Agnieszka Sroczyńska Kostuch - Recenzja książki “Leonard Cohen. Życie sekretne” Anthony’ ego Reynoldsa (InRock, Poznań 2012, ss. 360)
Co mnie podkusiło, by akurat tę biografię Cohena przeczytać? Bardzo prozaiczny powód - była jedyną dostępną biografią Cohena w miejscowej bibliotece, a ja chciałam jak najszybciej dowiedzieć się o nim czegokolwiek więcej niż podaje Wikipedia. Moja niecierpliwa ciekawość została wywołana przez spektakl "Pieśni Miłości i Nienawiści wg Leonarda Cohena" w wykonaniu Stanisława Górki i Jerzego Derfla, który miałam okazję obejrzeć w MOK w Józefowie k/Warszawy 30 marca br. Inna sprawa, że temat tworzenia biografii muzycznych w ostatnim czasie szczególnie mnie zainteresował. I chyba w tym ostatnim kontekście, lektura książki Anthony’ ego Reynoldsa była najciekawszym doświadczeniem. Nie potrafię i nie zamierzam oceniać jej strony merytorycznej. Ponoć na forum www.leonardcohenfiles.com mocno ją skrytykowano za liczne błędy – właśnie merytoryczne. Ale w pewnym sensie zadziwiła mnie swoją konstrukcją. A ściślej zadziwił mnie jej autor. Opowieść o wielkim artyście zaczyna od osobistego wątku. Nie byłoby w tym nic kontrowersyjnego, gdyby nie dwa zasadnicze punkty tego wstępu. Pierwszym jest anegdota o byłej przyjaciółce autora, której zlecił zebranie materiałów do książki o Cohenie, a które wiązałyby się z powiązaniami artysty z Hiszpanią. Reynolds pisze wprost: „zespół Leonarda Cohena w pewnym sensie pozbawił mnie jednej z najbliższych mi osób, jakie miałem w Hiszpanii”. Dziewczyna została zaproszona przez samego Cohena do towarzyszenia mu w jego tournée po Hiszpanii, a następnie w trasie po Ameryce. Zaproszenie przyjęła, co autor skonkludował złośliwie: „Ja tymczasem ulotniłem się z jej grafiku i czułem się jak jedna z epizodycznych postaci w którejś z powieści Cohena.
fot. Wikipedia
No, ale przynajmniej zaproszono mnie na koncert”. I dalej opisuje rzeczony koncert w Walencji. Tyle że był to koncert wyjątkowo nieudany. Przez zatrucie pokarmowe Cohen stracił przytomność na scenie i został odwieziony do szpitala. Wtrącenia we wstępie typu „głos, przepojony miodem i konopiami”, odnoszący się oczywiście do głosu Cohena, tylko pogłębiały moją konsternację jako czytelnika. Zastanawiałam się, czy autor – wcześniejszy długoletni fan Cohena - potraktował tę książkę jako swoiste wyrównanie rachunku, wymierzenie vendetty za utratę przyjaciółki? A jeżeli tak, to zaiste, będzie to najdziwniejsza lektura mojego życia! Dlatego również dla poznania odpowiedzi na pytanie, jak daleko autor posunął się w swojej zgryzocie, postanowiłam kontynuować lekturę, mimo pierwszego niesmaku.
Książka została podzielona na 12 rozdziałów oznaczonych przedziałami czasowymi, odnoszącymi się do różnych etapów w biografii Cohena. Obejmują one lata 1934-2010. Każdy z nich opatrzony jest nagłówkiem w formie cytatu Cohena. I one właśnie, jak i inne cytowane wypowiedzi Cohena, są w moim odczuciu najciekawszą warstwą tej książki. Niestety, nie są to rozbudowane opowieści, a jedynie kilku zdaniowe wtrącenia.
fot. Rama
Do jednych z najbardziej poruszających należą wspomnienia Cohena o matce: „Moja matka pięknie śpiewała. Pochodziła z Litwy. To, co śpiewała, było nie tylko ładne, ale pełne znaczenia. Wychowałem się więc w tradycji piosenek o czymś”. (s. 314) W innym miejscu wspomina o doświadczeniu śpiewu w synagodze: „Gdy w synagodze stałem obok moich wysokich wujków, a kantor wyliczał wszystkie sposoby, w jakie możemy grzeszyć i umrzeć, czułem się bardzo poruszony”. (s. 17) I chociaż autor trafnie określił wpływ domu na ukształtowanie się Cohena słowami: ”Ziarna, które zasiewano wówczas w duszy Leonarda, miały potem zakiełkować – jako dojrzałe rośliny – opleść go siecią właściwości, które określiły jego osobowość w dorosłym życiu”, to niestety w książce poświęcił stosunkowo mało miejsca jego dzieciństwu i wczesnym latom szkolnym, zaledwie kilka stron. Odnotował za to zakup gitary akustycznej przez Cohena w lombardzie w 1949r. i początek jego fascynacji poezją (Lorca, Yeats, Eliot) w wieku 14 lat. „Poczułem w sobie powołanie – mówił [Cohen] wiele dekad później. – Chciałem zostać pisarzem. Wiedziałem to już od bardzo wczesnego wieku. Chciałem zostać pisarzem związanym z nieżyjącymi autorami”. (s. 20)
Brzmi to bardzo szczerze i antycelebrycko. Zresztą nic dziwnego, bo to właśnie szczerość przekazu cenił wysoko i uznał ją za główny powód sukcesu Boba Dylana: „Sedno w tym, by mówić prawdę… I opowiedzieć własną historię”. (s. 82) Cohen bardziej koncentrował się na samym tworzeniu niż na dążeniu do komercyjnego sukcesu.
fot. Roland Godefroy
„Nie przygnębiały mnie kiepskie wyniki sprzedaży. Moje płyty rozchodziły się na tyle przyzwoicie, bym mógł zarobić na siebie, posłać dzieci do szkoły, zapłacić rachunki… Byłem w stanie realizować moje założenie, które brzmiało następująco: dostawać pieniądze za swoją pracę, a nie pracować dla pieniędzy”. (s. 196) I co najważniejsze, w tym co robił, był prawdziwym artystą – poszukiwał nowych form wyrazu dla poezji, a nie tylko je odtwarzał. Podstawą dla takiej postawy było silne poczucie wewnętrznej wolności – wyzwolenia. „Mam poczucie, że jeśli człowiek potrafi się wyzwolić, to wszystko, czego się tknie, błyszczy jak złoto. Profesjonalizm jest wrogiem pomysłowości i inwencji twórczej”. (s. 83) Już kiedyś w artykule „Twórca zaangażowany <twórcą niepoprawnie błądzącym>” tutajwspomniałam o kwestii kurczowego trzymania się „wytycznych” w procesie tworzenia. Myślę, że podobnie do tworzenia podchodził Cohen – wolał szukać nowych dróg (ponosząc ryzyko błędów i wystawiając się na szyderstwa) niż kurczowo trzymać się tych przetartych, bezpiecznych, ale też nic nowego nie wnoszących do sztuki, a w jego przypadku do poezji i muzyki.
Dlatego podwójnie nie dziwi mnie krytyka Reynoldsa, która dotyczy prawie każdej płyty Cohena, poza ostatnimi. Opisy sesji nagraniowych, dobór muzyków, instrumentów, wspólne aranżacje, tylko potwierdzają, że Cohen był artystą wciąż poszukującym. Poza tworzeniem wierszy, powieści, piosenek, również rysował.
fot. Takahiro Kyono
Jak słusznie zauważył autor: „Z jego perspektywy poezja, muzyka, teksty piosenek, powieści i rysunki były rzekami płynącymi do tego samego oceanu”. (s. 283) W jakimś sensie był artystą renesansowym. Albo przynajmniej chciał takim być. „Kiedy słyszymy albo widzimy coś naprawdę autentycznego, czujemy się przez to wchłonięci – tłumaczył. – Czujemy głód prawdy. I zdumiewamy się, widząc ją na własne oczy, bo objawia się ona na tyle różnych sposobów, w tylu rozmaitych formach… Tak rzadko zdarza się nam ją słyszeć, że natychmiast jej ulegamy. Wolę wiec wyrażać prawdę w wielu formach artystycznej twórczości i nie stawiać sobie ograniczeń”. (s. 283) Ale wracając do samej konstrukcji biografii i tonu narracji. Autor w dalszej części książki nie okazał się być aż tak złośliwym, jak był we wstępie, ale czasami „zakrapiał” tekst ironią wymierzoną w głównego bohatera. Cytował wielu współpracowników Cohena, którzy w 99% wypowiadali się o nim pochlebnie, najczęściej używając określeń „uprzejmy”, „dżentelmen”.
Ale wymienił również wiele grzechów artysty począwszy od brania narkotyków przez niewierności po nadużywanie alkoholu. I jeżeli tylko pokrywają się z faktami, nie ma w tym nic złego, przeciwnie. Jednak swoją wiarygodność autor mocno nadszarpnął zgryzotą po stracie przyjaciółki, a przejawiającą się w ironiczno-szyderczym tonie.
fot. Gorupdebesanez
Czasami jednak potrafił wykrzesać z siebie jakąś pozytywną ocenę twórczości Cohena. Jedną z nich zamieścił na końcu: „Cohena wyróżniało też to, że w przeciwieństwie do innych uhonorowanych tego wieczoru [17.06.2010 Cohen otrzymał nagrodę w kategorii Grammy Hall of Fame Award] nigdy – ani w piosenkach, ani w poezji, ani w prozie – nie posługiwał się kliszami”. (s. 302) Książkę wieńczy posłowie autorstwa Daniela Wyszogrodzkiego, które, jeśli chodzi o ton, jest biegunowo różne od całości, tzn. brzmi jak laudacja na cześć bohatera. Wyszogrodzki zresztą nie zamierza kryć się ze swoim uwielbieniem dla Cohena, bo uważa go za jednego z bohaterów swojego życia i w ogóle za ewenement. „Wydaje nam się, że wiemy o nim wszystko, ale Leonard Cohen – poza wszystkim, co o nim wiemy – ostatnio [polskojęzyczna wersja książki wyszła w 2012r.] ociera się niebezpiecznie o Księgę Guinnessa. Bo na przykład będąc milionerem, na starość dał się całkiem ogołocić, by stać się milionerem ponownie.
Mając ponad siedemdziesiąt lat, zorganizował światowe tournée, które trwało ponad dwa lata i wystąpił w tym czasie dwieście pięćdziesiąt razy. Teraz zaś, już jako siedemdziesięciolatek, wydał album z premierowymi utworami, a jego płyta wywołała entuzjastyczne opinie i krytyki, i fanów”. (s. 330)
Bycie biografem jest bez wątpienia jedną z najtrudniejszych sztuk pisarskich. Wymaga profesjonalizmu objawiającego się m.in. poczuciem dystansu do bohatera, o którym się opowiada, a tego – biorąc pod uwagę wstęp i ton narracji – zabrakło Reynoldsowi. Prawdopodobnie, gdyby jego wspólniczka nie porzuciła go dla… trasy z Cohenem, książka wyglądałaby inaczej, lepiej. Oczywiście to żadne usprawiedliwienie. Raczej ostrzeżenie, by nie mieszać spraw prywatnych z zawodowymi. Największym plusem tej książki jest to, że tylko zaostrzyła moją ciekawość poznania biografii Cohena. Poszukam zatem kolejnej, do czego i Was zachęcam
Agnieszka Sroczyńska Kostuch
***
Agnieszka Sroczyńska Kostuch
ur. w 1978 r. w Trzemesznie. Mieszka w Trzebini. Laureatka
ogólnopolskich konkursów literackich. Autorka dwóch tomów poezji
Niemocni (2015) i Który odchodzisz (2017). Publikuje teksty literackie i
publicystyczne w różnych pismach i w sieci (czasami pod panieńskim
nazwiskiem Sroczyńska), w licznych, pokonkursowych i nie tylko,
antologiach. Miłośniczka gór. Mama dwójki nastoletnich dzieci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz