Chciałbym opowiedzieć o Łukaszu Orwacie. O wrażliwym biznesmenie, artyście nauki i uduchowionym niewierzącym. O człowieku nieprzeniknionym dla wszystkich, którzy go znali – włączając w to jego najbliższych. Przyjaciele, widząc go w różnych sytuacjach, mogli poznać nawet kilka twarzy Łukasza, ale mimo to poznawali zaledwie cząstkę tego bezlitosnego umysłu. Nie mogli nawet być pewni, czy są jego przyjaciółmi – czasem potrafił na długo zniknąć, otaczając się murem, którego nie dało się przebić. O tym, że zaliczałem się do tego grona, dowiedziałem się stosunkowo późno. Gdy widzieliśmy się ostatni raz w grudniu 2023 roku, po kilku latach przerwy, Łukasz nazwał mnie przyjacielem, czego chyba nigdy wcześniej nie robił. Zdziwiło mnie to tak mocno, że zapomniałem odpowiedzieć tym samym. Dziś już nie uda mi się tego nadrobić. Mogę jednak zrobić co innego – mogę opowiedzieć, jakim przyjacielem był Łukasz. I może przy okazji dam radę ukazać chociaż po części, jakim był człowiekiem.
Debiutująca w swojej roli matematyczka nie dawała sobie rady z naszą grupą i porozsadzała wszystkich losowo po ławkach. Tak trafiłem na Łukasza i odtąd na lekcjach rozmawiałem nawet więcej niż przedtem. Zadania szły nam kiepsko, ale po pierwszej klasie przejęła nas lepsza nauczycielka i zdaliśmy podstawę z matematyki całkiem nieźle. Najwięcej rozmawialiśmy jednak nie o matematyce, ale o książkach. Łukasz próbował udowodnić mi, że Pan Tadeusz jest wybitnym polskim eposem. Na studiach polonistycznych zamieniliśmy się rolami. Ja doceniłem Pana Tadeusza, a on uznał go za plagiat sielanki Wiesław Kazimierza Brodzińskiego. Zgadzaliśmy się ze sobą rzadko. Ale właśnie dzięki temu i dzięki wyjątkowej umysłowości Łukasza, były to najbardziej inspirujące dyskusje, jakie odbyłem w życiu.
W liceum miał za sobą więcej lektur niż ja do tej pory, po studiach i doktoracie. Nie były to pozycje banalne. Przed studiami zachęcał mnie, bym przeczytał jego ulubioną książkę, Iliadę. Potem ewentualnie Odyseję, choć uważał ją za popłuczyny po pierwszym dziele Homera. W swoich gustach był równie wysublimowany jak diuk des Esseintes z powieści Na wspak; Jorisa-Karla Huysmansa jednak nie uznawał, uważając, że większość literatury po oświeceniu mogłaby nie istnieć. Pasjonowały go wszelkie dawne osobliwości, na czele z traktatem zoologicznym Physiologus z II w. n.e. o jednorożcach, hippocentaurach i mrówkolwie, drugą częścią średniowiecznej Powieści o róży łączącej mistykę z erotyką, i niezwykłymi przygodami Nadobnej Paskwaliny Samuela Twardowskiego. W muzyce zapuszczał się nieco dalej – najbardziej uwielbiał Wagnera, a Pierścienia Nibelunga słuchał cięgiem z dwunastopłytowego wydania.
Może zastanawiać, jak to możliwe, że człowiek o tak wysokich upodobaniach, był również miłośnikiem najbardziej kiczowatych zespołów metalowych, jakie tylko można sobie wyobrazić. Zasłuchiwał się w epickim black metalu i power metalu, a największą miłością obdarzał zespoły przebierające się za różne kurioza. Swoimi zajawkami – wilkołakami z Powerwolf czy dinozaurami z Hevisaurus – dzielił się z pasją godną lepszej sprawy, nadając tym grupom homeryckie epitety „wybitny”, „przełomowy”, „przepiękny”.
Opinią innych się nie przejmował, a swój indywidualizm podkreślał ubiorem. Zazwyczaj widziało się go z długą brodą i włosami, w długim, skórzanym czarnym płaszczu i w koszulce z ulubionymi wykonawcami lub symbolami okultystycznymi. Z tego względu w liceum niektórzy mieli go za satanistę – a on bawił się tymi skojarzeniami i celowo je podkręcał. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że poza nonkonformizmem była w nim również potrzeba wrzucania kija w mrowisko. Prawdopodobnie to ona pchała go do satyrycznych reklam swojej garderoby, które wygłaszał na przerwach lekcyjnych: „Wysokiej jakości płaszcz ze skóry niemowląt. Dużo kieszeni”. I to ona kazała mu razem z innym kolegą przygotować na języku angielskim prezentację o twórczości zespołu Behemoth połączoną ze śpiewaniem piosenek o Lucyferze, za którą otrzymali uwagę do dziennika.
W jego rozległych zainteresowaniach była jednak spójność – „orwatowość”. Łukasz nienawidził wszystkiego, co pospolite, a im coś było dziwniejsze, tym bardziej go zajmowało. Gardził pospolitymi ludźmi, którzy ze wzajemnością go nie cierpieli. Erudycją epatował bez skrępowania, jakby mimochodem, uznając skomplikowane zagadnienia za jasne i oczywiste. Raz przyszedł na wykład z pewnym urządzeniem. Zapytany wyjaśnił, że jest to pompa próżniowa. Poproszony o doprecyzowanie definiował: „To taki kompresor do aerografu”. Wyśmiewając brak wiedzy u innych, zalazł za skórę paru osobom. Jeden zazdrośnik na studiach wysłał mu fałszywą walentynkę, udając dziewczynę zauroczoną jego oczytaniem i oryginalnością. Tenże aspirujący polonista cytował fragmenty jego tekstów z portalu „Kroniki Kulturalne”, który współtworzyliśmy ze znajomymi podczas licencjatu. Łukasz odpowiadał tam za artykuły dotyczące sztuki, filozofii i duchowości, z masą odniesień, przypisów i zdań wielokrotnie złożonych. Były to eseje o niecodziennej tematyce, oryginalne, zadające wiele pytań czytelnikowi i spokojnie mogłyby zostać wydane jako osobna książka. Ich autor uznał je jednak za kiepskie i usunął z sieci.
Nie szczędził sobie surowej krytyki. Nie szczędził jej także przyjaciołom. Kiedy startowałem w pewnym konkursie muzycznym, upewnił się, czy zdaję sobie sprawę, że uczestniczą tam lepsi ode mnie i że nie mam szans go wygrać (nie miałem). Mój angielski uważał ponadto za żałosny. Mimo wszystko wspierał mnie, czasem w zaskakujący sposób. W liceum podczas dwóch koncertów mojego zespołu ucharakteryzował się na zombie i sprzedawał tak przy wejściu bilety. Raz pełnił do tego rolę konferansjera, a jego zapowiedź z klubu Strefa Zero pamiętam do dzisiaj prawie słowo w słowo: „Przed państwem na scenie… królowie sceny! Przywitajcie ich gorącymi brawami, oni już dla was grają, zróbcie dla nich dym!”. Wspólnie organizowaliśmy w LO XII pierwszy „RyK, czyli Rockowy yyy Koncert”, który z czasem przemienił się w cykl wydarzeń i jest organizowany w tej szkole do dziś. Dzięki Łukaszowi udzieliłem też pierwszego radiowego wywiadu, gdy polecił moją muzykę swojemu ojcu, redaktorowi Sławkowi Orwatowi (obecnie Radio Wnet, wtedy – Radio Verulam). Podkreślę – Łukasz nie przepadał za moją muzyką.
Za tą maską z horroru, ten „satanista”, „snob” i „nihilista” był osobą o szczególnej wrażliwości. Zachowywał się czasem tak, jakby naśladował swojego ulubionego filozofa – Nietzschego. Wygłaszał radykalne sądy, głosił triumf silnych nad słabymi, krytykował mizerotę miłosierdzia, ale kiedy przychodziło co do czego, ruszał na ratunek potrzebującym. Niektórzy to wykorzystywali. W liceum napisał kilka skeczów dla szkolnego kabaretu, lecz koledzy nie zająknęli się o nim ani słowem i zgarniali wszystkie laury dla siebie. Najgorzej wspominał inną historię. Pod koniec liceum pomagał koleżance, która znajdowała się w ciężkim stanie psychicznym, i jako jedyny lub jeden z nielicznych towarzyszył jej w trudnych chwilach. Kiedy sytuacja się poprawiła, dziewczyna natychmiast padła w objęcia innego – jakiegoś przypadkowego typa – oświadczając, że wszystko zawdzięcza tamtemu chłopakowi. O Łukaszu zapomniała. Krzyżyk jej na drogę.
Codzienne potrzeby musiał jakoś zaspokajać, wynajdował więc sprytne sposoby, aby poświęcać im jak najmniej energii. Kiedyś oznajmił mi, że znalazł patent na parówki – zaczął je gotować w czajniku. Zapytałem go, czy potem korzysta jeszcze z tej wody. Odparł, że to przecież oczywiste, nie można marnować wody, dlatego robi z niej herbatę. Dietę parówkową urozmaicił, śmiem twierdzić, dzięki mnie. W przerwie między zajęciami zaprowadziłem go do wietnamskiego baru przy bibliotece Ossolineum, niestety już nieistniejącego. Tak mu posmakowało, że przez jakiś czas jadł tam obiady codziennie. Brał na przemian ostrego kurczaka po tajsku i kurczaka pikantnego, ale co najważniejsze – za sprawą tych dań w jego jadłospisie pojawiły się warzywa. Zalewając dania sosem chili snuliśmy wówczas plany, że rzucimy polonistykę i założymy wietnamski bar Żółtek. Nazwa była jego pomysłem.
Konwenanse dla Łukasza nie istniały. Gdy zobaczył przy leśnej drodze dzika potrąconego przez auto, ciągnął go po jezdni przez jakiś czas, by go upiec i zjeść. Ostatecznie zrezygnował, bo zwierzę okazało się zbyt ciężkie. Gdy potrzebował przewieźć zbroję, którą zakładał podczas rekonstrukcji historycznych, zabrał ją do autobusu i przez przypadek wybił nią tylną szybę. Musiał potem zapłacić spore odszkodowanie MPK. Gdy męczyło go wychodzenie z domu przez korytarz i klatkę schodową, zbudował sobie prowizoryczną zjeżdżalnię z drugiego piętra. Konstrukcja była jednak dość niestabilna i raz mocno się poturbował. Ostatecznie ktoś rozmontował mu tę instalację. Grzywnę za szybę i kontuzję na zjeżdżalni należy uznać mimo wszystko za mały uszczerbek, zważywszy na to, czego jeszcze próbował. Raz pojechał do Walimia i włamał się nielegalnie do zamkniętej sztolni uranu, skąd wziął radioaktywny odłamek i przechowywał go przez jakiś czas. A kiedy pojechał na wymarzone wakacje, spacerował samotnie po Svalbardzie i robił zdjęcia dzikim polarnym niedźwiedziom, trzymając w pogotowiu wypożyczoną strzelbę.
Gdy o tym opowiadam, można prawdopodobnie odnieść wrażenie, że te historie po prostu zmyślał. I ja miewałem takie przypuszczenia. Jednak im więcej dowiaduję się o jego przebojach z opowieści innych osób, tym mniej mam wątpliwości. Łukasz parł wszędzie tam, gdzie było ciekawie, bez patrzenia na konsekwencje. Dotyczy to również jego przygód intelektualnych. Podczas studiów rozważaliśmy najdziwaczniejsze interpretacje lektur z kanonu, które nazywał po swojemu: Pieśń o Roladzie, Pani Browary, Moralność pani Dłuskiej (to zrozumieją tylko ci, którzy zgłębili arkana poetyki). Byliśmy w stanie udowodnić najbardziej absurdalne naukowe tezy; przygotowaliśmy na przykład wspólny referat o dyskryminacji mężczyzn w języku polskim, powołując się na to, że wyraz ‘mężczyzna’ odmienia się w liczbie pojedynczej według paradygmatu żeńskiego. Kiedy jeden z profesorów przejęzyczył się na wykładzie i zamiast „retoryka historiozoficzna” powiedział „erotyka historiozoficzna”, uznaliśmy, że jest to dziedzina nauki odkrywająca nagą prawdę w historii. Łukasz wytłumaczył mi też znaczenie pojęcia ‘zakonnica’ – otóż jest to piechota idąca za konnicą. W czasie nauki na własną rękę zagłębiał się ponadto w pisma jednako wysublimowane, co perwersyjne, określane przez siebie „kulturalnymi formami spaczenia”. Były wśród nich teksty markiza de Sade, a także powieści okultystyczne, w tym Cień Bafometa Stefana Grabińskiego.
Pośród licznych swoich profesji, Łukasz zajmował się także bafometologią – prawdopodobnie jako jedyny na świecie, a na pewno jako jedyny w takim stopniu. Postać boga-kozła, którego ponoć czcili templariusze, zafascynowała go na dłuższy czas. Tropił wszelkie nawiązania do Bafometa, jakie tylko znalazł w kulturze; jeden ze swoich artykułów poświęcił analizie obrazu Sabat czarownic Goi z Bafometem w centralnej części malunku; kartkował Synagogę szatana Przybyszewskiego, jednak najbardziej pochłonął go wspomniany Grabiński, autor powieści grozy tworzący w dwudziestoleciu międzywojennym. Referat Łukasza na temat Cienia Bafometa wygłoszony na zajęciach z „Mitu, alegorii i symbolu” zapadł wszystkim głęboko w pamięć. Doszło do tego, że jeden z naszych kolegów na egzaminie u prof. Magdaleny Joncy zamiast o lekturach zaczął mówić o Bafomecie. Ja – wstyd się przyznać – nie dokończyłem wtedy lektury tej powieści. Wróciłem do niej ostatnio, gdy odkryłem audiobook w swojej subskrypcji i jednego wieczoru zacząłem jej słuchać. Następnego ranka dowiedziałem się, że właśnie tej nocy zmarł Łukasz.
Dokończyłem Cień Bafometa jeszcze tego samego dnia. Trudno o książkę, która lepiej reprezentowałaby jego literacki gust. W dodatku zbieg okoliczności towarzyszący tej lekturze tylko podkreślał jej duchowe przesłanie o tajemniczych potęgach rządzących światem i pozornie błahych myślach, które bez wiedzy człowieka przekształcają się w czyn. Trudno stwierdzić, czy bafometologiczna pasja była dla Łukasza tylko naukową zabawą, czy rzeczywiście wierzył w istnienie jakiejś wyższej siły. Na pewno nie wierzył w Boga – katolicyzm uznawał za zbyt płytki i prosty. Mimo to z ciekawości poszedł raz ze mną na spotkanie grupy charyzmatycznej, gdy jeszcze do takiej należałem. Do „Kronik Kulturalnych” napisał kilka tekstów o duchowości, ujmował ją jednak z perspektywy agnostycznej. Na tym jego poszukiwania się nie skończyły. Czytywał różnorodne religijne teksty, sumeryjskie, awestyjskie, indyjskie, egipskie, przeglądał Koran, a Biblię znał lepiej niż niejeden chrześcijanin. Głównie Stary Testament, bo postać Jezusa wydawała mu się mało inspirująca. Większą ciekawość wzbudzała w nim za to żydowska Kabała i być może dlatego pewnego dnia postanowił przejść na judaizm.
Uczęszczał na spotkania do wrocławskiej synagogi, gdzie przygotowywał się do egzaminu, by zostać członkiem tej społeczności. Testu jednak nie zdał. Powód był jeden, ale zasadniczy – Łukasz Orwat pozostał Łukaszem Orwatem. Rzetelnie omawiał wszystkie zadane zagadnienia, lecz poległ, gdy zadano mu pytanie: „Skąd wiemy o Zbawicielu”? Odpowiedział bez cienia wątpliwości: „Z zoroastryzmu”. Uznawał to za oczywiste, ponieważ według wiedzy historycznej zaratusztriańskie wzmianki o nadejściu boskiego wybawcy są chronologicznie wcześniejsze niż biblijne. I w tym przypadku jego naukowy temperament zwyciężył nad religijnym i wykluczył go poza wszelkie denominacje.
Epizod ten świadczy wszak dobitnie o tym, że Łukasz miał dla żydowskiej kultury szacunek. Uważam to za istotne do podkreślenia, ponieważ zdarzało mu się przebywać także w środowiskach, które tego szacunku nie miały. Żeby przedstawić jak najpełniejszy obraz jego postaci, nie będę pomijał tej kwestii, choć dzisiaj trudno mi zrozumieć uczestnictwo tego nietuzinkowego człowieka w marszach nacjonalistów i – krótkie, bo krótkie – członkostwo w Konfederacji Korony Polskiej Grzegorza Brauna. Rzuca mi się tu w oczy kilka faktów. Łukasz zachęcał mnie, bym poszedł na marsz nacjonalistów razem z nim – mnie, pół-Polaka, pół-Wietnamczyka. Kiedy pytałem, dlaczego jego koledzy spalili kukłę Żyda na demonstracji, wyjaśniał, że chodziło o decyzje podejmowane przez jednego z posłów Parlamentu Europejskiego, który akurat był żydowskiego pochodzenia. Kiedy miałem szalony pomysł, by pojechać 11 listopada do Warszawy i stanąć pomiędzy dwoma marszami na znak protestu, oświadczył całkiem serio, że pojedzie ze mną, by mnie stamtąd wyciągnąć, bo inaczej obie strony mnie zabiją. Nie chcę Łukasza wybielać ani interpretować jego politycznych poglądów po swojemu, ale te sytuacje to kolejny dowód na to, że zawsze przerastał intelektualnie środowisko, w którym się znajdował.
Na szczęście zamiast na politykę postawił na gry. Wcześniej wielokrotnie namawiałem go, aby wykorzystał swój pisarski talent, rozległą wiedzę i wyobraźnię i wreszcie skończył jedną ze swoich napoczętych powieści. Jego zdolność opowiadania historii znałem dobrze jako uczestnik prowadzonej przez niego sesji RPG, według wymyślonych reguł. Sesji nie skończył, podobnie jak nie skończył pisać żadnej książki. Razem z grupką znajomych założył jednak firmę produkującą gry i poświęcił się tej pracy całkowicie. O tym etapie jego życia lepiej opowiedzieliby pracownicy Awaken Realms, bo w tym czasie nasz kontakt się właściwie urwał. Spotkałem go kilka razy na ulicy przy kinie Nowe Horyzonty – mijał mnie szybko, zawsze mówił, że nie ma czasu.
Nie miał. Jeździł na targi gier do Dubaju i w inne egzotyczne miejsca. O zamówieniach rozmawiał z nieślubnym synem Ozzy’ego Osbourne’a i oficerem amerykańskiej marynarki wojennej stacjonującym na Pacyfiku. Sukcesy firmy na Kickstarterze komplementował sam George Lucas, a Łukasz zaczął zarabiać duże pieniądze. Na tyle duże, że cytuję jego przypadek jako środkowy palec wszystkim tym, którzy mówią, że po polonistyce nie można dobrze zarabiać. Zastanawiałem się nawet czasem, czy przestał się odzywać, bo nie chce już zadawać się z biedakiem doktorem polonistą. I może zastanawiałbym się dalej, gdyby nie nasze ostatnie spotkanie.
W czasach studiów zapraszałem go z rodziną parę razy na Wigilię, wiedząc, że nie ma się wtedy gdzie podziać. I chociaż nie obchodził Świąt, chętnie wpadał i wspólnie sobie rozmawialiśmy – oczywiście prędzej o Bafomecie niż o Bożym Narodzeniu. W grudniu zeszłego roku coś nas tknęło i postanowiliśmy z rodzicami do tej tradycji wrócić, zaprosić jego oraz jego tatę Sławka, który wrócił w ostatnich latach do Polski. Ku mojemu zaskoczeniu przyszedł. Po kilku latach przerwy wreszcie porozmawialiśmy – tylko przez chwilę, ale tak, jakbyśmy widzieli się wczoraj. Opowiedział parę ciekawostek i wrócił do pracy, jak zwykle, piechotą w deszczu. W ten sposób go zapamiętam i chciałbym, by zapamiętali go również inni – takiego, jakim był naprawdę.
Ja mam jedno wspomnienie ze znajomości z Łukaszem, które sprawia mi najwięcej radości. Było to wtedy, gdy wybraliśmy się ze znajomymi na wczasy nad jezioro. Udawaliśmy wtedy członków plemienia Pitu-Pitu i płynęliśmy kajakiem. Nie pokonaliśmy nawet dziesięciu metrów, bo ja wiosłowałem w jedną stronę, a on w drugą – i tak wpadliśmy w chaszcze. I niech ten Cień Bafometologa dalej mąci wodę, niech zadaje trudne pytania i zmienia wyznaczone kursy. Niech nie daje o sobie zapomnieć, niech surowo ocenia, jak marnujemy swoje życie na sprawy nieciekawe. Niech pcha w stronę myśli, które nikomu nie przyszłyby do głowy i w stronę spraw, którymi nikt się nie zajmuje. Niech wiosłuje na przekór i prowadzi w gąszcze, niby część tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie dobro czyni.
Postscriptum
Noc. Rok 2012.
ŁUKASZ wisząc na niczym
W ponadprzestrzenny wicher jam porwany
Nad gwiazd wesele i ludzkie oblicza
Twarzą zwrócony w twarz złotej bramy
Gdziem głos usłyszał.
W górę się wznosi prawda nieukryta
Doskonały znak, tautologia rzeczy
Że sama przez się siebie w sobie czyta
Nikt nie zaprzeczy.
Przedczasów język, pramelodia bytu
Gra w moich oczach niby chórów rzędy
Przewlekłych stanów wiecznego nie-sytu
Jam do nich wzięty.
Choć rozpostartych skrzydeł nie mam ptasich
Ni stopni paru jakowej drabiny
Nie ślepy jestem, co w zaczątku gasi
Głosów tych czyny.
Nie strony świata gościńcem ku pieśni
Nie myśl rozumna filozofii z kartek
Rozjusza żywioł niezbywalnych treści
To ich niewarte!
Lepiej mnie wiodą księgi wielkie słowa
W nadchmurne wody czynów nad czynami
Mimo że ech ich siła wiecznie nowa
Nie mieszka z nami.
I unoszę się! Nad miastem uśpionym
Woła mnie nocą niebo tajemnicze
Rzeką przestronną płyną chceń miliony
Których nie zliczę.
Skrzydła niewolne nad mosty prowadzą
Bym zoczył ziemię przez głębi duszy pryzmat
Bom swoje ślepia pokrył niewiar sadzą
Muszę to przyznać.
„Możesz być sługą!” – krzyczy głos donośny –
„Przysporzyć możesz światła tym krainom
Żniwa zebrać i wieścić przyjście wiosny
Człowieczym synom”.
I widzę obok moich poprzedników:
Tańczących w jednym, świętym uniesieniu
W ekstazie prawdy pamiętnej sprzed wieków
W jednym widzeniu.
Tam druh Durante za swą siostrą goni
Przyjaciel pieśniarz – jeden, choć niejeden
I matka moja z owocem w swej dłoni
W ogrodzie Eden.
Quintus – piewca wsi, niestety przybrany
I mężny German, co dźwięk rogu wspiera
Za nimi człowiek próbie swej poddany –
Trąd go uwiera.
Następca jego, wszechwiedzą kuszony,
Który na pudle uważać był winien
Szukając prawdy, nie zdobył korony
Swym Pierwszym Czynem.
Chaos lub Słowo początek nam dało
Choć jemu i mnie przypadł żywot różny
Każdy swą duszę wynosił nad ciało,
Komuś był dłużny.
On – pakt zawarłszy z czarcią ekscelencją
Ja – z sobą samym spisawszy umowę
Szlak obrałem i szedłem z KONSEKWENCJĄ –
Z tym jednym słowem.
Dla niej umrę i żyć będę na wieki
By rzec banalnie, że Non omnis moriar!
Odrzucon, wyśmian, zmrużę swe powieki
Lecąc ad gloriam!
Wyrazy Współczucia Sławku
OdpowiedzUsuńDziękuje
Usuń