Ostatnimi czasy nasze jazzowe „młode wilki” prześcigają się w przekazywaniu istotnych informacji na temat swojej twórczości za pomocą parafraz tytułów dzieł należących do światowego dziedzictwa kultury muzycznej. W ubiegłym roku zabiegu tego dokonał Wojtek Mazolewski, który wraz ze swoim kwintetem nagral znakomity album „Smells Like Tape Spirit”, świadomie nawiązujący tytułem do ponadczasowego hitu Nirvany. Mazolewski podobnie jak łączący niegdyś delikatność zwrotek z dziką agresją refrenów Kurt Cobain, umiejętnie poskładał mozaikę subtelnej delikatności z ostrym free jazzowym amokiem, sprawiającą momentami wrażenie yassowego zaplątania dźwięków.
Barry Miles to postać znacznie rzadziej występująca we współczesnych mediach, co wcale nie oznacza, że mniej znacząca dla rozwoju muzyki niż grunge’owi rewolucjoniści z Seatle. Sporo lat temu znany amerykański krytyk Rex Reed wypowiedział o nim następującą opinię: „Aby dokonać znaczącej zmiany w muzyce, trzeba najpierw być naturalnie utalentowanym. Barry Miles jest. Trzeba też być dobrze wyszkolonym. On jest. I wreszcie, trzeba mieć dyscyplinę, aby swoją próżnością lub impulsem do popisów nie zdeformować kształtu rzeczy przyszłych. Barry Miles posiada to, jak sądzę, na poziomie geniusza”. W roku 1971 po ukazaniu się jego albumu „White Heat” okrzyknięto Barry’ego Milesa pionierem nurtu zwanego fusion, który rozkwitł w pełni na jego krążku „Magic Theatre” z roku 1975. W ubiegłym roku mieszkający w Nowym Jorku, utalentowany polski skrzypek jazzowy Adam Bałdych nagrał zauważony przez krytyków za Oceanem album o dziwnie znajomym tytule „Magical Theatre”. Czy Adam „ochrzcił” tak swoje wydawnictw przypadkowo?
Nie sądzę. Nieprzypadkowo również - jak mniemam - Adam Bałdych zamieścił na stronie internetowej swoją podobiznę z artystycznie doprawionymi rogami, a także nie bez powodu zapewne umieścił na płycie „Magical Theatre” kompozycję Andrzeja Gondka noszącą wiele mówiący tytuł „Devil’s Kitchen”. Artysta serwuje gościom swojej muzycznej uczty wielosmakową sałatkę doprawioną sporą ilością chili, nie zapominając jednocześnie o tych smakoszach, którzy nie zwykli eksperymentować z ekstremalną ostrością. W dyskretny i inteligentny sposób „Evil” (jak żartobliwie nazywany jest Adam w środowisku nowojorskim), namawia amatorów muzycznej „kuchni tradycyjnej” na degustację swojego siarczystego wynalazku, kusząc (jak ma to miejsce choćby w utworze „Princess Ballet Room”) starannie dobranymi smooth drinkami mającymi złagodzić trudną do zaakceptowania przez nich ilość ostrych przypraw. Trzeba bowiem iście czartowskiego szelmostwa, albo artystycznej pewności siebie, aby skusić zmanierowane panienki z dobrych domów oraz najwytrawniejszych bywalców filharmonii, którzy zapamiętali bardzo młodego Adama (jeszcze bez rogów) jako zdobywcę pierwszego miejsca w konkursach muzyki barokowej organizowanych w latach 1999 i 2000 w rodzinnym Gorzowie Wielkopolskim. Mieć pomysł na swój artystyczny wizerunek to dla muzyka połowa sukcesu. Drugą natomiast stanowi jego nieprzewidywalność. Ze zdobywaniem fanów jest podobnie jak z miłosnymi podbojami. Najpierw ustala się nieprzekraczalny próg akceptacji, poniżej którego artysta, podobnie jak zabiegający o względy swojej wybranki adorator nie zamierza schodzić, aby podczas golenia mógł spoglądać na swoje oblicze w lustrze. Kiedy dobrze dobrana przynęta w końcu działa i na piątym koncercie zdolny instrumentalista zaczyna już rozpoznawać twarze swoich najwierniejszych odbiorców, metodą prób i błędów w taki sposób eksperymentuje gamą dostępnych sobie środków, aby raz zdobyta publiczność nie tylko kupowała bilety na kolejne jego występy, ale przede wszystkim aby nadal potrafiła zachwycać się jego najbardziej zaskakującymi pomysłami, choćby z początku budziły podejrzliwość. „Magical Theatre” to mistrzowska zagrywka Adama Bałdycha, a jego diabelskie sztuczki zdałyby się na nic, gdyby nie ogromny talent i nieczęsto spotykana dziś u artystów kreatywność. To chwalebne, że do rewolucjonizowania jazzu zabierają się muzycy, którzy próbowali swoich sił w filharmoniach, gdzie oprócz szczerych wielbicieli muzyki klasycznej można także spotkać narcystycznych megalomanów oraz tych wszystkich, którzy bywają tam, ponieważ wypada się czasem pokazać w takich miejscach z uwagi na piastowane stanowisko. „Yassowcy”, którzy wyciągali polski jazz z zapaści lat 80-tych, to w dużej mierze (jak Tymon Tymański) dawni nowofalowcy i wirtuozi rocka, dzięki czemu z łatwością docierali do odbiorców oscylujących pomiędzy Jarocinem, a oldskulowym jazzem. Adamowi Bałdychowi dzięki młodzieńczemu romansowi z muzyką baroku, być może uda się przekonać do swojego obecnego oblicza spod znaku fusion wszystkich tych, którzy pojmują mariaż muzyki salonów i jazzu podobnie jak Leszek Możdzer, który blisko rok temu podzielił się ze mną następującą opinią: „Mam wrażenie, że fuzja muzyki jazzowej i klasycznej jest nieunikniona i że prędzej czy później te światy muszą się połączyć. Moim zdaniem jedyną rzeczą, dzielącą te dwa gatunki, jest tylko to, że jazz zwykło się grac z nagłośnieniem, a muzykę klasyczną bez nagłośnienia. To jest właściwie jedyne pole, na którym muzyka klasyczna przegrywa z jazzem. (…) Dzieje się tak głownie dlatego, że nie jest ona nowocześnie podana. Jest podana w sposób starodawny, bez nagłośnienia, bez oświetlenia, w kostiumie z minionej epoki. Jeżeli zaangażuje się wszystkie nowoczesne środki do prezentacji muzyki klasycznej, to ona będzie równie wstrząsająca dla publiczności jak muzyka rockowa i przewiduję wielki powrót muzyki klasycznej na listy przebojów”. Nie wolno nie zauważyć, że na sukces „Magical Theatre” składa się praca całego zespołu spod szyldu Damage Control. Adam zaprosił do współpracy doskonałych instrumentalistów, wśród których klawiszowiec Paweł Tomaszewski zapewne nie bez powodu nosi przydomek „Herbie”. Andrzej „Gonzo” Gondek to natomiast nie tylko mistrz gitary, ale przede wszystkim zdolny kompozytor. Znany z zespołu Poluzjanci kontrabasista Piotr Żaczek zdążył wydać już nie tylko swoje dwie płyty długogrające, ale ma na koncie współpracę z takimi artystami jak Dorota Miśkiewicz. Josh Lawrence, to nie tylko znany w USA trębacz. Josh to również muzyk współpracujący z takimi wokalistami jak choćby Erykah Badu. Będę być może jedynym recenzentem albumu „Magical Theatre”, który pomimo tak wielu wybitnych nazwisk wchodzących w skład Damage Control, skupi się na grającym na basie Kubie Cywińskim. Środowisko Nowego Czasu, które reprezentuję, miało bowiem w lipcu 2011 roku niepowtarzalną okazję przysłuchania się umiejętnościom tego mieszkającego w Londynie instrumentalisty podczas ARTerii związanej z wystawą fotograficzną Krystiana Daty. Miałem okazję obserwować spontaniczny moment, kiedy Kuba wziął do ręki gitarę basową, a chwilę później dał się ponieść całonocnej, szalonej jazzowej podróży, której finał miał miejsce dopiero nad ranem i która pewnie trwałaby jeszcze długo, gdyby nie względy organizacyjne. Pisząc niniejszą recenzję pozwoliłem sobie zadzwonić do Jakuba Cywińskiego, aby poprosić go o podzielenie się emocjami, jakie towarzyszyły mu podczas nagrywaniu tego krążka. Kuba, który zna Adama Bałdycha od czasów nastoletnich, podkreślił szczególnie znakomitą atmosferę jaka towarzyszyła nagrywaniu tego albumu oraz rzadko spotykaną dziś u kompozytorów umiejętność w łączeniu wymagań stawianych instrumentalistom z przyzwoleniem na ich aranżacyjne sugestie w wielu momentach powstawania płyty.
„Teatr Magiczny” powołany do życia w roku 1975 przez Barry’ego Milesa gra nadal. Adam Bałdych wzbogacił fusion dawnego mistrza o możliwości, które daje współczesna elektronika i kulturowy dorobek minionych dziesięcioleci. Przełomowym momentem dla dobrze zapowiadającego się wirtuoza muzyki baroku był rok 2001. Krakowski sukces na Międzynarodowym Konkursie Młodych Zespołów Jazzowych „Jazz Juniors” otworzył Adamowi Bałdychowi możliwości przemierzania kolejnych muzycznych przestrzeni i pozwolił temu utalentowanemu następcy Michała Urbaniaka, Krzesimira Dębskiego i Zbigniewa Seiferta uwierzyć w możliwość odnajdywania tego, co w jazzowej improwizacji nie zostało jeszcze odkryte.
Barry Miles to postać znacznie rzadziej występująca we współczesnych mediach, co wcale nie oznacza, że mniej znacząca dla rozwoju muzyki niż grunge’owi rewolucjoniści z Seatle. Sporo lat temu znany amerykański krytyk Rex Reed wypowiedział o nim następującą opinię: „Aby dokonać znaczącej zmiany w muzyce, trzeba najpierw być naturalnie utalentowanym. Barry Miles jest. Trzeba też być dobrze wyszkolonym. On jest. I wreszcie, trzeba mieć dyscyplinę, aby swoją próżnością lub impulsem do popisów nie zdeformować kształtu rzeczy przyszłych. Barry Miles posiada to, jak sądzę, na poziomie geniusza”. W roku 1971 po ukazaniu się jego albumu „White Heat” okrzyknięto Barry’ego Milesa pionierem nurtu zwanego fusion, który rozkwitł w pełni na jego krążku „Magic Theatre” z roku 1975. W ubiegłym roku mieszkający w Nowym Jorku, utalentowany polski skrzypek jazzowy Adam Bałdych nagrał zauważony przez krytyków za Oceanem album o dziwnie znajomym tytule „Magical Theatre”. Czy Adam „ochrzcił” tak swoje wydawnictw przypadkowo?
Nie sądzę. Nieprzypadkowo również - jak mniemam - Adam Bałdych zamieścił na stronie internetowej swoją podobiznę z artystycznie doprawionymi rogami, a także nie bez powodu zapewne umieścił na płycie „Magical Theatre” kompozycję Andrzeja Gondka noszącą wiele mówiący tytuł „Devil’s Kitchen”. Artysta serwuje gościom swojej muzycznej uczty wielosmakową sałatkę doprawioną sporą ilością chili, nie zapominając jednocześnie o tych smakoszach, którzy nie zwykli eksperymentować z ekstremalną ostrością. W dyskretny i inteligentny sposób „Evil” (jak żartobliwie nazywany jest Adam w środowisku nowojorskim), namawia amatorów muzycznej „kuchni tradycyjnej” na degustację swojego siarczystego wynalazku, kusząc (jak ma to miejsce choćby w utworze „Princess Ballet Room”) starannie dobranymi smooth drinkami mającymi złagodzić trudną do zaakceptowania przez nich ilość ostrych przypraw. Trzeba bowiem iście czartowskiego szelmostwa, albo artystycznej pewności siebie, aby skusić zmanierowane panienki z dobrych domów oraz najwytrawniejszych bywalców filharmonii, którzy zapamiętali bardzo młodego Adama (jeszcze bez rogów) jako zdobywcę pierwszego miejsca w konkursach muzyki barokowej organizowanych w latach 1999 i 2000 w rodzinnym Gorzowie Wielkopolskim. Mieć pomysł na swój artystyczny wizerunek to dla muzyka połowa sukcesu. Drugą natomiast stanowi jego nieprzewidywalność. Ze zdobywaniem fanów jest podobnie jak z miłosnymi podbojami. Najpierw ustala się nieprzekraczalny próg akceptacji, poniżej którego artysta, podobnie jak zabiegający o względy swojej wybranki adorator nie zamierza schodzić, aby podczas golenia mógł spoglądać na swoje oblicze w lustrze. Kiedy dobrze dobrana przynęta w końcu działa i na piątym koncercie zdolny instrumentalista zaczyna już rozpoznawać twarze swoich najwierniejszych odbiorców, metodą prób i błędów w taki sposób eksperymentuje gamą dostępnych sobie środków, aby raz zdobyta publiczność nie tylko kupowała bilety na kolejne jego występy, ale przede wszystkim aby nadal potrafiła zachwycać się jego najbardziej zaskakującymi pomysłami, choćby z początku budziły podejrzliwość. „Magical Theatre” to mistrzowska zagrywka Adama Bałdycha, a jego diabelskie sztuczki zdałyby się na nic, gdyby nie ogromny talent i nieczęsto spotykana dziś u artystów kreatywność. To chwalebne, że do rewolucjonizowania jazzu zabierają się muzycy, którzy próbowali swoich sił w filharmoniach, gdzie oprócz szczerych wielbicieli muzyki klasycznej można także spotkać narcystycznych megalomanów oraz tych wszystkich, którzy bywają tam, ponieważ wypada się czasem pokazać w takich miejscach z uwagi na piastowane stanowisko. „Yassowcy”, którzy wyciągali polski jazz z zapaści lat 80-tych, to w dużej mierze (jak Tymon Tymański) dawni nowofalowcy i wirtuozi rocka, dzięki czemu z łatwością docierali do odbiorców oscylujących pomiędzy Jarocinem, a oldskulowym jazzem. Adamowi Bałdychowi dzięki młodzieńczemu romansowi z muzyką baroku, być może uda się przekonać do swojego obecnego oblicza spod znaku fusion wszystkich tych, którzy pojmują mariaż muzyki salonów i jazzu podobnie jak Leszek Możdzer, który blisko rok temu podzielił się ze mną następującą opinią: „Mam wrażenie, że fuzja muzyki jazzowej i klasycznej jest nieunikniona i że prędzej czy później te światy muszą się połączyć. Moim zdaniem jedyną rzeczą, dzielącą te dwa gatunki, jest tylko to, że jazz zwykło się grac z nagłośnieniem, a muzykę klasyczną bez nagłośnienia. To jest właściwie jedyne pole, na którym muzyka klasyczna przegrywa z jazzem. (…) Dzieje się tak głownie dlatego, że nie jest ona nowocześnie podana. Jest podana w sposób starodawny, bez nagłośnienia, bez oświetlenia, w kostiumie z minionej epoki. Jeżeli zaangażuje się wszystkie nowoczesne środki do prezentacji muzyki klasycznej, to ona będzie równie wstrząsająca dla publiczności jak muzyka rockowa i przewiduję wielki powrót muzyki klasycznej na listy przebojów”. Nie wolno nie zauważyć, że na sukces „Magical Theatre” składa się praca całego zespołu spod szyldu Damage Control. Adam zaprosił do współpracy doskonałych instrumentalistów, wśród których klawiszowiec Paweł Tomaszewski zapewne nie bez powodu nosi przydomek „Herbie”. Andrzej „Gonzo” Gondek to natomiast nie tylko mistrz gitary, ale przede wszystkim zdolny kompozytor. Znany z zespołu Poluzjanci kontrabasista Piotr Żaczek zdążył wydać już nie tylko swoje dwie płyty długogrające, ale ma na koncie współpracę z takimi artystami jak Dorota Miśkiewicz. Josh Lawrence, to nie tylko znany w USA trębacz. Josh to również muzyk współpracujący z takimi wokalistami jak choćby Erykah Badu. Będę być może jedynym recenzentem albumu „Magical Theatre”, który pomimo tak wielu wybitnych nazwisk wchodzących w skład Damage Control, skupi się na grającym na basie Kubie Cywińskim. Środowisko Nowego Czasu, które reprezentuję, miało bowiem w lipcu 2011 roku niepowtarzalną okazję przysłuchania się umiejętnościom tego mieszkającego w Londynie instrumentalisty podczas ARTerii związanej z wystawą fotograficzną Krystiana Daty. Miałem okazję obserwować spontaniczny moment, kiedy Kuba wziął do ręki gitarę basową, a chwilę później dał się ponieść całonocnej, szalonej jazzowej podróży, której finał miał miejsce dopiero nad ranem i która pewnie trwałaby jeszcze długo, gdyby nie względy organizacyjne. Pisząc niniejszą recenzję pozwoliłem sobie zadzwonić do Jakuba Cywińskiego, aby poprosić go o podzielenie się emocjami, jakie towarzyszyły mu podczas nagrywaniu tego krążka. Kuba, który zna Adama Bałdycha od czasów nastoletnich, podkreślił szczególnie znakomitą atmosferę jaka towarzyszyła nagrywaniu tego albumu oraz rzadko spotykaną dziś u kompozytorów umiejętność w łączeniu wymagań stawianych instrumentalistom z przyzwoleniem na ich aranżacyjne sugestie w wielu momentach powstawania płyty.
„Teatr Magiczny” powołany do życia w roku 1975 przez Barry’ego Milesa gra nadal. Adam Bałdych wzbogacił fusion dawnego mistrza o możliwości, które daje współczesna elektronika i kulturowy dorobek minionych dziesięcioleci. Przełomowym momentem dla dobrze zapowiadającego się wirtuoza muzyki baroku był rok 2001. Krakowski sukces na Międzynarodowym Konkursie Młodych Zespołów Jazzowych „Jazz Juniors” otworzył Adamowi Bałdychowi możliwości przemierzania kolejnych muzycznych przestrzeni i pozwolił temu utalentowanemu następcy Michała Urbaniaka, Krzesimira Dębskiego i Zbigniewa Seiferta uwierzyć w możliwość odnajdywania tego, co w jazzowej improwizacji nie zostało jeszcze odkryte.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz