Początek
Nie dalej jak miesiąc temu usłyszałem najokrutniejsze słowa jakie może usłyszeć człowiek od drugiego człowieka - NIE KOCHAM CIĘ. Nie minęło jeszcze zbyt wiele czasu od tego mojego końca świata. Ciągle mi bardzo źle, ale postanowiłem jeszcze raz zmierzyć się z tą naszą dziesięcioletnią historią pełną nadziei i marzeń, lecz niestety głównie wypełnioną marazmem i lenistwem dnia powszedniego, tym podstępnym złodziejem, który powoli wybiera drwa z ogniska miłości. Pomalutku, systematycznie i nie spocznie, dopóki nie zostanie już tylko garstka popiołu, którą z łatwością rozdmucha potem wiatr z kolejnej niepotrzebnej już nikomu awantury. I nie zostanie nic. Tylko czarna dziura i żal. Żal do siebie, świata, losu i drugiej osoby, ale o tym później dużo później.
Na początku był marzec. Nie!!! Na początku był pomysł, bo jak powiedziała mi pani Mentel w szkole, gdy zbyt gorąco broniłem tezy, że czyny są więcej warte niż zamiary: Bartosz pamiętaj o tym, że każdy czyn powinna poprzedzać myśl. Zapamiętałem. Jest rok 2006. Polacy od dłuższego czasu mogą swobodnie podróżować po całej Europie, a w niektórych krajach podjąć legalną pracę. I popłynąłem tym szerokim strumieniem szukających w Anglii szczęścia, a głównie pieniędzy. Chciałem zostać tylko do końca wakacji, ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, że na przejściach granicznych, nad którymi jest wielki napis Welcome powinien być zamontowany wielki neon z ostrzeżeniem: Zostaniesz tu na zawsze!!! Całkiem niedawno powiedział mi o tym mój przyjaciel.
Lecz zanim udało mi się pierwszy raz w życiu oderwać na dłużej od ziemi, musiałem przejść okrutny bój z największym hamulcowym mojego życia - Tatą, który jak nikt inny potrafił zmotywować i dodać otuchy. Nie odpuścił nawet swemu siedmioletniemu dziecku, które podczas zebrania rodziców w szkole zgłosiło się, żeby zaśpiewać swoją ulubioną piosenkę o misiu polarnym, który stąpał po niepewnym lodzie i ten jego brak rozwagi kończy się dla niego zimną, lodowatą kąpielą w morzu arktycznym, która to niedługo spotka także szczęśliwego jeszcze na razie wykonawcę, który w chwile po swoimi występie biegnie pełen dumy do taty czekając na pochwały. Zamiast nich dowiaduje się jednak, że nie powinien nigdy zgłaszać się do śpiewania, bo śpiewa niezbyt ładnie. Moja odwaga - o ile tamtego dnia nie umarła - z pewnością doznała mocnego uszczerbku. Tata krzyczał - co ty będziesz tam robił z twoją nogą i angielskim, na pewno sobie nie poradzisz.
Nie chcę, żeby to wyglądało tak, że tata nas nie kochał. Nie. On kochał nas, tylko, że kochał za bardzo i chciał nas w ten sposób uchronić przed całym światem. Czy wierzył w nas, czy nie? Pewnie tak, ale przede wszystkim bał się. Z pewnością byłby gotów dla nas niczym ten mityczny pelikan rozerwać swoją pierś, by swoją krwią móc uratować swoje młode, ale w naszą samodzielność niespecjalnie wierzył. Śmieszne jest też to, jak po niecałym roku zmienił diametralnie zdanie i na moje nieśmiałe sugestie o powrocie wypalił - Zwariowałeś? A co będziesz w Polsce robił!? Pieniądze na bilet dostałem od mojej nieodżałowanej babci Broni, a moim przewodnikiem i aniołem stróżem w mej pierwszej wyprawię na Wyspy został Kamil. Ten sam Kamil, dzięki któremu wyróżniam się z grona przechodniów swoim nie do końca równym krokiem. Ot taka moja mała ekstrawagancja! Sam lot - mimo, że był pierwszym w życiu - nie wywarł na mnie wielkiego wrażenia. W dzisiejszym świecie nie ma już miejsca na coś nowego, na taki naprawdę pierwszy raz!!!
Wszystko już widzieliśmy. Byliśmy już w kosmosie, a z Cousteau oglądaliśmy dna oceanów. Nie ma już miejsca na odkrycia i odkrywców, a terra incognita znikła i przepadła już bezpowrotnie. Możliwe, że gdybyśmy znaleźli się w kosmosie i wyjrzeli prze okno naszej kosmicznej taksówki, bylibyśmy rozczarowani, bo w kinie wyglądało to lepiej. I tylko w świecie naszych uczuć jest zawsze miejsce na ten pierwszy raz, o czym ostatnio dotkliwie się przekonałem, więc może tylko ten świat jest dla nas naprawdę ważny, a tak często o nim zapominamy. A może to tylko ja nie pamiętałem? Wróćmy teraz do mojego Anioła Stróża w mojej podróży do Anglii, czyli Arcy-diabła Kamila, który swoją nieprzyzwoitą szczupłością i nieco zbyt szerokim uśmiechem pełnym wielkich zębów i niewybrednych żartów z łatwością kruszył serca dziewczyn, a dla jego niektórych kolegów znajomość z nim kończyła się trwałym kalectwem. Nic więc dziwnego, że z takim opiekunem na jednej z pierwszych stacji metra pozbyłem się ponad połowy gotówki kupując trawę od pierwszego lepszego dilera. A najciekawsze w tym wszystkim jest to, że ja nigdy nie przepadłem za trawą.
Kamilowi mało kto jednak potrafił odmówić. Na pewno nie ja. Taka jest waga słów, że zwykłe "Nie" i "Tak" - te dwa krótkie słowa jakże często wypowiadane bez zastanowienia, ot tak na "odwal się", dla świętego spokoju mogą zdecydować o reszcie naszego życia i właśnie dlatego parę lat temu przebyłem całe tourne po małopolskich szpitalach: Bochnia, Kraków i wreszcie moje ulubione Zakopane. Nie wspominam jednak tych wizyt za bardzo źle, a wręcz na odwrót - podczas większości z nich dobrze się bawiłem i poznałem dużo ciekawych ludzi. Pomimo jednak wielkiego wysiłku chirurgów i kilku operacji w dalszym ciągu utykam lekko na prawą nogę.
6 XI 2001 (mój czarny wtorek)
Motto: Jakkolwiek przeżyty dzień nie musi się równać jakkolwiek przeżytemu życiu. Jakkolwiek UWAŻAJ!!!
Jesień w Gierczycach pierwszego roku nowego tysiąclecia była piękna i jak zawsze bogata w orzechy włoskie i brudne ręce od ich łupin. Ja sam dopiero co wróciłem ze Szwajcarii z mojego pierwszego winobrania i z ufnością patrzyłem w przyszłość tym bardziej, że moje kieszenie wypełniały franki szwajcarskie, które wtedy nikomu jeszcze nie kojarzyły się z kłopotami. Sam dzień był nijaki, może nawet trochę szary. Nic go nie wyróżniało spośród setek innych dni, był z gatunku tych, które zapomina się zaraz po zapadnięciu zmroku. Szary, pusty, nudny, a do tego wszystkiego miałem kaca, który w wystarczający sposób odbierał światu jego czar. Siedziałem sam w barze ciesząc się tym bogactwem, o które apelował zawsze jesienią nasz proboszcz podczas kwesty na tarnowskie seminarium i tłukłem orzechy. Na to wszystko wpada do baru Kamili, a wraz z nim cały jego zgiełk i harmider, które nie opuszczały go nigdy nawet na krok. Wkoło niego w jakiś przedziwny sposób kręciła się nigdy nie kończąca się impreza. I w krzyk - musisz jechać do mnie, pijemy - Poziomka mnie rzuciła. Co było robić? Nie można przecież zostawić kumpla w potrzebie.
I tak parę godzin później znalazłem się w pędzącej czerwonej fieście w jej ostatniej drodze, w której znalazłem się wbrew swej woli i której przyczyny nie potrafiłem wyartykułować stając się po raz kolejny ofiarą tego mojego totalnego braku tak modnej teraz asertywności. Jako dziecko szybko nauczyłem się mówić, tylko z tym pieprzonym NIE mam ciągły kłopot. Z początku bałem się. Chciałem wysiąść, bo - jak mi się wtedy wydawało - w przeciwieństwie do kierowcy nie chciałem się zabić. W pewnej chwili przemknęło mi jednak przez głowę "dlaczego nie?". Później pojawiła się obojętność wobec życia i nie wiem czy przerodziła się ona w chęć by... To takie proste i łatwe i kończy wszystko!!! W parę minut później moje myśli... pragnienia? zmaterializowały się.
Chyba jednak nie do końca tego chciałem, bo trochę się jednak bałem. Kilkakrotnie przeszła mi przez głowę myśl - uderzymy, nie uderzymy. Bardziej zależało mi na NIE, ale o jakimś wielkim przerażeniu nie było mowy. W momencie uderzenia dość obojętnie pomyślałem - a więc to wszystko. Żadne uczucie nie towarzyszyło tej myśli. Gdy teraz to wszystko wspominam (a właściwie odczytuję/przepisuję z mojego niebieskiego kalendarza z wielkim napisem Sprenrzyna, w którym S jest wystylizowane w wielką uśmiechniętą gębę wystawiającą wesoło język), to najbardziej przeraża mnie fakt, że kiedy od wypadku dzieliły mnie całe wieki minut, przeszła przez moją głowę myśl, że chciałbym zginąć. Może nie tyle co chciałbym, ale że nie byłoby to dla mnie najgorszym rozwiązaniem. Sam moment wypadku napawał mnie optymizmem, bardziej zależało mi jednak, żeby minąć to drzewo.
Ale skąd? Dlaczego pojawiła się w mojej głowie na poły samobójcza myśl? Właściwie nie samobójcza, ale równie straszna - zgoda na moją śmierć. Śmierć w wieku 23 lat. Nie wiem jak ten drobny zarodek chęci śmierci mógł się we mnie znaleźć. Choć może... Może wcale nie byłem tak bezczelnie zadowolonym z siebie i świata, jak próbowałem innych do tego przekonać. Miałem swoje maleńkie kłopoty, ale to przecież JA zawsze powtarzałem, że nawet największe kłopoty nie uprawniają nikogo do wyręczania - jak śpiewał Kazik - panny Atropos.
Może właśnie mój wtedy niechlujny, leniwy sposób życia podsunął mi taki prosty pomysł na sprzątniecie tego w sumie dość niewielkiego bałaganu, jaki sobie zafundowałem. Wreszcie byłem pijany. Choć może nie jest to zbyt odpowiednie słowo, bardziej pasuje zatruty alkoholem (pijany kojarzy się zbyt dobrze) i w tym ciemnym otumanieniu tą chorą myśl mogłem wziąć za swoją. Cholera wypieram się jej stanowczo, ale jednak ona była, pojawiła się w mojej głowie i muszę o tym pamiętać!
Zaczynam myśleć o Tobie jak o tych aniołach z moich ostatnich snów, które śniły mi się, gdy było ze mną bardzo źle. Śniły mi się: dziewczyna, która trzymała mnie za rękę, a druga dłonią gładziła mnie po niej i mówiła mi, żebym się niczym nie przejmował, że wszystko będzie dobrze. Te sny to - może to niedorzeczne zabrzmi - niemal namacalny dowód na istnienie Jakiejś Życzliwej Nam Siły. Ja wiem, że myślisz teraz, że do reszty zwariowałem. Sny namacalny dowodem? Absurd!!!
29 III 2017
Motto: Wysyłanie sygnałów zostawmy satelitom i radiostacjom. Ludzie niech raczej z sobą szczerze rozmawiają.
Dwadzieścia kilogramów mniej to jakkolwiekby to nie zabrzmiało, to duży plus. Jestem pogodzony z losem, ale zgoda nie oznacza szczęścia, ale o to nigdy za bardzo nie zabiegałem. Powtarzałem sobie: dystans i jeszcze raz dystans do siebie samego i życia pozwoli bezboleśnie przez nie przejść i tak dalece wycofałem się ze swojego życia, że nawet nie zauważałem, kiedy przestałem brać w nim czynny udział, kreować je. Nawet nie tyle płynąłem z nurtem, co jakiś czas temu osiadłem na mieliźnie, o co niesłychanie łatwo, gdy pracuje się na nocną zmianę i nie tyle przesypia się dzień, a życie, rodzinę, znajomych. Nie było nikogo, kto chciałby mnie z tej mielizny ściągnąć, bo tak samo jak sam o siebie przestałem dbać, tak i ktoś poniekąd współodpowiedzialny za mnie porzucił mnie i nie interesował się mną, nami od dawna, a wytrzymywał ze mną tylko dlatego, że mój całkowity brak zalet rekompensowałem niemal całkowitym brakiem wad i niesamowitą kamienną, nadludzką cierpliwością. Kiedyś dość dawno temu oglądałem film przyrodniczy, w którym pojawiło się prze-ciekawe stworzenie, prawdziwy twardziel, mistrz przetrwania - ryba dwudyszna, która zafascynowała mnie.
Pomyślałem wtedy, że ja też przypominam taką dziwną rybę, która wcale nie potrzebuję mórz i oceanów oraz ich przestworzy, czystej i krystalicznej wody, by żyć. Zamiast tego wystarcza jej kałuża, a nawet zwykłe błoto, w którym się tapla, a wręcz całkowity brak wody specjalnie jej nie szkodzi, podobnie jak ja nie wymagam zbyt wiele od życia. Taka to z niej dziwna ryba, a ze mnie człowiek. Ale byłem młody, a ludzie młodzi powinni przecież być zachłanni, ambitni, powinni mieć w sobie niezaspokojoną żądzę doznań i życia, a nie zadowalać się tylko tym, by być. Młodość to krwiożerczy, wiecznie głodny rekin, nieustająco polujący na okazje, nienasycony nowych doznań i miejsc pięknych jak rafa koralowa.
Ale ja już wtedy patrzyłem na świat inaczej, z większą wdzięcznością i pokorą, bo przecież niedawno dostałem go po raz drugi i nie myślałem już o rzeczach małych jak o rzeczach małych, bo już dla mnie takich nie było. Któregoś ranka niedługo po moim powrocie ze szpitala obudziły mnie ze snu słowa piosenki: "budzi się z nocy nowy dzień, nieskalanie czyste niebo, co było wczoraj odeszło w cień...". Poprzez uchylone drzwi balkonu zobaczyłem to czyste błękitne niebo, do pokoju wpadało powietrze przepełnione słońcem, a do tego ta soczysta zieleń drzew. I ja to wszystko słyszę, widzę, czuję. Żyję! I to wszystko i aż wszystko! A parę lat później zapomnę o tym sypiając w dzień ...
6 IV 2017
Zdradzany zdradzał własny ból
T. Love
Świat uczuć to nie matematyka, nie proste równanie - tu odejmiemy, tu dodamy i wszystko będzie się zgadzać. Tego człowieka usuniemy z równania naszego życia i zastąpimy go innym. W świecie uczuć jeden nie równa się jeden. Uczucia to nie porządek, niedzielne obiady i sobotnie kino. To emocje i niekończąca się walka o siebie nawzajem. Gdy jej zabraknie, pozostaje już tylko cicha zgoda, a nawet przyduszenie czegoś, co jeszcze się tli. Czekanie na koniec. Kto jest bezwzględnym katem? Czy ten, co nieświadomie zaniedbał, pogubił się, czy ten, który już tylko stoi z boku, obojętny i zimny czekając aż wszystko zgaśnie. Są takie chwile w życiu, kiedy obie strony mają swoją prawdę, każda swoją i cały dramat jest w tym, że obie strony się nie mylą. Najgorsze jest też to, że wektory obu prawd skierowane są w totalnie przeciwne strony i nigdy się nie przetną, nie spotkają. Sytuacja bez wyjścia, bez szans na porozumienie, na kompromis. Szczególnie w chwili, gdy jedna ze stron zaczęła już nowe życie odmawiając drugiej osobie nawet prawa do tego, by poczuła się zdradzona! Bo niby z definicji zdrady już nie ma, bo wcześniej zakomunikowano koniec. Proste odejmowanie, czy też może wyrzucenie poza nawias i równanie się zgadza. Nie ma pokrzywdzonych i oszukanych. Matematyka królową nauk i basta!!!
21 IV 2017 (słowa)
Motto: Są słowa, które powiedziane raz, nigdy już nie giną. Z wiatrem wędrują przez cały świat, czasem w ciszy możesz je usłyszeć...
Kocham słowa. Nasz świat, nasza Ziemia - planeta ludzi nie może istnieć bez słów. Dziki nieokiełznany świat przyrody nie potrzebuję słów, a my tak bardzo musimy wszystko nazwać, oswoić. Nazwać to, czego nie znamy, bo coś nienazwane nie jest częścią naszego świata i tak naprawdę nie istnieje. Samo nadanie nazwy to za mało, bo zaraz za tym idzie chęć zrozumienia, a to potrzebuje jeszcze więcej słów i pojęć w nich ukrytych. Emocje lepiej mieści w sobie muzyka.
Jeden obraz więcej wart niż tysiąc słów, ale słowa mogą być muzyką, mogą tworzyć zaklęcia, budować czar. Można coś czasami wytłumaczyć, przybliżyć w dwóch słowach, jednym ciepłym zdaniem wyciągnąć kogoś znad skraju przepaści rozpaczy. Słowa to wreszcie rozmowa, próba zrozumienia, poznania się. Czasami kłótnia, ale przecież kłótnia może być walką o siebie nawzajem, wyrazem troski krzykiem o zrozumienie i uwagę. Kłótnia nie musi być i nie jest wyrazem nienawiści. Nienawiść milczy i jest głucha! I z reguły rodzi się z braku zrozumienia, braku wymiany słów chęci słuchania ich. Czasami, głównie gadamy po to żeby gadać, te nasze "w koło te same historie" po prostu po to, by bardziej być razem. Budują one nastrój i więzi i tak słuchający - choć już dobrze zna całą opowieść - to i tak z radością czeka na tę kochaną i dobrze znaną mu puentę. Cieszy się tą wspólną chwilą, barwą opowiadającego głosu, z radością śledzi mimikę twarzy na stałe przyklejoną do poszczególnych fragmentów opowieści po raz wtóry opowiedzianej dla niego i tylko dla niego. Teraz to widzę. Otwieram usta i zaczynam mówić, wyciągam to, co najlepsze i sprawdzone i w połowie zdania słyszę pełne złości i wyrzutu: "po co mi to mówisz, słyszałam już to setki razy".
Jest mi trochę przykro (bardzo), próbuje obrócić tę niemiłą i niestety coraz częstszą chwilę w żart i trochę się usprawiedliwić i bronię się mówiąc, że przecież nie codziennie wynajduje się dynamit!!! Nie rozumiałem jeszcze wtedy, że to wcale nie chodzi o te moje niechciane "w koło te same historie", a że dużo bardziej niechciany jest sam opowiadający. Co gorsze, coraz mniej było we mnie odwagi i chęci, by znowu otworzyć usta i tak powoli i cicho zacząłem zwijać się do środka i chować się jak ślimak w swojej muszli. Zamilkłem. I to był chyba początek...
03 V 2017 (Przebłyski / Niezapominajki)
Motto: Człowiek zmagając się z przeszkodą obnaża swoje ja i poznaje samego siebie.
Antoine de Saint-Exupery – Ziemia, planeta ludzi.
Lubię pamiętać, grzebać w mojej głowie i odnajdywać coś, czego - wydawałoby się - dawno nie powinno tam być. Ja nie zapominam. Choć brzmi to trochę jak groźba, to nią nie jest. Pamiętać nie znaczy być pamiętliwym. Tak samo jak nie zapominać, nie znaczy nie wybaczać. Bo jak się już wybaczyło, to nie można o tym zapomnieć, ani na moment. Jestem z mamą w naszych gierdeckich pasiekach, idziemy koło potoku wzdłuż którego ciągnie się - dla mnie wtedy - niekończący się zagajnik. Spoglądam w górę i z radością obserwuję igraszki zieloniutkich, młodych liści, które podobnie jak ja niedawno pojawiły się na tym świecie z wiosennymi promieniami słońca. Coś jakby migotliwa zabawa w berka w koronach drzew.
- Niezapominajki – odpowiada
- Dlaczego niezapominajki?
- Bo są tak piękne, że jak ktoś je choć raz zobaczy, to nigdy ich nie zapomni - odpowiedziała mi mama.
Patrząc na te małe śliczne, skromne kwiatki wiedziałem, że to prawda i że nigdy ich już nie zapomnę. Pokochałem jej wtedy i to dzięki nim zrodziła się we mnie ta wielka chęć do niezapominania.
Ja, czyli Bartosz Bukowski. 19 maj 1978 to mój początek. Dzieciństwo pięknie podzielone pomiędzy Kraków, a później Gierczyce. Tu i tam niekończąca się bajka pełna malin, spacerów na Wawel i dzikich podróży do Gęstych Cierni i ukrytych w nich niezapominajek. I tak samo pełne wypraw w przeszłość wraz z historiami opowiadanymi mi przez moją babcie i jej starszą siostrę - dla mnie po prostu ciocię Gienię.
W roku 1983 przekraczam próg szkoły podstawowej im. Marii Curie Skłodowskiej w Łapczycy, a dokładniej jej fili w Gierczycach. O samej szkole podstawowej niewiele mogę powiedzieć z wyjątkiem tego, że do 3 klasy miałem pod górkę, a później PKS-em. W 1992 roku dostaje się do liceum im. Edwarda Dembowskiego i tu w jednej chwili rodzę się na nowo, gdy ktoś z tłumu na mój widok krzyczy - "te kur... popatrz jaki sprężyna idzie". I tak zostałem Sprężyną, choć sam zmieniłem pisownie na Sprenrzyna, by podkreślić moją dysortografię i odróżnić od innych "pospolitych" sprężyn. W gdowskim liceum zacząłem przygodę z pisaniem publikując swoje teksty w legendarnym w pewnych kręgach "Kujonie Wieczornym wydanie poranne". Po szkolę średniej wracam na cztery szalone lata do Krakowa i rozpoczynam dziką zabawę połączona z okazjonalnymi wizytami na uczelni, co zaowocowało trzykrotnym pobytem na drugim roku bibliotekoznawstwa UJ. Ten jakże wesoły etap mojego życia kończy się gwałtownym spotkaniem z pewną wierzbą, w wyniku którego pewna fiesta trafia na złom, a ja zaprzyjaźniam się na trzy lata z dwiema laskami (kulami). To nieudane hamownie przed drzewem dość mocno wyhamowało moje życie i na powrót zacząłem sobie zapisywać to i owo. Wreszcie miałem w nadmiarze tego, czego zazwyczaj wszystkim brakuje – czasu. W 2007, gdy w miarę pewnie staję na dwóch nogach, wsiadam w samolot i zaczynam swoją angielską przygodę, która trwa do dziś.
Na początku był Queen, a potem długo, długo nic. Ich cała dwudziestoletnia dyskografia nauczyła mnie, że w rock and rollu nie mam miejsca na szufladki i że można zwiewnie flirtować z różnymi gatunkami. Dzięki Freddiemu i spółce mam niesamowicie otwartą głowę na Muzykę, choć jako upadły bibliotekarz powinienem lubić szufladki. Tak się jednak nie stało i w to mi graj!!!
Bibliotekoznawstwo, więc mnóstwo książek za mną, ale od kilkunastu lat mam wrażenie, że najważniejszą już przeczytałem, a jest nią zbiór opowiadań Antoine de Saint-Exupery z najważniejszym dla mnie – Ziemia, planeta ludzi. Nic więcej nie dodam z wyjątkiem PRZECZYTAJCIE!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz