poniedziałek, 23 kwietnia 2018

"Czasami jesteśmy jak w krzywym zwierciadle" - z Antoniną Krzysztoń rozmawia Agnieszka Sroczyńska

Rozmowa ukazała się pierwotnie na klubtygodnika.pl


Agnieszka Sroczyńska: Wychowała się Pani w domu pisarza Mariana Brandysa i aktorki Haliny Mikołajskiej, w którym literatura była mocno obecna. Jakie były Pani pierwsze doświadczenia związane z literaturą?

Antonina Krzysztoń: Po śmierci mojego taty, miałam wtedy 4 lata, przeniosłyśmy się z mamą i siostrą do cioci i wujka. W domu był księgozbiór, do którego miałam nieograniczony dostęp. Czytałam wszystko, co chciałam czytać, również literaturę dla dorosłych. Na przykład w podstawówce czytałam „Upadek” Camusa, który wywarł na mnie wielkie wrażenie. Książki dla dzieci czytały nam mama i babcia, ale raczej na wakacjach.

- Wtedy już zaczął się kształtować Pani szacunek dla słowa?


- Tak, ale było to wynikiem kontaktu z moją ciocią, z tym, kim w ogóle była, jaki miała stosunek do słowa na scenie i w życiu, jaką też zapłaciła za to cenę. Moja mama Basia, która studiowała prawo, też zwracała uwagę na to, co, dlaczego i w jaki sposób mówimy. Nie znosiła obłudy i fałszu.

- Nie lubi Pani określenia „poezja śpiewana”?

- Nie lubię żadnych szuflad.

- Wielu odbiera Pani teksty piosenek za poetyckie. Ale Pani nie czuje się poetką?

- Nie.

Tablica w Ołomuńcu poświęcona Karelowi Krylowi
(fot. Michal Maňas)
- Czym zatem są dla Pani te teksty?

- To są bardziej impresje. Oczywiście zdarza mi się napisać wiersz, ale myślę, że do miana poetki jest mi daleko. Są pewne sformułowania, których nie użyłabym w samodzielnym tekście poetyckim. Natomiast mogę je użyć w tekście piosenki wiedząc, jaką będzie miała melodię, oprawę muzyczną, jak ją zinterpretuję. Tak samo jak ze śpiewaniem piosenek Karela Kryla. Niektórzy zarzucają mi transakcentacje, jednak uważam, że one są ważne. Jest w tym pieczęć Kryla i języka narodu czeskiego. Transakcentacje to oczywiście zabieg świadomy.

- Potrzebuje Pani do tworzenia jakichś specjalnych warunków? Pomaga cisza, odosobnienie, czy raczej potrzebny jest niepokój, ferment myśli?

- To jest naprawdę bardzo różnie. Nie mam jakiegoś stałego sposobu pisania. Czasami budzę się i coś spisuję. Czasami to jest myśl, obraz, z którym chodzę przez dłuższy czas. Niektóre teksty napisałam od razu i bez poprawek. Tak było na przykład z „Rubinowym szlakiem”. To piosenka związana z Bieszczadami. Byłam na spacerze i wróciłam z niego bardzo przejęta zestawieniem pięknego krajobrazu z dramatem ludzi, których stamtąd wyrzucono. Pozostały tylko zdziczałe sady, pojedyncze, karłowate owocowe drzewka i miejsca po domach zarośnięte trawą. Niedawno skończyłam pisać książkę dla dzieci „Przeźroczysty chłopiec”, która wyszła we wrześniu. W ogóle nie spodziewałam się, że napiszę jakąkolwiek książkę. Pisałam ją w kawiarni, parku, domu.

- Czyli cisza, odosobnienie nie są dla Pani niezbędne do tworzenia, ale są potrzebne w ogóle, tak?


- Tak. Ostatni rok miałam tak zapracowany (nagrywałam płytę „Skarb”, która ukazała się w maju i pisałam książkę), że bardzo brakowało mi odpoczynku. Potrzebuję ciszy. Wtedy czasami przychodzą do głowy teksty, muzyka, pomysły. Ta cisza, zatrzymanie się jest potrzebne zresztą nam wszystkim. Żyjemy w świecie przebodźcowanym. Potrzebujemy przestrzeni, powietrza.

- Jedną z cech Pani twórczości jest wierność drodze, którą Pani wybrała w latach 80-tych, wierność wybranym wówczas wartościom. Skąd czerpie Pani siły, by być im wierną?

Antonina Krzysztoń odbiera nagrodę Per Artem Ad Deum
podczas wystawy Sacroexpo 2016 w Kielcach
(fot. Aleksander Zieliński)
- Każdemu z nas jest trudno z tą wiernością. To jest ciągłe nawracanie, zawracanie. Jesteśmy mizerią. Czasami omsknie się nam noga. Kiedy jesteśmy młodzi, wydaje się nam, że pójdziemy prosto jak strzała, a okazuje się, że pojawiają się jakieś meandry, błędy, właśnie jakieś niewierności. Ale w zasadzie ważny jest azymut - konkretny kierunek, gdzie ja idę, światło na drodze, do którego dążę. Myślę, że wszyscy zgodzą się z tym, że najistotniejszą wartością w życiu człowieka jest Miłość. Oczywiście niepojmowana tak, jak teraz o niej najczęściej się mówi, bo to jest raczej mało z nią związane. Miłość jest rezygnacją z siebie, ofiarą, łaską, harmonią, życiem, światłością. Pragnę takiej, o której pisał Św. Paweł do Koryntian. Takiej miłości szukać, do takiej zmierzać. Staram się, by moim azymutem były słowa Pana Jezusa –„Ja jestem Drogą, Prawdą i Życiem.” Nie jest jednak łatwo… ze sobą, ze światem. A gdy mam wątpliwości, z podjęciem decyzji, jak postąpić, skupiam się właśnie na tym, co mówi moja wiara, system wartości, który wyznaję, moje serce. Czekam. Czasem długo, ale przecież wszystko ma swoją dynamikę. No i proszę o pomoc. Jestem żebrakiem modlitwy.


Im staję się starsza, tym bardziej mam poczucie konsekwencji zbaczania z drogi. Konsekwencje są porażające. Grzech jak pocisk uderza w tego, który grzeszy, w jego rodzinę, bliskich, w tych, którzy w taki, czy inny sposób brali w nim udział. Uderza we wszystkich kierunkach! Jego konsekwencje ponoszą także osoby, istoty niezwiązane z tą sprawą. Nic nie dzieje się w próżni! Gdy zrobimy coś złego, natychmiast spróbujmy to naprawić, prośmy o przebaczenie.

Mamy takie możliwości, taką łaskę! Bóg wszystkich może wyprowadzić z matni. Jeśli chcemy, by na świecie nie było cierpienia – nie grzeszmy. Ostatnio pewien kapłan stwierdził, że nie może ocenić czynu Pana Piotra, który dokonał samospalenia. Napisałam w sms-ie do niego:

(…) Czyn mamy prawo ocenić!
Człowieka jak wiadomo
– tylko Bóg.
Po co mamy 10 przykazań?
Czy stały się nieważne?
- „Nie zabijaj”

Takie czyny można zrozumieć, można współczuć, bardzo współczuć, modlić się. (…) Ten czyn to także pokazanie jakiejś drogi. Nie, nie łatwo teraz się porozumieć. Jak się nie zatrzymamy, będzie coraz trudniej.

- W jednym z wywiadów wyraziła się Pani, że czuje się odpowiedzialna za każde swoje słowo, które pada ze sceny. Kiedy zaczynała Pani śpiewać zawodowo słowa miały, jeśli nie to samo, to bardzo przybliżone znaczenie. Przez ostatnie ćwierćwiecze podstawowe pojęcia straciły jednoznaczny wydźwięk. Przykładem jest „miłość” zamieniona przez wielu na produkt. Jak możliwa jest odpowiedzialność za słowa, które dla każdego znaczą co innego?


- Tak, staram się być odpowiedzialna za każde słowo, które pada ze sceny. I nic w tym od lat się nie zmienia. Choć upadałam, podnosiłam się i nie miałam wątpliwości, co znaczą. Przez całe życie mozolnie dochodzę do nich. Zdają się z biegiem lat być jaśniejsze. Za wierność płacimy. Bo ona jest taka cenna, bezcenna.

- Kryzys języka, rozmowy jest bardzo głęboki również w Polsce. Czy dla jego złagodzenia trzeba m.in. przypominać sobie i innym właściwe znaczenia słów?

- Tak. Co dzień, każdego dnia. Jeżeli będę konsekwentna, wytrwała, otworzę serce – mogę coś zmienić. Możemy w taki sposób zmieniać! Myślę, że tędy droga. W kontaktach z ludźmi stale sobie przypominam, że każdy ma swoją historię, spojrzenie, rany, pragnienia, doświadczenia, więc bardzo ograniczam to moje tzw. pierwsze wrażenie, co mówią inni i to, co podpowiadają własne doświadczenia – słucham, patrzę, próbuję rozeznać. W naszym kraju bardzo boleśnie przeżywamy rozłam. Poprzez zalew informacjami to, co „wiemy” jest bardziej wiarą niż rzetelną wiedzą. Potrzebne jest pojednanie. Skąd wiem? Wszyscy to wiemy! Rozłam uświadomił nam, w jakim punkcie jesteśmy, i kim. Czasem jesteśmy jak w krzywym zwierciadle. Czas, by wyjść na zewnątrz.

- Pomocą w odnalezieniu swojego prawdziwego odbicia w tym lustrze mogą być i są ludzie oświeceni, których uznajemy za swoje autorytety, czy wybieramy na przewodników duchowych. Wypowiedzi słuchaczy Pani muzyki świadczą o tym, że była i jest Pani dla nich właśnie autorytetem i przewodnikiem duchowym. 

- Nie czuję się żadnym przewodnikiem duchowym. Jeśli tak się dzieje, to znaczy, że to jest jakiś dar, którego ja nie jestem właścicielką. Staram się nie przeszkadzać, dzielić tym, co uważam za dobre i warte podziału.


Jeżeli ktoś poprzez moją twórczość doświadcza czegoś pozytywnego, cieszę się, lecz także nie wiążę z moją osobą. Każda twórczość, która budzi radość, nadzieję, skłania do myślenia, chęci zmiany na lepsze, ma jedno źródło. A my albo jesteśmy tego świadomi, albo nie… Zresztą, czy ze wszystkim, co robimy, tak nie jest?

- Jerzy Nowosielski widział to źródło w sacrum. Pisał – „sztuka jest sakralna, cała. Albo nie jest sztuką.” 

- To dłuższy temat.

- A kto jest, był dla Pani autorytetem, przewodnikiem duchowym?

Grób Mariana Brandysa i Haliny Mikołajskiej na cmentarzu leśnym w Laskach (fot. Hubert Śmietanka)
- Na pewno autorytetem był mój dziadek Marian Mikołajski, wujek Marian Brandys. Wujek kochał i sekundował mi. Mówił – „Tośka, pisz, pisz, powinnaś pisać.” Jest nim Siostra Bogdana (z Zakonu Sióstr Niepokalanek). Pewnie zaczęłaby się śmiać, gdyby to usłyszała, bo jest osobą skromną i w ogóle nigdy by tego nie przypuszczała. Ważnymi są dla mnie Św. Franciszek z Asyżu, Św. Matka Teresa z Kalkuty, Ojciec Pio, Mieczysława Faryniak, Hanna Brzozowska, Jola Markowska, Ks. Mirek Tosza, Ojciec Jacek Salij. Czytam to, co pisali święci i to, co o nich pisano. Oni wskazują nam drogę. Dzienniczek Św. Faustyny pozwala nam doświadczać spotkania Pana Jezusa ze świętym człowiekiem. Niezwykle poruszające. Gdy moja wiara nieco kuleje, wracam do niego. Jest jednym z moich sposobów wychodzenia z duchowego dołka.


W szkole podstawowej autorytetem była Pani Honorata Kopyt. Wierzyła, że coś ze mnie może być. A ta wiara była mi wtedy tak bardzo potrzebna. Gdyby nie Siostry Niepokalanki z Szymanowa na pewno nie zrobiłabym matury. A w Szymanowie zdarzyły się rzeczy znacznie ważniejsze niż matura. Jest wielu ludzi, którzy są dla mnie autorytetem tylko w jakimś zakresie, w jakiejś dziedzinie.

- Jest Pani postrzegana jako osoba utożsamiająca się z nauką Kościoła Rzymsko-Katolickiego.

- To prawda. Jestem osobą wierzącą, dziwne byłoby, gdyby w tym, co robię, to się nie odzwierciedlało. Szczególnie, że wiara jest dla mnie bardzo ważna. Zawsze o nią proszę.

- Dlaczego przynależność do Kościoła jest dla Pani ważna mimo Jego wad?

- „Bóg jest we wnętrzu swojego Kościoła” (Ps 46). Kocham Kościół. To moja wspólnota, nasza wspólnota. Jest w Nim także miejsce dla mnie, dla każdego! Nie istnieje społeczność pozbawiona wad, ułomności, bo tworzą ją ludzie. Jest taki, jacy jesteśmy my! Ważne, co robię ja – z wadami, ułomnością. Ale jest z nami Pan Jezus, który wyprowadza nas ze śmierci do życia! Każdego dnia, w każdej chwili. Jak w Nim więc nie być? Na księżach spoczywa o wiele większa odpowiedzialność. Są naszymi pasterzami, ale są tacy jak my. Wyrośli w podobnych domach. Trzeba za nich się modlić, żeby wytrwali, żeby pięknie sprawowali posługę. Powinniśmy być bardzo wdzięczni za to, że ofiarowali swoje życie, podjęli takie trudne powołanie. Trzeba ich chronić, kochać, ale także mówić im, gdy widzimy, że popełniają jakiś błąd. Robię to. Czy jednak powinnam mówić o niedociągnięciach, o tym, co trzeba by zmienić? Czasem rezygnuję. Najczęściej idę – mówię, mając zawsze świadomość, że mogę się mylić.


Bardzo mi zależy na Kościele, na naszych pasterzach. Ale czy jednak owca powinna pouczać przewodnika? No cóż, krnąbrną owcą jestem. W ciągu mojego życia wielu księży mi pomagało, towarzyszyło i tak jest do dzisiaj. Temu idę dalej! Jestem za to bardzo wdzięczna.

- Dziękuję za rozmowę.

***

Strona Antoniny Krzysztoń na Facebooku znajduje się tutaj Strona autorska Artystki natomiast  pod tym linkiem.

Agnieszka Sroczyńska urodziła się w 1978 r. w Trzemesznie. Mieszka w Trzebini. Laureatka ogólnopolskich konkursów literackich. Redaktorka witryny PoeciPolscy.pl. oraz pisma kulturalno-literackiego „Inter-”(dział wywiady). Autorka dwóch tomów poezji „Niemocni”(Miniatura 2015) i „Który odchodzisz” (Miniatura 2017).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz