Z młodzieńczą werwą podjechał pod bar swoją trzydziestką i ze znacznie mniejszą zszedł z niej. Przekraczając próg baru starym zwyczajem ściągnął czapkę, w wyniku czego jego i tak już niemiłosiernie rozczochrana czupryna siwych włosów zamieniała się w piękne wzburzone morze uderzające o brzeg skalistego wybrzeża, pełne skłębionych bałwanów i srebrzystych grzyw. Wszedł i zaczął mi się z zaciekawieniem przyglądać. Świat jest dużo bardziej tajemniczy i zagadkowy, gdy z czasem zaczynają przytępiać się niektóre ze zmysłów.
- Pochwalony!!! Kto to Bartosz czy Renia? Bo wiesz... ja niedowidzę - i na znak, że to tajemnica porozumiewawczo przyłożył palec do ust.
- Wiem, wiem wujku. To ja Bartosz - popatrzyłem na wujka, a potem na jego żółtą trzydziestkę.
- I co? Wujek nie boi się tak traktorem jeździć? - na co wujek pogardliwie wzdął wargi i prychnął niemal obrażony - Ja te drogi znam na pamięć! I co? Ja miałbym się w Gierczycach zgubić - lecz po chwili, dodał w pojednawczym tonie: Bartosz nalej mnie lufę.
- Ale wujku, a jak policja...
- A co, ja głupi jestem? Siądę na traktor i krzyknę jak Ojciec Dyrektor - Alleluja i do przodu!!! A ty otworzysz mi bramę i wrócę przez Bronki łąkę. My z twoją babcią kuzyni są. Nie będzie się gniewać. Jurto jajek każe jej przynieść - strzelił lufę, potem drugą i na powrót stał się młodym chłopakiem, którego w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku uczyli, co często podkreśla z dumą - „prawie na lekarza”.
- Wiesz Bartosz, dostałem służbową syrenkę i to nie byle jaką, bo tą nowoczesną z synchronizowaną skrzynią biegów - chwali się, a jego niedowidzące oczy na powrót zapłonęły tym samym żywym ogniem jak tego dnia, kiedy swym białym cudem techniki z FSO pierwszy raz paradnie wjeżdżał do Gierczyc
- I wiesz... ten mój głupek Jasiek, jakżem kiedyś usnął po świniobiciu, ukradł mi ją i rozwalił błotnik - zaśmiał się głośno i wrócił do swojej wspaniałej przeszłości inseminatora, gdy z pomącą swojej obitej syreny i długiej gumowej rękawicy zmieniał Polskę w kraj mlekiem i miodem płynący. Wraz z upływającym czasem mierzonym szklanymi łuskami pustych kieliszków, które lądują na ladzie po każdym oddanym strzale, wzrasta ilość krów, do których powstania dosłownie płożył swoją rękę.
Gdy ich liczba zaczyna przekraczać całkowitą liczbę pogłowia tych pięknych zwierząt, która kiedykolwiek żyła na polskiej ziemi, zaproponowałem wujkowi, że odprowadzę go do domu. Ten nawet nie protestował za bardzo. Gdy już doszliśmy na jego podwórko, zasiadł na swojej starej wysłużonej kanapie, która wyszła z mody i na stałe zamieszkała pod werandą.
- Co wujku, nie idziesz do domu się przespać, odpocząć?
- Nie. Nie mogę - zaprotestował, przysiadając na swojej wersalce niczym Chrystus frasobliwy z jakiejś przydrożnej kapliczki - ja tu muszę siedzieć i myśleć nad Światem - po czym ciężko westchnął i dodał bardzo poważnie i niemal całkowicie trzeźwo - bo wiesz Bartosz... ktoś przecież musi myśleć nad Światem.
Wtedy zrozumiałem i nabrałem niemal całkowitej pewności, że gdyby nie ta cała armia wujków Stefków ciężko „myślących nad Światem” na tych swoich ławkach, kanapach i fotelach bujanych, to ten nasz Świat bez tego ich wysiłku już dawno temu by przepadł.
***
Ja, czyli Bartosz Bukowski. 19
maj 1978 to mój początek. Dzieciństwo pięknie podzielone pomiędzy
Kraków, a później Gierczyce. Tu i tam niekończąca się bajka pełna malin,
spacerów na Wawel i dzikich podróży do Gęstych Cierni i ukrytych w nich
niezapominajek. I tak samo pełne wypraw w przeszłość wraz z historiami
opowiadanymi mi przez moją babcie i jej starszą siostrę - dla mnie po
prostu ciocię Gienię.
W roku 1983 przekraczam próg szkoły podstawowej im. Marii Curie
Skłodowskiej w Łapczycy, a dokładniej jej fili w Gierczycach. O samej
szkole podstawowej niewiele mogę powiedzieć z wyjątkiem tego, że do 3
klasy miałem pod górkę, a później PKS-em. W 1992 roku dostaje się do
liceum im. Edwarda Dembowskiego i tu w jednej chwili rodzę się na nowo,
gdy ktoś z tłumu na mój widok krzyczy - "te kur... popatrz jaki sprężyna
idzie". I tak zostałem Sprężyną, choć sam zmieniłem pisownie na
Sprenrzyna, by podkreślić moją dysortografię i odróżnić od innych
"pospolitych" sprężyn. W gdowskim liceum zacząłem przygodę z pisaniem
publikując swoje teksty w legendarnym w pewnych kręgach "Kujonie
Wieczornym wydanie poranne". Po szkolę średniej wracam na cztery
szalone lata do Krakowa i rozpoczynam dziką zabawę połączona z
okazjonalnymi wizytami na uczelni, co zaowocowało trzykrotnym pobytem na
drugim roku bibliotekoznawstwa UJ. Ten jakże wesoły etap mojego życia
kończy się gwałtownym spotkaniem z pewną wierzbą, w wyniku którego pewna
fiesta trafia na złom, a ja zaprzyjaźniam się na trzy lata z dwiema
laskami (kulami). To nieudane hamownie przed drzewem dość mocno
wyhamowało moje życie i na powrót zacząłem sobie zapisywać to i owo.
Wreszcie miałem w nadmiarze tego, czego zazwyczaj wszystkim brakuje –
czasu. W 2007, gdy w miarę pewnie staję na dwóch nogach, wsiadam w
samolot i zaczynam swoją angielską przygodę, która trwa do dziś.
Na początku był Queen, a potem długo, długo nic. Ich cała
dwudziestoletnia dyskografia nauczyła mnie, że w rock and rollu nie mam
miejsca na szufladki i że można zwiewnie flirtować z różnymi gatunkami.
Dzięki Freddiemu i spółce mam niesamowicie otwartą głowę na Muzykę, choć
jako upadły bibliotekarz powinienem lubić szufladki. Tak się jednak nie
stało i w to mi graj!!!
Bibliotekoznawstwo, więc mnóstwo książek za mną, ale od kilkunastu lat
mam wrażenie, że najważniejszą już przeczytałem, a jest nią zbiór
opowiadań Antoine de Saint-Exupery z najważniejszym dla mnie – Ziemia,
planeta ludzi. Nic więcej nie dodam z wyjątkiem PRZECZYTAJCIE!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz