czwartek, 14 lipca 2016

Marek Jamroz - Tryptyk jarociński 2016

Marek Jamroz - Muzyka była w jego domu od zawsze, ale zawsze gdzieś w tle. Rodzice nie kupowali płyt, tylko słuchali radia, a to co muzycznego działo się w pokoju jego starszej siostry, było tajemnicą. Na szczęście, choć dorastał w typowo śląskiej rodzinie, rodzice nie katowali go słuchaniem jakże popularnych wśród sąsiadów, niemieckich szlagierów i tyrolskich polek. Pierwsze utwory jakie Marek pamięta to piosenki z niedzielnego Koncertu Życzeń takich wykonawców jak Irena Jarocka, Urszula Sipińska Jerzy Połomski i nieśmiertelna Mireille Mathieu z przebojem Santa Maria. Po słusznie minionym okresie Fasolek i Zająca Poziomki, jego pierwszą dojrzałą muzyczną fascynacją była twórczość Jeana Michelle Jarre'a. Po skutecznej próbie przedarcia się do pokoju siostry,  Marek po raz pierwszy usłyszał jego Equinoxe, Marka Bilińskiego, The Beatles i Andreasa Vollenweidera. Marek zawsze był wzrokowcem - i jak miał nie trafić po latach do Polskiego Wzroku - i prezentowane Przez Krzysztofa Szewczyka w programie Jarmark klipy "Money for Nothing" Straitsów, "Take on Me" A-HA wbijały go w fotel. W późniejszych latach osiedlowa telewizja kablowa emitowała piracko MTV (to prawdziwe, gdzie kiedyś puszczano muzykę). Marek chłonął każdy gatunek - pop, rap, rock, metal, wszystko co brzmiało. Słuchał Trójki i listy w każdy piątek, kupował "pirackie oryginały", jakby chciał się tym wszystkim udławić. Nigdy nie identyfikował się z żądną subkulturą. Jako jeden z niewielu na podwórku lubił Guns'n'Roses i nikt nie wiedział jaka przyczepić mu łatkę. W szkole średniej zaczął słuchać muzyki bardziej świadomie. Wsłuchiwał się w teksty polskich wykonawców i nieudolnie starał się tłumaczyć tych anglojęzycznych. Wtedy to kolega pożyczył mu album Meddle Pink Floyd i tak zaczęła się jego wielka przyjaźń z muzyką brytyjskiej czwórki (a później trójki). Pojawiły się też kolejne fascynacje - Metallica, Biohazard, Smashing Pumpkins, Type O Negative, Sepultura, Dżem, Ira, Kazik, Piersi, Hey ale i Turnau, Grechuta, Soyka i Grupa pod Budą. Dżem był mu zawsze bliski, bo to lokalny patriotyzm i przy ognisku śpiewało się Whisky i Wehikuł Czasu, a porem namacalnie odczuł tragedię śmierci Pawła Bergera, gdy wykonywał napis na jego płycie nagrobnej pracując jako liternik w zakładzie kamieniarskim. Później przyszedł czas emigracji. Marek wyjechał na trzy miesiące w listopadzie 2005 roku i... ten kwartał ciągnie mu się do dziś. Największą pasją Marka jest robienie zdjęć. Zaczynał, gdy jeszcze nikomu nie śniło się o aparatach cyfrowych, a na wywołanie zdjęć (o ile nie miało się własnej ciemni) czekało się parę dni. Łapanie momentów upływającego czasu i zamiana ich w obrazy zawsze było dla niego jakimś rodzajem magii. Oprócz fotografowania lubi stare polskie filmy, absurdalny humor, historię i książki. W wolnym czasie czyta co popadnie i sprawia mu to nieznośną frajdę. Jakiś czas temu zupełnie przypadkowo poznał pewnego mechanika samochodowego, który najpierw okazał się całkiem fajnym gościem, a później gościem z ogromną wiedzą muzyczną. Tym mechanikiem jest Kuba Mikołajczyk, który wraz z Mateuszem Augustyniakiem założyli portal Polski Wzrok, dzięki któremu Marek w tempie pędzącego ekspresu dostał się w sam środek najważniejszych polskich wydarzeń kulturalnych na Wyspach. Zaczął fotografować dla portalu na koncertach, co sprawia mu wielką przyjemność i dzięki czemu poznaje wielu ciekawych ludzi.

Jarocin Festival 2016 ruszył z kopyta

fot. Marek Jamroz
Z początku wszystko zaczynało się dość ospale, publiczność nie ściągała szczególnie tłumnie. Jako pierwsi zagrali muzycy z Radio Bagdad, frekwencja nieszczególnie wysoka, ale z minuty na minutę przybywało więcej i więcej osób. Wszystko zaczęło hulać na dobre, kiedy na scenie pojawił się Zenek z Ekipą, czyli Kabanos. Szczupły inaczej frontman Kabanosa doskonale poradził sobie z rozbujaniem publiczności w pogowym walczyku. Następnie było już tylko lepiej, żywiej i coraz bardziej tłumnie. Luxtorpeda zagrała kawałki z najnowszej płyty Mywaswynas, zatem usłyszeliśmy, takie piosenki jak "Silnalina" i "Jak Husaria", ale oczywiście nie mogło zabraknąć "Mambałagi" i innych utworów z poprzednich albumów.

fot. Marek Jamroz
Po Luxtorpedzie klimat nieco się uspokoił, a to za sprawą formacji Red Electric z Malty. Pięciu muzyków zaprezentowało repertuar, który był ciekawą fuzją rocka i popu, niepozbawiony jednak mocniejszych akcentów. Moc i akcenty tym razem w śląskim wydaniu pojawiły się po występie Red Electric. Oczywiście chodzi o zespół Oberschlesien. Fuzja industrialu i mocnego walnięcia są już znane, ale na naszym podwórku Oberschlesien nie ma sobie równych. Miałem okazję porozmawiać krótko z "Chopami z Piekor" i wiem, że to co robią, to żadne naśladownictwo tylko ich autentyczny i szczery przekaz. Ich muzyka ma moc, porywa, i nie pozostawia obojętnym. Oberschlesien ma też rewelacyjny image sceniczny i doskonałą oprawę na koncertach włącznie z efektami pirotechnicznymi.


fot. Marek Jamroz

Pomimo świetnych występów naszych rodzimych wykonawców, wiele osób z niecierpliwością wyczekiwało występu gości. W czwartkową noc w Jarocinie byli nimi muzycy z zespołu Five Finger Death Punch. Podczas ich koncertu pole przed sceną było już tylko morzem ludzkich głów i rąk. Przyznam że nie spotkałem się wcześniej z ich twórczością, biję się w piersi i obiecuję poprawę. Było spore pogo, była ściana śmierci, było ostro i balladowo. Bardzo ujmującym był moment, gdy Ivan Moody, wokalista FFDP zauważył, że tuż pod sceną ojciec trzymał na ramionach swoją córeczkę, zaprosił obydwoje na scenę w obawie o bezpieczeństwo dziewczynki. Występ Piątki z Los Angeles, zapisuję do tych, które w mojej pamięci trzymam w szufladce z napisem "WOW!"


fot. Marek Jamroz
"TSA, TSA, TSA, TSA..." To magiczne zaklęcie skandowane przez jarocińską publiczność wywołało na scenę Legendę polskiego heavy metalu. Andrzej Nowak i Marek Piekarczyk zamknęli pierwszy dzień festiwalu w Jarocinie. Oprócz "tych wielkich" w muzyce, na jarocińskiej scenie pojawiały się też młode zespoły w ramach Antyfestu, prowadzącego przez Antyradio. W czwartek wystąpiły kapele: Andrzej Kovalsky Band, The Primes, Cowshed i Headwind. Jakie są moje odczucia związane z Jarocinem? Przede wszystkim, odczuwam ból nóg i niewyspanie pisząc tych kilka zdań. Oczywiście nikogo to nie interesuje więc przejdę do meritum.


Jarocin jest płatnym festiwalem muzycznym na bardzo dobrym poziomie zarówno pod względem muzycznego prestiżu występujących zespołów, jak i organizacji. Legenda dawnego Jarocina unosi się nad sceną, zapewne jest tu wiele osób które pogowały tu jako młodzi ludzie w latach 80-tych. Czy to kolejna komercha? Nie, to znak czasu. "Panta rei" Heraklita z Efezu jest chyba dobrym podsumowaniem dla jarocińskiego festiwalu. Najważniejsze dla tego miasta jest jedno, jest ono stolicą polskiego rocka, a muzyka wciąż tu żyje, i ma się naprawdę dobrze.

Pyłem i Błotem - Jarocin rozdział drugi

fot. Marek Jamroz
Drugi dzień jarocińskiego festiwalu podzielę na dwa etapy: suchy - punk rockowy i mokry ProdigoSweetNoisowy. Pomińmy milczeniem moje nieudolne próby słowotwórcze i przenieśmy się do stolicy polskiego rocka. 30 lat temu na jarocińskiej scenie po raz pierwszy zagrał zespół Kobranocka. Historia lubi się powtarzać i dziś panowie z Torunia z nieskrywaną przyjemnością muzycznie otworzyli rugi dzień festiwalu. O bezapelacyjnie pozytywnym odbiorze twórczości Kobranocki, mógł świadczyć tuman pyłu, która wzbijała w powietrze radośnie pogująca publiczność. Punkowa sztafeta trwała dalej, a pałeczkę od Kobranocki przejął zespół GaGa Zielone Żabki. Jak zwykle przy ich występie punkowy rdzeń przeplatały pozytywne wibracje reggae. Smalec czuł się jak u siebie, co wyraźnie podkreślił, podziękował organizatorom za to, że w tym miejscu dzieje się tak wiele dobrych rzeczy związanych muzyką, ale słowa "To jest nasze miejsce, i nasz festiwal" miały przypomnieć zebranym o tym, jak zaczęła się historia tego miejsca. Z frontmanem GGZŻ miałem okazję zamienić parę słów zanim udzielił wywiadu dla Antyradia. W jego imieniu zapraszamy do Jawora na Wegeteriadę, a później na Woodstock. Nowa płyta jest już praktycznie gotowa, ale Smalec prosi jeszcze o odrobinę cierpliwości.


fot. Marek Jamroz
fot. Marek Jamroz
Po ekipie z Jawora na scenę wkroczyli chłopacy z Mazowsza. Trudno uwierzyć że Farben Lehre świętuje 30 jubileusz swojej działalności scenicznej. Dawka energii wyzwalana na scenie i przekazywana publiczności przej Wojciecha Wojdę z ekipą była niesamowita. Repertuar wykonany przez płocką formację był podróżą w czasie. Nie zabrakło "Spodni z GSu", "Achtung 2012" czy "Feminy", a podsumowaniem działalności i podziękowaniem dla fanów za wspólną drogę była piosenka o nich samych ze słowami "My jesteśmy Farben Lehre, duże dzieci które znasz. Niby nic, a znaczy wiele, idziemy przez czas." Koncert kapeli z Płocka był niezwykle energetyczny i pozytywny, nie mogę doczekać się ich kolejnego występu, czyli już za tydzień na Woodstocku. Kolejna trzydziestka w Jarocinie dotyczyła pewnego albumu. Popełnił go zespół Siekiera, a jego tytuł to "Nowa Aleksandria". Drogi muzyków Siekiery rozeszły się krótko po ukazaniu się wydawnictwa, dziś do życia powołał go poznański multiinstrumentalista Drivealone wraz z zaproszonymi wokalistami.


fot. Marek Jamroz

Na projekcie Nowa Aleksandria zakończyła się część punkrockowa, czyli sucha, na scenie bowiem pojawili się goście z UK. Firestarer, No Good, Start The Dance, Out of Space, Invader must Die... Czy muszę coś wyjaśniać? Jeśli ktoś żył całe życie w amazońskiej dżungli, to pewnie tak, ale zrobię to, używając jednego słowa: The Prodigy. Liam Howlett, Keith Flint i Maxim Reality, wraz z instrumentalistami po prostu wrzucili publiczność do kotła, porządnie wstrząsnęli, wymieszali i naładowali niesamowitą ilością energii. Dramatyzmu występowi The Prodigy dodała szalejąca nad Jarocinem burza z piorunami. Koncertu jednak nie przerwano, a fani dalej bawili się doskonale pomimo totalnej ulewy. Prodigy to fenomen, który potrafi odnaleźć w publiczności takie pokłady energii, jakich ta nawet by się po sobie nie spodziewała. Ich występ był na pewno jednym z tych, które zapisały się złotymi zgłoskami w dziejach pewnego miasteczka w Wielkopolsce, zaś burza z piorunami zapewne stanie się jedną z miejscowych legend.


fot. Marek Jamroz
Z powodu pogody wiele osób opuściło teren festiwalu, ale ci najwytrwalsi doczekali się nagrody w postaci koncertu Sweet Noise. Piotr Mohamed i jego zespół dali z siebie wszystko, nie było taryfy ulgowej, ani "wykonu na pół gwizdka". Gościnnie na scenie pojawił się też Ryszard Peja. Tak minęliśmy półmetek w Jarocinie. Było punkowo, było ostro, czyli tak, jak w tym miejscu być powinno.


Pomimo tego, że wciąż nie mogę się pozbyć uczucia uczestniczenia w miejskim festynie, staram się nie skupiać na ludziach siedzących w piwnych ogródkach, czy karuzelach tuż za płotem. Swoją uwagę poświęcam temu, co mają do powiedzenia ludzie na scenie, a słuchać warto, bo Jarocin nadal jest miejscem niepokornym, oraz głosem przebudzenia i otwierania zamkniętych drzwi. Wystarczy słuchać.

Tryptyk jarociński część 3 i ostatnia

fot. Marek Jamroz
Jarocińskie triduum muzyczne weszło w fazę finałową. Wszędzie na polu festiwalowym dało się słyszeć słowo „Slayer” odmieniane na każdy możliwy sposób, a i odsetek miłośników metalu wzrósł znacząco i oczywiście nie mam na myśli zbieraczy złomu. Zanim coś się skończy, musi się zacząć. Na otwarcie zagrał zespół Scream Maker. Byli doskonałą zapowiedzią tego, jaki gatunek muzyczny zdominuje tego dnia scenę w Jarocinie. Warszawska formacja gra heavy metal w niemal klasycznym wydaniu. Gdy zabrzmiały pierwsze akordy, w namiocie medialnym ktoś zapytał nawet: Co to do cholery? Iron Maiden przyjechał?


fot. Marek Jamroz
Organizatorzy nie dali się złapać w metalową pułapkę i zadbali o zróżnicowanie stylów, dzięki tej koncepcji przyszedł czas na Koniec Świata. Nie, nie, morza nie wystąpiły z brzegów, ani wielka asteroida nie spadła na Ziemię. Chodzi oczywiście o zespół z Katowic. Kapela zagrała repertuar zarówno ze starszych albumów jak i z tegorocznej płyty God Shave The Queen. Publiczność odebrała występ nadzwyczaj pozytywnie, było pogo, był crowd surfing, jakby to powiedział lider zespołu „było kaczo”.


fot. Marek Jamroz
Ska punk w śląskim wydaniu był doskonałym przygotowaniem na to, co zaserwowali nieco później muzycy z zespołu D.O.A. Kanadyjska kapela istnieje od 1978 roku i reprezentuje bezkompromisowy punk rock. Ich występ trzeciego dnia był przywróceniem Jarocinowi jego duszy. Klimat muzyczny uspokoił się nieco podczas występu zespołu Blue Deep Shorts. Warszawski zespół jest laureatem zeszłorocznego konkursu Jarocińskich Rytmów Młodych. Ich twórczość określają sami, jako Połączenie nośnych, gitarowych dźwięków z nutkami nostalgii i marzeń. Na tych akcentach spokój na jarocińskiej scenie się zakończył. Zaczęła się metalowa fiesta, no może z małym wyjątkiem, ale o tym za chwilę.


fot. Marek Jamroz
Zespół Hunter nie wymaga przedstawiania. Ma swoją wierną rzeszę fanów, a koncert w Jarocinie był po prostu rewelacyjny. Treść utworów nieokryta żadnym woalem, trafia do sumień i myśli. Muzycznie ciężkie brzmienia ocierają się o muzykę klasyczną, prawdziwa muzyczna uczta. Zanim opowiem o występie legendarnego Slayera, zatrzymam się dłużej przy młodych wykonawcach. To właściwie przegląd twórczości młodych muzyków tkwi u korzeni tego festiwalu i dobrze się dzieje że nowe kapele wciąż tam się pojawiają. W tym roku konkurs odbywał się pod patronatem Antyradia i nosił nazwę Antyfest, a zwycięzca miał szansę zagrać tuż przed występem Slayera. Do finału Antyfestu zakwalifikowało osiem bandów, które grały przez pierwsze dwa dni festiwalu, na scenach bocznych.


fot. Marek Jamroz
W tym roku wygrał zespół Strażacy z Warszawy. Miałem okazję z nimi porozmawiać jeszcze zanim zdobyli jarociński laur, a na pytanie: Jak długo gracie razem, odpowiedzieli, że to ich trzeci koncert. Muszę przyznać że Strażacy mieli najlepsze intro na festiwalu. Wyobraźcie sobie mocne wejście gitar i słowa wykrzyczane niemal growlem „Dzień dobry Jarocin! Jesteśmy Strażacy!!!” Po czym chłopięcym głosem „…i nie gramy metalu”. Ich muzyka to pogranicze funka, rocka z elementami hip hopowego wokalu. Muszę przyznać że Strażacy nie dali złamać się „przedslayerowej” i mając przed sobą rzesze fanów legendy metalu, zachowali zimną krew, dając dobry koncert.


fot. Marek Jamroz
Słowo „Slayer” było chyba najczęściej wymawianym słowem w piątkowy dzień w Jarocinie. Publiczność niecierpliwie czekała na występ swoich idoli, a i ja stojąc w fosie z aparatem czułem że puls wybija rytm nieco szybciej niż zwykle. Pogoda tym razem oszczędziła przykrych niespodzianek, a publiczność jawiła się morzem ludzkich głów. W końcu wszystko się zaczęło, z głośników ryknęły gitary, huknęły uderzenia perkusji i publiczność ogarnął szał. Zespół z Kalifornii jest obecny na scenie już 35 lat, ale Tom Araya i Kerry King z kolegami raczej nie myślą o muzycznej emeryturze. W Jarocinie zagrali na 100%, a na twarzy Arayi co chwilę gościł uśmiech. Zebrani pod sceną fani mieli okazję usłyszeć wymieszany repertuar utworów Slayera, od tych zawartych na klasycznym albumie Reign of Blood, aż po te z najnowszego wydawnictwa Repentless. Nic nie trwa wiecznie, szczególnie przyjemne zdarzenia mijają szybko, tak było też z występem gwiazdy wieczoru.


fot. Marek Jamroz
Na szczęście po występie Slayera publiczność mogła nadal rozładować swoje zapasy adrenaliny, a to za sprawą naszych rodzimych rockmanów, czyli Acid Drinkers. Koncert Kwasożłopów miał jednakże niecodzienną formułę, gdyż w hołdzie Lemmyemu Killmisterowi muzycy grali jedynie kawałki Motröhead. Acidzi jako jedyni w tegorocznej edycji Jarocina nie zaliczyli spadku frekwencji publiczności po występie gwiazdy wieczoru, po każdym „Pasuje?!” Titusa, następował gromki wrzask zebranego pod sceną tłumu. Tym wspaniałym akcentem zakończyło się trzydniowy muzyczny festiwal w Jarocinie.


fot. Marek Jamroz
Jak to wszystko podsumować? Może zacznę od samego miejsca. Na pierwszy rzut oka Jarocin jest zwyczajnym polskim, małym miasteczkiem, w którym życie płynie sobie niespiesznym tempem. Musze przyznać, że uliczki i rynek nie były przepełnione ludźmi z irokezami, a pierwszego dnia pytałem nawet sam siebie czy nie pomyliłem terminów. Z drugiej strony rock and roll pozostawił w tej miejscowości wiele śladów mniejszych lub większych.


 Jest pomnik glana, są świetne murale o tematyce muzycznej, nawet ikony ludzików na tablicach informacyjnych mają na głowie irokezy, a już najważniejszym miejscem, które po prostu trzeba odwiedzić jest Spichlerz Polskiego Rocka, czyli muzeum poświęcone polskiej muzyce i jarocińskim festiwalom.

fot. Marek Jamroz
fot. Marek Jamroz
Festiwal, gościł gwiazdy światowego formatu i największe zespoły z naszego kraju. Sięgnięto do korzeni, czyli do przeglądu twórczości młodych kapel, i tu wymienię je wszystkie według kolejności występowania. Zagrały zespoły: Andrzej Kovalsky Band, Cowshed, The Primes, Strażacy, Diversity, Sharon, Indispear. Zachęcam do poszukania ich w sieci i zapoznania się z ich twórczością. Moje ostateczne podsumowanie to duży plus dla zespołów, duży plus dla organizatorów i malutki plusik dla publiczności, bowiem przeważał odsetek tych, dla których Jarocin stał się dobrym pretekstem do oznaczenia statusu na portalu społecznościowym.

Marek Jamroz

W post scriptum dziękuję ekipie Antyradia za akredytację fotoreporterską, pomoc i życzliwość.

Do zobaczenia w Kostrzynie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz