poniedziałek, 10 października 2016

Włodek Fenrych - Czy można pić whisky z otwartej butelki?

Tekst pochodzi z bloga Włodka Fenrycha 
"Pytania Obieżyświata"

Wnętrze Ain't Nothin But the Blues Bar (fot. Włodek Fenrych)
Pub o nazwie „Ain't Nothin' But The Blues Bar" znajduje się w samym centrum londyńskiego West Endu, w zaułku pomiędzy Carnaby Street a Regent Street. Istotnie nie ma tam nic, tylko blues. Piwo oczywiście też jest, ale z muzyki tylko blues, jakaś kapela gra każdego wieczora, na ścianach porozwieszane są potrtety miestrzów: Muddy Waters, B.B. King, John Lee Hooker. Nawet toalety wymalowane są w potrtey mistrzów na czarnym tle ściany. Największy z nich namalowany jest na suficie nad schodami prowadzącymi do toalet: uśmiechnięty Robert Johnson z gitarą, kopia znanej fotografii. Czemu właśnie Robert Johnson znajduje się na tak prominentnym miejscu? Skąd to wyróżnienie dla muzyka, który za życia wydał tylko jedenaście trzeszczących płyt na 78 obrotów? I który od ponad półwiecza nie żyje?

Nie wiadomo kiedy powstał styl muzyki zwany bluesem, ale przyjmuje się, że na początku XX wieku. Nikt wcześniej tej muzyki nie zapisywał w nutach (nikomu nie przyszło do głowy, że muzyka grana w spelunkach murzyńskich gett może być warta nutowego zapisu, a sami muzycy oczywiście nut nie znali), a najwcześniejsze nagrania pochodzą z lat dwudziestych. Szybko się okazało, że na takie nagrania jest popyt i można na nich zarobić, dlatego jest ich spora ilość. Są nagrania bluesa w stylu jazzowym, jakie na przykład w Chicago robił Louis Armstrong, są nagrania tak zwanego „klasycznego bluesa", czyli głosu (najczęściej kobiecego, na przykład Bessie Smith) z towarzyszeniem fortepianu, są też nagrania tak zwanego „wiejskiego bluesa", czyli głosu (tym razem zwykle męskiego) z towarzyszeniem gitary, granej często z niezwykłą wirtuozerią.


Gra z pomocą szyjki od butelki (fot. Włodek Fenrych)
Przy czym murzyńscy muzycy grali na gitarze w sposób, który niewiele miał wspólnego z tym, co wówczas grali biali gitarzyści. Murzyńscy muzycy grali z pomocą „szyjki od butelki", czyli metalowej lub szklanej tu0lejki nakładanej na mały palec, która umożliwiała charakterystyczne bluesowe glissando. W latach czterdziestych pojawił się nowy instrument: gitara elektryczna, szybko podchwycona przez bluesowych muzyków z Chicago i Memphis. Dzięki temu wynalazkowi powstał nowy nurt zwany „miejskim bluesem", grany zazwyczaj przez czteroosobową kapelę, wktórej składzie są gitara elektryczna, gitara basowa, perkusja oraz harmonijka ustna. W latach pięćdziesiątych pewien młody muzyk z Memphis (nie-Murzyn, co istotne) podjął ten styl, tylko przyśpieszył tempo, nazwał to „rock-n-roll" i sprzedał nie-murzyńskiej klienteli. Od tego momentu blues zaczął podbijać świat.

Moda szybko przyjęła się za oceanem, a zwłaszcza w Londynie, (któremu mentalnie bliżej jest „za staw", czyli do Nowego Jorku, niż za kanał La Manche - do Paryża). W latach sześćdziesiątych powstały tu grupy najzupełniej białych muzyków grających przede wszystkim bluesa: John Mayall's Bluesbreakers, Rolling Stones, Peter Green's Fleetwood Mac. Ci muzycy chcieli dotrzeć do źródła, podróżowali więc „za staw", by odwiedzić miejsca, gdzie grano wiejskiego bluesa, słuchali opowieści murzyńskich muzyków, kolekcjonowali stare nagrania. Okazało się, że wśród tych nagrań na trzeszczących płytach jest kilka, które wyróżniają się czymś niezwykłym, co trudno nazwać. Były to nagrania Roberta Johnsona. Zaczęto więc szukać tego muzyka. Może gdzieś jeszcze gra, w jakiejś zapomnianej knajpeczce? Może przestał grać i zajął się czymś innym, ale dałby się namówić na nowe nagrania? Poszukiwania zakończyły się jednak stwierdzeniem, że Robert Johnson zmarł pod koniec lat trzydziestych. Znaleziono technika, który z nim robił nagrania; Robert Johnson miał dwie sesje nagrań, a na trzecią nie przyjechał, bo w międzyczasie został otruty. Z zazdrości.


Portret Roberta Johnsona w Ain't Nothin But the Blues Bar
(fot. Włodek Fenrych)
Robert Johnson wychował się w okolicy zwanej „Mississipi Delta". Nazwa jest nieco myląca, bowiem nie jest to wcale delta rzeki Mississipi, tylko jej wschodni brzeg mniej więcej pomiędzy miastami Vicksburg i Memphis. Jest to urodzajna równina, gdzie uprawia się bawełnę. Jest to też teren zamieszkały w dużej mie0rze przez ludność murzyńską, która po godzinach pracy lubi się zabawić. To właśnie w tym rejonie rozwinął się styl muzyki zwany „Delta blues", którego Robe0rt Johnson jest najwybitniejszym przedstawicielem. Ale Robert Johnson jest tak naprawdę czymś więcej. Wszystkie jego utwory nagrane są - tak jak „wiejski blues" - tylko z akompaniamentem akustycznej gitary, ale w jego stylu obecne są już wszystkie elementy późniejszego „miejskiego bluesa" z Chicago. Można właściwie powiedzieć, że cały rythm-n-blues i rock-n-roll wywodzą się od tego wiejskiego muzyka wychowanego wśród plantacji bawełny.


Robert Johnson urodził się w 1911 roku w Hazlehurst w stanie Mississipi. Sytuacja rodzinna była raczej zawikłana, przez jakis czas Robert mieszkał z ojczymem w Memphis, potem z matką i innym ojczymem w Robinsonsville, potem jakiś czas w Clarksdale, potem po drugiej stronie rzeki w miasteczku Helena w stanie Arkansas. Pierwszy raz ożenił się kiedy miał 18 lat, ale jego dwa lata młodsza żona zmarła wkrótce przy porodzie. Z druga żoną się rozstał, z następnymi kobietami nie zawierał formalnych związków. A miał tych kobiet dużo. Za dużo, na pewno o tę jedną, ostatnią. Miał ich tyle, bo jeździł od miasta do miasta i grał muzykę, a grał tak, że ciarki chodziły po plecach. Grywał z muzykami, którzy później zdobyli sławę światową. Honeyboy Edwards, który z nim był podczas ostatniego koncertu, grywał później w Londynie, sam go parę lat temu słyszałem. Sonny Boy Williamson, gwiazda bluesa lat pięćdziesiątych, też był tam obecny, a nawet widział co się święci i próbował zapobiec nieszczęściu. Bezskutecznie.


Metalowa gitara bluesowa (fot. Włodek Fenrych)
Stało się to pewnego sobotniego wieczoru w lipcu 1938 roku w knajpie „Three Forks" (Pod Trzema Widelcami) w Greenwood, w stanie Mississipi. Grali tego wieczory Sonny Boy i Robert, Honeyboy przyszedł nieco później. W przerwach Robert podrywał pewną laskę, która - tak się złożyło - była żoną właściciela lokalu. W pewnym momencie ktoś podał Robertowi otwartą butelkę whisky. Sonny Boy, widząc co się święci, wytrącił mu ją z ręki mówiąc: „Nie pij nigdy whisky z otwartej przez kogoś butelki!" Robert się zezłościł i wrzasnął: „A ty mi nigdy nie wytrącaj butelki z ręki!" Następną podaną mu butelkę Robert spokojnie wypił. To był jego ostatni koncert, pochowano go na cmentarzu pod Greenville.

Jest jeszcze legenda zasłyszana nie wiadomo gdzie. Podobno za młodu Robert przechodził z gitarą koło cmentarza marząc o sławie, kiedy nagle zza zakrętu wyszedł Wielki Czarny Człowiek i powiedział: „Daj, nastroję ci." Wziął gitarę do ręki, pokręcił kluczami i oddal; odtąd gitara grała tak, że słuchaczom (i co ważniejsze - słuchaczkom) ciarki przechodziły po plecach. „Spotkamy się w pod trzema widelcami" powiedział Wielki Czarny Człowiek i znikł, pozostał tylko po nim pogłos szczekania ogarów, głęboki, jakby spod ziemi, i unoszący się w powietrzu zapach siarki.

Drogi czytelniku, nie daj się nabrać, ta legenda to jedna wielka bujda. Muzyka Roberta Johnsona nie jest z piekła rodem. A morał opowieści o ostatnim koncercie jest jeden: nie pij nigdy whisky z otwartej butelki.

***

fot. Sławek Orwat
Włodek Fenrych - historyk sztuki, tłumacz, eseista, globtroter. Urodził się w 1955 roku w Poznaniu. W latach siedemdziesiątych był działaczem opozycyjnego podziemia i politycznym dysydentem związanym z Komitetem Obrony Robotników. Kilkukrotnie spotykał się także z opozycjonistami z terenu Czechosłowacji, w tym z legendarnym czeskim zespołem rockowym The Plastic People Of The Universe. Efektem tej znajomości jest podziemne wydanie przez Włodka ich kasety Pasijove Hry Velikonocni. To właśnie aresztowanie muzyków tej grupy w roku 1976 doprowadziło rok później do powstania pierwszej opozycyjnej organizacji w Czechosłowacji - Karta 77. W roku 1981 wyjechał z Polski. Podróżując po krajach Europy i Azji, osiadł w angielskim hrabstwie Hertfordshire. Kiedy w latach osiemdziesiątych przyjaciele Włodka z poznańskiego podziemia zaczęli wydawać nielegalne czasopismo Czas Kultury, jego angielski adres był wtedy jedynym oficjalnym kontaktem z redakcją aż do roku 1990, kiedy to w Polsce zniesiono cenzurę. Przez kilkanaście lat Włodek publikował na łamach Czasu Kultury liczne artykuły. Niektóre z nich oparte były na jego euroazjatyckich podróżach, podczas których przebywał w klasztorach Zen w Japonii i na Tajwanie oraz w przypominających klasztory Zen chrześcijańskich wspólnotach tego regionu. W 1999 roku nakładem wydawnictwa Obserwator ukazał się będący efektem tych podróży zbiór jego kontrowersyjnych esejów pod tytułem "Czy Jahwe Zastępów jest władcą totalnego państwa?", który nadal jest w sprzedaży internetowej tutaj Inne teksty Włodka były jeszcze bardziej prowokacyjne, co w konsekwencji doprowadziło do zakończenia jego współpracy z tym niezwykle zasłużonym dla polskiej kultury czasopismem. Pod pseudonimem Szuszwoł ze Swarzyndza pisał także do dominikańskiego pisma W Drodze. Z uporem prezentowana kąśliwość doprowadziła jednak w końcu do rozstania Włodka także i z tą redakcją. Z londyńskim Nowym Czasem związany jest od dawna i to właśnie Włodek ponosi odpowiedzialność za pojawienie się mojej osoby w składzie redakcji tego pisma, o czym można przeczytać w moim artykule "Mój nowy czas" tutaj. Włodek w stopniu podstawowym posługuje się językiem japońskim, natomiast jego znajomość języka perskiego pozwala mu na tłumaczenie literatury tego narodu na język polski i angielski. Jest między innymi jedynym tłumaczem wierszy znanej ze swoich niezależnych poglądów emigracyjnej perskiej poetki Ziby Karbassi. Włodek to również podróżnik i kulturoznawca. Jest autorem bardzo poczytnego bloga - Pytania Obieżyświata, z którym można zapoznać się pod adresem: http://wlodekfenrych.bloog.pl Włodek Fenrych to także miłośnik bluesa, a zwłaszcza jego pierwotnego brzmienia. Jest jednym z nielicznych znanych mi osobiście interpretatorów nieśmiertelnych bluesów Roberta Johnsona - artysty, który dla bluesa jest tym, kim dla reggae Bob Marley. Dodatkową atrakcją kompozycji Johnsona w interpretacji Włodka Fenrycha są oparte na podstawie oryginałów własnoręcznie napisane przez niego polskie teksty. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz