
I komu tak nie podać ręki,
By człowiek w lustro spojrzeć mógł?

Noc. Gwiazda srebrzy się na niebie,
Pustka jak cios w słoneczny splot.
Pociągów stuk po torach, ot
I smok przeżywa mnie i ciebie.

(przełożył z rosyjskiego Maciej Froński)

fot.Wołodymyr Garmatiuk
Ale Rosjanie wcale nie tak jednomyślnie popierają politykę Putina, jak to twierdzi rosyjska propaganda. Są tam ludzie posiadający sumienie i zdrowy rozsądek. Podobnie, jak wielki bard rosyjski Aleksander Galicz, który w 1968 roku po wkroczeniu wojsk Związku Radzieckiego do Czechosłowacji, w jednej ze swoich piosenek powiedział: „Obywatele, ojczyzna jest w niebezpieczeństwie – nasze czołgi są na obcej ziemi”.

Trzy lata temu w Polsce ukazała się w moim tłumaczeniu książka rosyjskiego dziennikarza Siergieja Łojki pt. „Lotnisko”. Jest to przejmująca powieść o bohaterskiej obronie przez ukraińskich żołnierzy portu lotniczego w Doniecku. Została w niej powiedziana cała prawda o tej wojnie, opisana przez naocznego świadka. Siergiej Łojko jako fotoreporter amerykańskiej gazety „Los Angeles Times” spędził kilka dni bok o bok z ukraińskimi „cyborgami”, walczącymi w ruinach donieckiego lotniska przeciwko oddziałom regularnej armii rosyjskiej (a wcale nie ochotnikom tak zwanej „powstańczej Republiki Donieckiej”, jak wmawiają rosyjskie media). Uważam, że jest to bardzo ważna książka, ponieważ wojna nadal trwa i ten konflikt stanowi zagrożenie dla całego świata. Niestety, w Polsce ta lektura nie znalazła szerokiego odbioru. Nikt nie chce czytać o okropieństwach wojny, nawet jeżeli toczy się ona za najbliższą granicą...

- Posiada Pan jakieś życiowe czy artystyczne motto?

- Nie mam takiego motta, ale pracując nad przekładem książki Marka Kamińskiego i będąc pod jej wrażeniem, przypomniałem sobie wiersz znakomitego poety rosyjskiego Wiktora Sosnory, który od czasów młodości znam na pamięć. Przełożyłem go na język polski specjalnie dla tego wywiadu.

Karmazynowy śnieg, karmazynowy śnieg,
karmazynowy!
Idę – tak, jakby dookoła wszędzie krew.
Idę przez ten bezkresny ląd lodowy,
sam idę,
dzień za dniem, po zamarzniętej krze.

Lecz gdzie jest Biegun,
gdzie jest Biegun,
gdzież jest?
Lód dookoła,
tłustych morsów tłum.
Zamknąć powieki
chce się, wprost w odzieży
paść,
twarzą się zanurzyć w śnieżny łój.

Żelaznym bądź, żelaznym bądź,
żelaznym!
Niech droga twa –
bez ukochanej, bez pożywnych straw,
bez ziół przydatnych,
bez kompasów łacnych –
szukaj swój Biegun, depcz swój nędzny strach.

Żelaznym bądź!
Ściskając szczęki w śniegu,
idź,
pełznij, tylko wierz,
że
będzie Biegun!

Wydaje mi się, że metafora bieguna ma uniwersalne znaczenie i nadaje się do określenia każdego celu życiowego - bądź to prawdziwego bieguna czy szczytu górskiego, bądź szczytu poezji.

- Dziękuję za rozmowę i życzę wytrwałości na artystycznej drodze.

***

Agnieszka Kostuch ur. w 1978 r. w Trzemesznie. Mieszka w Trzebini. Laureatka ogólnopolskich konkursów literackich. Autorka dwóch tomów poezji Niemocni (2015) i Który odchodzisz (2017). Publikuje teksty literackie i publicystyczne w różnych pismach i w sieci (czasami pod panieńskim nazwiskiem Sroczyńska), w licznych, pokonkursowych i nie tylko, antologiach. Miłośniczka gór. Mama dwójki nastoletnich dzieci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz