Antoni Malewski: Tomaszów Mazowiecki - Moje miasto w Rock’n’Rollowym widzie - CZĘŚĆ 5
14. Klub ZMS – Barlickiego 9
Ruiny Klubu ZMS przy ul. Barlickiego 9
Pan Marian Kotalski (dzisiejszy radny miasta) szybko awansował z dzielnicowej świetlicy w Starzycach na stanowisko I Sekretarza Związku Młodzieży Socjalistycznej, „zabierając” ze sobą na swego zastępcę mojego starszego kolegę ze świetlicy starzyckiej, Heńka Urbańskiego. Siedziba związku mieściła się przy ulicy Barlickiego 9. Doświadczeni wydarzeniami z wakacyjnego sierpnia, wielu z nas przeniosło się na ulicę Barlickiego 9 z myślą, że w lokalu ZMS nadal będzie można kontynuować „fajfy”, na wzór z kawiarni ”Literackiej”. Tak się też stało. Pan Kotalski zaczął od mocnego uderzenia, wprost i w przenośni, stworzył warunki, by w lokalu ZMS powstał rockandrollowy zespół muzyczny reprezentujący związek i „zabezpieczający” muzyczną stronę na młodzieżowe potańcówki.
To mu się udało, trafił na wspaniałych, zdolnych instrumentalistów: gitara prowadząca - Mietek „Hampus Starszy” Dąbrowski, gitara rytmiczna – Michał Holc, gitara basowa – Andrzej „Hampus Młodszy” Dąbrowski, perkusja i śpiew – Andrzej „Flegma” Kuźmierczyk oraz śpiew Romek „Zwierzu” Jędrychowski. Talent muzyczny gitarzysty Mietka „Hampusa” sprawił, że posiadaliśmy w mieście bardzo dobrą kapelę, grającą na czasie najlepsze utwory świata, na wysokim, muzycznym poziomie, z repertuaru takich asów muzycznych, jak The Shadows jak „Dance On”, „Midnight”, „Cosy”, Johnny&The Hurricanes, The Tornados, The Ventuares, Duane Eddy nieśmiertelne utwory, grane przez ówczesnych muzyków Shadoogie”, „Apache”, „Red River Rock”, „Geromino”, „Rebel Rouser”, „Peter Gunn Theme”, „Tequila” „Kon-Tiki”, ”Atlantis”, czy „Cannonball”.
od lewej; Romek Jędrychowski, Grzesiu Gajak, Andrzej Kłosiński, Kaziu
Ceran, Marcin Wilczak, Andrzej Kuźmierczyk (tyłem), i ja Antoni z
archiwum Czarka Francke. Zdjęcie II - od lewej; Janusz Godlewski, Marek
Tarnowski, Michaj Burano z archiwum pana Janusza Koszycarza (artysta
fotografik)
A nasi piosenkarze Romek „Zwierzu” czy Andrzej „Flegma”, również wykonywali światowe, wokalne aktualności; Romek - „Poetry In Motion” Johnny Tillitsona, „Young Ones” Cliffa Richarda, „Don’t Be Cruel” Elvisa Presleya a Andrzej z repertuaru Fatsa Domino „It Keeps Raining”, „Jambalaya” oraz trzy utwory, które wykonał w eliminacjach konkursu młodych talentów w kinie „Włókniarz”, organizowanych przez Czerwono-Czarnych; to „Blueberry Hill” i z repertuaru Marii Koterbskiej „Lunaparki” i „Parasolki”. Jesienią i zimą tłumy młodzieży „waliły” do lokalu ZMS by w każdą sobotę i niedzielę, czasem w tygodniu, szaleć przy dźwiękach tomaszowskich gitar.
Przychodziła tu inna młodzież, nie ta z kawiarni „Literackiej” czy dancingowej „Jagódki”. W większości byli to uczniowie szkół średnich ale trzon stanowili „oldboye”, którzy „przetarli szlaki” letniej przygody z rockandrollem. Dziś patrząc z dystansu czasu, stwierdzam, że założenia statutowe i ideologiczne ZMS musiały się „rozmydlić”, nie grzeszyły skutecznością, by w pełni osiodłać młodzież w „pęta” socjalizmu. Nie można połączyć wody z ogniem tak jak nie można połączyć Rock’n’Rolla z totalitarnym socjalizmem, chyba, żeby ponownie przegrodzi świat nową „żelazną kurtyną” a to jest nie do wykonania. Rozpoczętych procesów nie da się powstrzymać - „Przeżytych kształtów żaden cud nie wróci do istnienia” (Adam Asnyk).
Żeby być sobą, trzeba być kimś.
Stanisław Jerzy Lec
15. Rodzina – „Literacka 62”
Współtwórcy fajfów w kawiarni „Literacka”. Od lewej: redaktor Radia FAMA, Edward Wójciak,
Jurek Dereń, Wojtek Szymański, Mirek Orłowski i autor Antoni Malewski
Nie pamiętam czy w tamtym czasie używaliśmy terminu „Literacka 62”, jedno mogę powiedzieć, że wszyscy ci, którzy uczestniczyli w pierwszych, pionierskich spotkaniach na tańcach, na „fajfach” i ci którzy dołączali w następnych latach, czuliśmy się jak jedna wielka rodzina. Wszelkiego rodzaju antagonizmy, różnice zdań, które doprowadzały nas, młodych do gorących spięć, nie kończyły się rękoczynem, ubliżaniem sobie czy kłótnią, a wręcz przeciwnie. Kawiarnia, parkiet, tańce i rock & roll, miały taką moc, że rozładowywały napięcia i emocje. Inne istniejące w naszym mieście restauracje, kawiarnie jak – „Jagódka”, „Klubowa”, „Błękitna”, „Tomaszowianka”, „Mazowianka”, „Ewa” czy „Zacisze” – nie posiadały w swych murach, ścianach tyle ciepła, tyle magnesu co „Literacka”.
W Literackiej. Wojtek „Szymon” i Marek Karewicz na Spotkaniu po latach
Nie wiem czemu to przypisać ale w „Literackiej” wszyscy byliśmy szczególni, inni. Wystarczyło tylko raz przekroczyć próg kawiarni, być na tańcach, „fajfach”, by skutecznie połknąć haczyk i pozostać na zawsze wiernym miejscu i osobom uczestniczącym w życiu lokalu. Najludniejsze i najpiękniejsze były okresy ferii zimowych i wiosennych. Zjeżdżająca na święta do rodzinnych domów młodzież, ucząca się i studiująca poza granicami miasta, tłumnie przybywała do swej „świątyni”. Przynosiliśmy z sobą najnowsze zdobycze muzyczne, płyty, taśmy magnetofonowe, które odtwarzane na kawiarnianym sprzęcie, wprowadzały obecnych w taneczny amok. Czas ferii, to czas koleżeńskich spotkań, wspomnień, to festiwal rockandrollowej muzyki. Mam przekonanie i świadomość, że różne trendy, mody prezentowane przez nas w „Literackiej”, przenoszone były na zewnątrz kawiarni, na ulicę, do szkół, zakładów, do innych miast, w których przyszło nam się uczyć, studiować czy pracować.
budynek byłego ZDK "Włókniarz"
Minęło ponad 45 lat od tamtych wspaniałych czasów, zatarło się w pamięci na zawsze wiele wydarzeń, miejsc i postaci. Dziś gdy retrospektywnie wracam do wspomnień z przeszłości, pojawia się obraz mojej – „Literackiej”, jej zatłoczone, zadymione wnętrze, zagłuszane rockandrollem rozmowy, dyskusje, parkiet zawsze pełen szalejących par. Każdorazowe moje przejście ulicą Mościckiego obok ZDK „Włókniarz”, wywołuje nostalgię i wzruszenie. Zawsze gdy wchodzę na salę kinową, do czytelni, biblioteki czy znajduję się na poczekalni kina, pokonując „westernowe” bujane drzwi, to wzrok mój odruchowo, podświadomie ucieka w lewo, na ogromne „wrota” z napisem „Literacka”. Wiele osób z naszej „rodziny” już nie żyje, wielu rozproszonych jest po kraju, po świecie ale gdy po latach przyjadą w odwiedziny do swoich bliskich, do ukochanego miasta, gdy się spotkamy na kawie, piwie w Galerii ARKADY, pada pytanie; Antek co tam słychać w „Literackiej”, czy jeszcze istnieje ten lokal, czy nadal tkwisz w Rock’n’Rollu?
Takie podniosłe chwile przeżyłem osobiście podczas spotkania Edka Wolskiego z Nowej Zelandii, Wojtka Szymańskiego z Nowego Jorku, Andrzeja Tokarskiego z Chicago, Czarka Francke z Gdańska. Wzruszyło mnie powitanie Edka Wójciaka, który po 20 latach przyjechał z Kanady. Wspominaliśmy osoby, które odeszły na zawsze, reanimowaliśmy epokę lat 60-tych, rock & roll a wszystko sprowadzało się do jednego miejsca, od którego nie da się uciec, do naszej ukochanej świątyni, do kawiarni „Literacka”. Nie jestem w stanie powiedzieć ilu nas pozostało w tym mieście. Wiem tylko, że ci, których mam okazję spotykać na co dzień, rozmawiać z nimi, są mi bliscy. Życie przez wiele lat utwierdzało mnie w przekonaniu, że ponad wszelką wątpliwość przetrwała i istnieje wciąż Rodzina Literacka - 62. Chyba tak już pozostanie do końca moich dni.
Dyktuj niewyraźnie, aby zostawić sobie decyzję, Kto zrobił błąd
Wiesław Brudziński
16. Muzyczne wakacje w Sławie Śląskiej
Centrum miasta Sława Śląska
W latach 1963/64 w siedzibie ZMS przy ul. Barlickiego 9 działał zespół muzyczny grający całą jesień, zimę i wiosnę dwa, trzy razy w tygodniu na „fajfach”. Często wprowadzał do swego repertuaru nowe utwory podnosząc tym samym poziom. Mógł zagrać koncert pełnowymiarowy w czasie 90 – 110 min., nie powtarzając utworu. Żelazny skład zespołu stanowili; Mietek i Andrzej Dąbrowscy - gitara prowadząca i basowa, Michał Holc - gitara rytmiczna, Andrzej Kuźmierczyk - perkusja i śpiew, Romek Jędrychowski - śpiew. W tym składzie zespół przetrwał do czasu, dopóki chłopcy nie poszli na studia a stało się to w październiku 1964r. Mietek dostał się na Wydział Prawa we Wrocławiu a Michał Holc na Uniwersytet w Łodzi, Andrzej „Flegma” i Romek podjęli pracę, natomiast Andrzej Dąbrowski znalazł się w klasie maturalnej.
Główną bazą szkoleniowo – wypoczynkową dla aktywu i członków ZMS starego (przed gierkowskim podziałem Polski) województwa łódzkiego, był ośrodek wypoczynkowy nad jeziorem Sławskim w Sławie Śląskiej, w woj. zielonogórskim. Ośrodek mieścił się poza miastem w lasach iglastych, nad brzegiem jeziora, od strony centrum miasta. Był „rajem” na ziemi dla młodzieży naszego województwa. Na cyplu wchodzącym w głąb jeziora stał duży, długi pawilon, zewsząd oszklony, z widokiem na piękne jezioro Sławskie i okoliczne lasy. Mieściła się w nim kawiarnia „Szklanka” z dużym parkietem tanecznym i małym podwyższeniem dla zespołu muzycznego, obsługującego dancingi, „fajfy” i inne imprezy, które miały zabezpieczać zetemesowskiej młodzieży „szkolącej się” i wypoczywającej, czas wolny przeznaczony na rozrywkę. Ośrodek ten był mi znany, bo rok wcześniej spędziłem tu dwa tygodnie na obozie żeglarskim, również organizowanym przez wojewódzki ZMS.
Jezioro Sławskie turystyczna atrakcja Sławy Śląskiej
Przyszedł czas by zespół tomaszowskiego ZMS mógł się sprawdzić i ze swoim programem, stylem muzycznym, wyszedł na zewnątrz i pokazał „światu” swą wartość. Przewodniczący, pan Marian Kotalski „załatwił” w wojewódzkim związku, że tego lata moi przyjaciele z zespołu będą „obsługiwać” dwa turnusy obozowe w Sławie Śląskiej. Wspólnie z kolegami muzykami, myśleliśmy co zrobić, by w tym zespole znalazło się miejsce dla mnie? Ja nie byłem muzykiem, nie grałem na żadnym instrumencie a więzy naszej przyjaźni były wielkie. Wszyscy chcieliśmy jak najwięcej z sobą przebywać, byłem facetem dobrze osłuchanym w aktualnościach muzycznych i służyłem zespołowi jako zdrowy krytyk, obiektywnie oceniając grę i dobór utworów, repertuaru. Mietek i Andrzej „Flegma” wystąpili z petycją do pana Mariana, że niezbędnym jest by w zespole znalazło się miejsce dla elektryka, by elektryczne gitary naszych muzyków były w pełnej gotowości do gry, dlatego wskazana jest profesjonalna obsługa niedoskonałych wzmacniaczy i całego nagłośnienia.
Przedstawiono mnie w dobrym świetle jako fachowca od elektryki. Zarekomendowany zostałem panu przewodniczącemu ZMS. Nagłośnienie w tamtym okresie było „piętą Achillesową” wszystkich zespołów muzycznych w kraju, nawet tych profesjonalnych. Choć nie byłem elektrykiem i z prądem nie miałem nic do czynienia, pan Kotalski wyraził zgodę na mój udział w zespole. Na tydzień czasu pojechaliśmy na obóz do Wiśniowej Góry koło Łodzi, trwał tam turnus szkoleniowo wypoczynkowy, między innymi młodzieży ZMS z Tomaszowa. Był to dobry pomysł i okres na tak zwane „dotarcie się” zespołu. Zespół miał zagrać dwa koncerty i obsłużyć kilka potańcówek. Było to również wyzwanie dla sprawdzenia moich „kwalifikacji zawodowych”. Oczywiście całą obsługą podłączenia sprzętu, instrumentów do wzmacniaczy i nagłośnieniem sali, zajęli się dobrze orientujący w temacie, Mietek i Michał Holc. Tak było przed każdym rozpoczęciem gry. Finalnie miałem tylko wejść na scenę włączyć przycisk główny wzmacniacza. Ten codzienny proceder obrazował kwalifikacje moje i odpowiedzialność za pracę.
W sławskiej kawiarni „Szklanka” przez całe lato były fajfy przy gitarowych zespołach
Podczas pierwszego, inauguracyjnego koncertu wydarzyła się rzecz, której nigdy nie zapomnę. Po zakończeniu śpiewania przez Romka hitu „Young Ones” z repertuaru Cliffa Richarda, zespół zagrał utwór, wówczas na topie, „Hava Nagila”. W pewnym momencie z głębi sali na scenę wbiega człowiek, jak się okazało później, student łódzkiego uniwersytetu z Cypru, przebywający gościnnie na obozie w Wiśniowej Górze z łódzkimi zetemesowcami. Wszyscy na scenie byli zaskoczeni i zszokowani. Nikt nie wiedział o co chodzi i w jakim celu, tanecznym krokiem, wtargnął na nią Cypryjczyk. Michał i Andrzej Dąbrowski nagle odskoczyli w bok, przerywając grę na gitarach. „Flegma” przestał uderzać w kotły perkusji, gotów nieść pomoc kolegom.
Tylko Mietek na swej prowadzącej, nadal uderzał w struny, wprowadzając tańczącego Cypryjczyka w ekstazę. Dobrze się orientował, że utwór jest pochodzenia wschodniego, cywilizacji islamo – judaistycznej, więc dołożył do „pieca” ile sił. Po chwili, już zorientowani o co chodzi, dołączyli Andrzej i Michał uderzając z sercem w swoje gitary. Cypryjczyk nadal szalał obok grających, w swym tanecznym amoku pociągnął za sobą swoją koleżankę, polską studentkę. Tańczący po chwili porwali resztę sali, zabawa nieopatrznie zrobiła się na całego, obłędny taniec udzielił się wszystkim i trwał blisko 10 minut. Po tym szaleństwie zrobiliśmy kilkuminutową przerwę, nie sposób było dalej koncertować. Muzyczna „dogrywka” już nie miała takiej emocjonalnej wymowy jak ta sytuacja z przed przerwy. Wszyscy na sali pozostali w dobrych nastrojach do samego końca naszego koncertowania.
HAVA NAGILA (Radujmy się) – to ludowa pieśń żydowska śpiewana na święta m.in. na Chanukę, pierwszy raz nagrał ją w 1915 roku Abraham Zewi Idelsohn w Jerozolimie a słowa uwspółcześnił w 1918 roku na znak zwycięstwa Brytyjczyków i utworzeniu w Palestynie państwa żydowskiego. Utwór ten wykonywały i miały w swoim repertuarze największe światowe gwiazdy piosenki; Bob Dylan, Connie Francis, Dalida, Scooter, Harry Belafonte, Justyna Steczkowska, Duane Eddy i zespoły instrumentalne jak The Ventures czy The Shadows. W latach 60-tych ubiegłego wieku, utwór „Hava Nagila”, ze względu na swoją cudowną linię melodyczną, stał się wielkim światowym przebojem. Muzyczne zgrupowanie w Wiśniowej Górze jak okazało się później było potrzebne. Zespół zgrał się i poczuł się pewny co do własnej wartości. Szczególnie ważne było to zgrupowanie dla piosenkarzy. Oprócz Romka i Andrzeja „Flegmy” do śpiewających dołączył gitarzysta, Michał Holc. Powstały śpiewające duety, Romek z Michałem, Andrzej „Flegma” z Romkiem czy Michał z „Flegmą”.
Gdy patrzę na okres ich świetności, to stwierdzam, że była to kapela grająca nowocześnie i na dobrym, wysokim poziomie. Również „angielszczyzna” była poprawna, szczególnie u Romka Jędrychowskiego, który dobrze władał tym językiem. Jego wcześniejsze dyskusje z Wojtkiem „Szymonem” w języku angielskim, były dobrym preludium, podczas śpiewania tekstów piosenek w tym języku.
Jezioro Sławskie
Do Sławy Śląskiej dojechaliśmy pociągiem, wczesnym rankiem. Zakwaterowanie mieliśmy w namiocie na terenie obozu młodzieżowego, choć nie podlegaliśmy bezpośrednio regulaminowi i obozowemu programowi, to apele (poranny i wieczorny) oraz posiłki obowiązywały nas tak jak obozowiczów. Już pierwszego dnia naszego pobytu, wieczorem, odbył się w kawiarni „Szklanka” wieczorek poznawczy. Po oficjalnych przemówieniach komendanta i kadry obozu, rozpoczęła się właściwa zabawa. Pamiętam utwór otwierający tańce, było to boogie – woogie, „Shadoogie” z repertuaru zespołu The Shadows. Od tego momentu, utwór ten stał się muzycznym LOGO zespołu i otwierał wszystkie imprezy, koncerty jakie odbyły się w okresie istnienia zespołu. Drugim utworem zagranym tego wieczoru, był utwór na motywach japońskiej muzyki, „Sukiyaki” (japońska potrawa z ryżu) z repertuaru zespołu Blue Diamonds, i od razu „bomba”. Utwór „Sukiyaki” stał się przebojem obozu, nucony był przez wszystkich w okresie trwania turnusu a na zabawach tanecznych bez przerwy bisowany.
Lato 64 zostało zdominowane muzycznie przez dwa utwory „Hava Nagile” i „Sukiyaki”. W tym okresie na terenach wokół jeziora Sławskiego, przebywało bardzo dużo młodzieży z Polski i zagranicy, na różnego rodzaju obozach, zgrupowaniach i polach namiotowych. Spotykałem wielu znajomych kolegów i koleżanek ze Skierniewic, bo sławskie wakacje wypadły w okresie mojej skierniewickiej edukacji. Bazą na spotkania była właśnie kawiarnia „Szklanka” i kawiarnia „Kormoran” w centrum Sławy, na rynku głównym. Na dojście z terenu obozowiska do miasta potrzebowaliśmy 10 minut. Chłopcy idąc do południa na „opalanki” brali z sobą gitary i na plaży ćwiczyli nowości muzyczne, traktując wypoczynek nad wodą jako próbę, choć właściwa próba miała miejsce codziennie po obiedzie w lokalu, w „Szklance” i trwała co najmniej godzinę. Byłaby to ciężka orka dla muzyków a nie wypoczynek gdyby w tym czasie w „Szklance” nie występował zespół, również gitarowy, z Poznania.
Jezioro Sławskie
Graliśmy na zmianę z poznaniakami co drugi dzień, dany czas wolny wykorzystywaliśmy na zwiedzanie miasta i okolic i na „podryw” dziewczyn, których na terenach obozowisk była mnogość. Jako grupie muzycznej przychodziło nam to łatwiej, bo wokół zespołu nagromadziło się wiele fanek. Chłopcy „obsługiwali” ogniska nie tylko w naszym obozie ale również w sąsiednich, co ułatwiło nam zawierać nowe przyjaźnie. Z poznańskim zespołem zaprzyjaźniliśmy się, nie tworzyliśmy niezdrowej konkurencji a wręcz przeciwnie, Mietek Dąbrowski wymieniał się muzycznymi doświadczeniami z liderem grupy poznańskiej, śpiewającym i grającym na gitarze prowadzącej. Dwa utwory The Shadows przejęliśmy od nich, to „Cosy” i „Midnight”, które stały się standardami w repertuarze zespołu. Największe kłopoty mieliśmy ze wstawaniem i obecnością na apelach porannych i wieczornych.
Nocne przygody, podboje miłosne, towarzyskie dyskusje zabierały cenny czas na wypoczynek, na spanie. Miało to duży wpływ na osłabienie obozowej dyscypliny. Kiedy przebywałem w Sławie do mojego domu w Tomaszowie zawitał mój szkolny przyjaciel, w tamtym czasie mieszkaniec Żychlina, nieżyjący Janek Ceglarz. W drugim tygodniu mojego pobytu na obozie, brat mój Tadek „przywiózł” do Sławy autostopem Janka Ceglarza. Wcześniej do Sławy przybyli autostopem nasi koledzy, Zygmunt Pietryniak i Mietek Chruścik” Więckowicz. Wynajęli domek letniskowy, zamieszkując w pobliżu naszego obozu. Tadka i Janka przyjęli do swojego kampingu przez co zmniejszyły im się koszty pobytu. Zacząłem przyjezdnym poświęcać więcej czasu co sprawiło, że zwiększyły się moje kłopoty z obozowym regulaminem. Janek Ceglarz nie przypuszczał, że wybierając się do mnie, do Tomaszowa, pokona w krótkim czasie 400 km dalej. Przyjechał w białej koszuli, pod krawatem, w dobrze skrojonym garniturze.
W kawiarni „Szklanka”
Na wyposażeniu miał tylko grzebień, lusterko, szczoteczkę do zębów, sprzęt do golenia i ręcznik. Janek w ogóle był zawsze szarmanckim chłopakiem, wielkim pedantem, z przysłowiowym pilniczkiem do paznokci w kieszonce. Przybywając na sławski teren, na którym znajdowały się pola namiotowe i obozowiska, wyglądał ekscentrycznie, delikatnie mówiąc, śmiesznie. Na plażę, tańce, szedł jak na przyjęcie do restauracji „Bristol” w Warszawie, na szczęście miał na sobie kąpielówki i będąc na plaży w negliżu, robił wrażenie odmienne.
Ponieważ był wysokim, zgrabnym, proporcjonalnie zbudowanym chłopakiem, dziewczyny za nim się oglądały. Posiadał umiarkowany, dobrze obliczony tupet i wielką umiejętność nawiązania konwersacji z dziewczynami. Dobrze tańczył, jednak na epokę w jakiej przyszło nam żyć, trochę „staromodnie”. Jednak nie było to przeszkodą, bo właśnie w tańcu Janek dokonywał największych sercowych podbojów. Jednak wizyta brata i moich przyjaciół na obozie w Sławie Śląskiej, musiała skończyć się dla mnie niepomyślnie, bo nie mogłem swojej lojalności wobec kolegów i obozowego regulaminu dzielić na pół. W takiej ambiwalencji nie da się długo żyć.
Sława Śląska
Na jednym z apeli wieczornych komendant obozu zadecydował, że elektryk zespołowi jest już niepotrzebny, zespół (otrzymał obozową naganę) będzie istniał a mnie podziękowano za poniesiony „wysiłek” i wydalono z obozu. Zamieszkałem w domku razem z bratem i kolegami, choć było ciasno to czułem się wolny, spadło ze mnie widmo dyscypliny regulaminowej. Przed końcem turnusu doszło w „Szklance” do wspaniałej konfrontacji zespołu z Tomaszowa i Poznania. Na pożegnalnym wieczorku do tańca przygrywali, jedną taneczną rundkę (5,6 utworów) chłopcy z Tomaszowa a rundkę kolejną zespół z Poznania, nie było odpoczynku, zabawa tylko dla maratończyków. Obie grupy wzbiły się na szczyt swoich muzycznych możliwości. Najwięksi sceptycy na sali nie mogli powiedzieć o muzycznych przestojach, wszyscy mieliśmy przesyt tańca, a ja czułem, że uczestniczyłem w wielkim, niepowtarzalnym spektaklu, muzyczno – tanecznym widowisku. Zakochany do bólu w cudownej Sławie Śląskiej, po dwóch wakacyjnych, kolejnych pobytach, kiedy wracaliśmy autostopem do domu, na moment nie pomyślałem, że w następne wakacje nie tylko nie przyjadę do Sławy lecz gorzej, będę odbywał służbę wojskową. Minęło 45 lat od opisywanych przeze mnie wydarzeń, trzykrotnie byłem blisko Sławy, raz służbowo we Wschowej i dwa razy w Zielonej Górze ale nigdy moja noga po raz trzeci nie stanęła na sławskiej ziemi. Czy w życiu moim się to jeszcze fizycznie wydarzy? Czy tylko ograniczę się do retrospektywnych wspomnień? Chciałbym ale….
Za młodu ledwo zipał, Dziś udaje niewypał
Stanisław Jerzy Lec.
Antoni Malewski urodził
się w
sierpniu 1945 roku w Tomaszowie Mazowieckim, w którym mieszka do dziś.
Pochodzi z robotniczej rodziny włókniarzy. Jego mama była tkaczką, a
ojciec przędzarzem i farbiarzem. W związku z ogromną fascynacją
rock'n'rollem, z wielkimi kłopotami ukończył Technikum Mechaniczne i
Studium Pedagogiczne. Sześć lat pracował w szkole zawodowej jako
nauczyciel. Dziś jest emerytem. O swoim dzieciństwie i
młodości opowiedział w książkach „Moje miasto w rock’n’rollowym widzie”,
„A jednak Rock’n’Roll”, „Rodzina Literacka ‘62”, a ostatnio w
„Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” - książce,
która zajęła trzecie miejsce w V Edycji Wspomnień Miłośników
Rock’n’Rolla zorganizowanych w Sopocie przez Fundację Sopockie Korzenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz