niedziela, 30 lipca 2017
Bartosz Bukowski - Niezapominajki
Początek
Nie dalej jak miesiąc temu usłyszałem najokrutniejsze słowa jakie może usłyszeć człowiek od drugiego człowieka - NIE KOCHAM CIĘ. Nie minęło jeszcze zbyt wiele czasu od tego mojego końca świata. Ciągle mi bardzo źle, ale postanowiłem jeszcze raz zmierzyć się z tą naszą dziesięcioletnią historią pełną nadziei i marzeń, lecz niestety głównie wypełnioną marazmem i lenistwem dnia powszedniego, tym podstępnym złodziejem, który powoli wybiera drwa z ogniska miłości. Pomalutku, systematycznie i nie spocznie, dopóki nie zostanie już tylko garstka popiołu, którą z łatwością rozdmucha potem wiatr z kolejnej niepotrzebnej już nikomu awantury. I nie zostanie nic. Tylko czarna dziura i żal. Żal do siebie, świata, losu i drugiej osoby, ale o tym później dużo później.
Na początku był marzec. Nie!!! Na początku był pomysł, bo jak powiedziała mi pani Mentel w szkole, gdy zbyt gorąco broniłem tezy, że czyny są więcej warte niż zamiary: Bartosz pamiętaj o tym, że każdy czyn powinna poprzedzać myśl. Zapamiętałem. Jest rok 2006. Polacy od dłuższego czasu mogą swobodnie podróżować po całej Europie, a w niektórych krajach podjąć legalną pracę. I popłynąłem tym szerokim strumieniem szukających w Anglii szczęścia, a głównie pieniędzy. Chciałem zostać tylko do końca wakacji, ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, że na przejściach granicznych, nad którymi jest wielki napis Welcome powinien być zamontowany wielki neon z ostrzeżeniem: Zostaniesz tu na zawsze!!! Całkiem niedawno powiedział mi o tym mój przyjaciel.
Lecz zanim udało mi się pierwszy raz w życiu oderwać na dłużej od ziemi, musiałem przejść okrutny bój z największym hamulcowym mojego życia - Tatą, który jak nikt inny potrafił zmotywować i dodać otuchy. Nie odpuścił nawet swemu siedmioletniemu dziecku, które podczas zebrania rodziców w szkole zgłosiło się, żeby zaśpiewać swoją ulubioną piosenkę o misiu polarnym, który stąpał po niepewnym lodzie i ten jego brak rozwagi kończy się dla niego zimną, lodowatą kąpielą w morzu arktycznym, która to niedługo spotka także szczęśliwego jeszcze na razie wykonawcę, który w chwile po swoimi występie biegnie pełen dumy do taty czekając na pochwały. Zamiast nich dowiaduje się jednak, że nie powinien nigdy zgłaszać się do śpiewania, bo śpiewa niezbyt ładnie. Moja odwaga - o ile tamtego dnia nie umarła - z pewnością doznała mocnego uszczerbku. Tata krzyczał - co ty będziesz tam robił z twoją nogą i angielskim, na pewno sobie nie poradzisz.
Nie chcę, żeby to wyglądało tak, że tata nas nie kochał. Nie. On kochał nas, tylko, że kochał za bardzo i chciał nas w ten sposób uchronić przed całym światem. Czy wierzył w nas, czy nie? Pewnie tak, ale przede wszystkim bał się. Z pewnością byłby gotów dla nas niczym ten mityczny pelikan rozerwać swoją pierś, by swoją krwią móc uratować swoje młode, ale w naszą samodzielność niespecjalnie wierzył. Śmieszne jest też to, jak po niecałym roku zmienił diametralnie zdanie i na moje nieśmiałe sugestie o powrocie wypalił - Zwariowałeś? A co będziesz w Polsce robił!? Pieniądze na bilet dostałem od mojej nieodżałowanej babci Broni, a moim przewodnikiem i aniołem stróżem w mej pierwszej wyprawię na Wyspy został Kamil. Ten sam Kamil, dzięki któremu wyróżniam się z grona przechodniów swoim nie do końca równym krokiem. Ot taka moja mała ekstrawagancja! Sam lot - mimo, że był pierwszym w życiu - nie wywarł na mnie wielkiego wrażenia. W dzisiejszym świecie nie ma już miejsca na coś nowego, na taki naprawdę pierwszy raz!!!
Wszystko już widzieliśmy. Byliśmy już w kosmosie, a z Cousteau oglądaliśmy dna oceanów. Nie ma już miejsca na odkrycia i odkrywców, a terra incognita znikła i przepadła już bezpowrotnie. Możliwe, że gdybyśmy znaleźli się w kosmosie i wyjrzeli prze okno naszej kosmicznej taksówki, bylibyśmy rozczarowani, bo w kinie wyglądało to lepiej. I tylko w świecie naszych uczuć jest zawsze miejsce na ten pierwszy raz, o czym ostatnio dotkliwie się przekonałem, więc może tylko ten świat jest dla nas naprawdę ważny, a tak często o nim zapominamy. A może to tylko ja nie pamiętałem? Wróćmy teraz do mojego Anioła Stróża w mojej podróży do Anglii, czyli Arcy-diabła Kamila, który swoją nieprzyzwoitą szczupłością i nieco zbyt szerokim uśmiechem pełnym wielkich zębów i niewybrednych żartów z łatwością kruszył serca dziewczyn, a dla jego niektórych kolegów znajomość z nim kończyła się trwałym kalectwem. Nic więc dziwnego, że z takim opiekunem na jednej z pierwszych stacji metra pozbyłem się ponad połowy gotówki kupując trawę od pierwszego lepszego dilera. A najciekawsze w tym wszystkim jest to, że ja nigdy nie przepadłem za trawą.
Kamilowi mało kto jednak potrafił odmówić. Na pewno nie ja. Taka jest waga słów, że zwykłe "Nie" i "Tak" - te dwa krótkie słowa jakże często wypowiadane bez zastanowienia, ot tak na "odwal się", dla świętego spokoju mogą zdecydować o reszcie naszego życia i właśnie dlatego parę lat temu przebyłem całe tourne po małopolskich szpitalach: Bochnia, Kraków i wreszcie moje ulubione Zakopane. Nie wspominam jednak tych wizyt za bardzo źle, a wręcz na odwrót - podczas większości z nich dobrze się bawiłem i poznałem dużo ciekawych ludzi. Pomimo jednak wielkiego wysiłku chirurgów i kilku operacji w dalszym ciągu utykam lekko na prawą nogę.
6 XI 2001 (mój czarny wtorek)
Motto: Jakkolwiek przeżyty dzień nie musi się równać jakkolwiek przeżytemu życiu. Jakkolwiek UWAŻAJ!!!
Jesień w Gierczycach pierwszego roku nowego tysiąclecia była piękna i jak zawsze bogata w orzechy włoskie i brudne ręce od ich łupin. Ja sam dopiero co wróciłem ze Szwajcarii z mojego pierwszego winobrania i z ufnością patrzyłem w przyszłość tym bardziej, że moje kieszenie wypełniały franki szwajcarskie, które wtedy nikomu jeszcze nie kojarzyły się z kłopotami. Sam dzień był nijaki, może nawet trochę szary. Nic go nie wyróżniało spośród setek innych dni, był z gatunku tych, które zapomina się zaraz po zapadnięciu zmroku. Szary, pusty, nudny, a do tego wszystkiego miałem kaca, który w wystarczający sposób odbierał światu jego czar. Siedziałem sam w barze ciesząc się tym bogactwem, o które apelował zawsze jesienią nasz proboszcz podczas kwesty na tarnowskie seminarium i tłukłem orzechy. Na to wszystko wpada do baru Kamili, a wraz z nim cały jego zgiełk i harmider, które nie opuszczały go nigdy nawet na krok. Wkoło niego w jakiś przedziwny sposób kręciła się nigdy nie kończąca się impreza. I w krzyk - musisz jechać do mnie, pijemy - Poziomka mnie rzuciła. Co było robić? Nie można przecież zostawić kumpla w potrzebie.
I tak parę godzin później znalazłem się w pędzącej czerwonej fieście w jej ostatniej drodze, w której znalazłem się wbrew swej woli i której przyczyny nie potrafiłem wyartykułować stając się po raz kolejny ofiarą tego mojego totalnego braku tak modnej teraz asertywności. Jako dziecko szybko nauczyłem się mówić, tylko z tym pieprzonym NIE mam ciągły kłopot. Z początku bałem się. Chciałem wysiąść, bo - jak mi się wtedy wydawało - w przeciwieństwie do kierowcy nie chciałem się zabić. W pewnej chwili przemknęło mi jednak przez głowę "dlaczego nie?". Później pojawiła się obojętność wobec życia i nie wiem czy przerodziła się ona w chęć by... To takie proste i łatwe i kończy wszystko!!! W parę minut później moje myśli... pragnienia? zmaterializowały się.
Chyba jednak nie do końca tego chciałem, bo trochę się jednak bałem. Kilkakrotnie przeszła mi przez głowę myśl - uderzymy, nie uderzymy. Bardziej zależało mi na NIE, ale o jakimś wielkim przerażeniu nie było mowy. W momencie uderzenia dość obojętnie pomyślałem - a więc to wszystko. Żadne uczucie nie towarzyszyło tej myśli. Gdy teraz to wszystko wspominam (a właściwie odczytuję/przepisuję z mojego niebieskiego kalendarza z wielkim napisem Sprenrzyna, w którym S jest wystylizowane w wielką uśmiechniętą gębę wystawiającą wesoło język), to najbardziej przeraża mnie fakt, że kiedy od wypadku dzieliły mnie całe wieki minut, przeszła przez moją głowę myśl, że chciałbym zginąć. Może nie tyle co chciałbym, ale że nie byłoby to dla mnie najgorszym rozwiązaniem. Sam moment wypadku napawał mnie optymizmem, bardziej zależało mi jednak, żeby minąć to drzewo.
Ale skąd? Dlaczego pojawiła się w mojej głowie na poły samobójcza myśl? Właściwie nie samobójcza, ale równie straszna - zgoda na moją śmierć. Śmierć w wieku 23 lat. Nie wiem jak ten drobny zarodek chęci śmierci mógł się we mnie znaleźć. Choć może... Może wcale nie byłem tak bezczelnie zadowolonym z siebie i świata, jak próbowałem innych do tego przekonać. Miałem swoje maleńkie kłopoty, ale to przecież JA zawsze powtarzałem, że nawet największe kłopoty nie uprawniają nikogo do wyręczania - jak śpiewał Kazik - panny Atropos.
Może właśnie mój wtedy niechlujny, leniwy sposób życia podsunął mi taki prosty pomysł na sprzątniecie tego w sumie dość niewielkiego bałaganu, jaki sobie zafundowałem. Wreszcie byłem pijany. Choć może nie jest to zbyt odpowiednie słowo, bardziej pasuje zatruty alkoholem (pijany kojarzy się zbyt dobrze) i w tym ciemnym otumanieniu tą chorą myśl mogłem wziąć za swoją. Cholera wypieram się jej stanowczo, ale jednak ona była, pojawiła się w mojej głowie i muszę o tym pamiętać!
Zaczynam myśleć o Tobie jak o tych aniołach z moich ostatnich snów, które śniły mi się, gdy było ze mną bardzo źle. Śniły mi się: dziewczyna, która trzymała mnie za rękę, a druga dłonią gładziła mnie po niej i mówiła mi, żebym się niczym nie przejmował, że wszystko będzie dobrze. Te sny to - może to niedorzeczne zabrzmi - niemal namacalny dowód na istnienie Jakiejś Życzliwej Nam Siły. Ja wiem, że myślisz teraz, że do reszty zwariowałem. Sny namacalny dowodem? Absurd!!!
29 III 2017
Motto: Wysyłanie sygnałów zostawmy satelitom i radiostacjom. Ludzie niech raczej z sobą szczerze rozmawiają.
Dwadzieścia kilogramów mniej to jakkolwiekby to nie zabrzmiało, to duży plus. Jestem pogodzony z losem, ale zgoda nie oznacza szczęścia, ale o to nigdy za bardzo nie zabiegałem. Powtarzałem sobie: dystans i jeszcze raz dystans do siebie samego i życia pozwoli bezboleśnie przez nie przejść i tak dalece wycofałem się ze swojego życia, że nawet nie zauważałem, kiedy przestałem brać w nim czynny udział, kreować je. Nawet nie tyle płynąłem z nurtem, co jakiś czas temu osiadłem na mieliźnie, o co niesłychanie łatwo, gdy pracuje się na nocną zmianę i nie tyle przesypia się dzień, a życie, rodzinę, znajomych. Nie było nikogo, kto chciałby mnie z tej mielizny ściągnąć, bo tak samo jak sam o siebie przestałem dbać, tak i ktoś poniekąd współodpowiedzialny za mnie porzucił mnie i nie interesował się mną, nami od dawna, a wytrzymywał ze mną tylko dlatego, że mój całkowity brak zalet rekompensowałem niemal całkowitym brakiem wad i niesamowitą kamienną, nadludzką cierpliwością. Kiedyś dość dawno temu oglądałem film przyrodniczy, w którym pojawiło się prze-ciekawe stworzenie, prawdziwy twardziel, mistrz przetrwania - ryba dwudyszna, która zafascynowała mnie.
Pomyślałem wtedy, że ja też przypominam taką dziwną rybę, która wcale nie potrzebuję mórz i oceanów oraz ich przestworzy, czystej i krystalicznej wody, by żyć. Zamiast tego wystarcza jej kałuża, a nawet zwykłe błoto, w którym się tapla, a wręcz całkowity brak wody specjalnie jej nie szkodzi, podobnie jak ja nie wymagam zbyt wiele od życia. Taka to z niej dziwna ryba, a ze mnie człowiek. Ale byłem młody, a ludzie młodzi powinni przecież być zachłanni, ambitni, powinni mieć w sobie niezaspokojoną żądzę doznań i życia, a nie zadowalać się tylko tym, by być. Młodość to krwiożerczy, wiecznie głodny rekin, nieustająco polujący na okazje, nienasycony nowych doznań i miejsc pięknych jak rafa koralowa.
Ale ja już wtedy patrzyłem na świat inaczej, z większą wdzięcznością i pokorą, bo przecież niedawno dostałem go po raz drugi i nie myślałem już o rzeczach małych jak o rzeczach małych, bo już dla mnie takich nie było. Któregoś ranka niedługo po moim powrocie ze szpitala obudziły mnie ze snu słowa piosenki: "budzi się z nocy nowy dzień, nieskalanie czyste niebo, co było wczoraj odeszło w cień...". Poprzez uchylone drzwi balkonu zobaczyłem to czyste błękitne niebo, do pokoju wpadało powietrze przepełnione słońcem, a do tego ta soczysta zieleń drzew. I ja to wszystko słyszę, widzę, czuję. Żyję! I to wszystko i aż wszystko! A parę lat później zapomnę o tym sypiając w dzień ...
6 IV 2017
Zdradzany zdradzał własny ból
T. Love
Świat uczuć to nie matematyka, nie proste równanie - tu odejmiemy, tu dodamy i wszystko będzie się zgadzać. Tego człowieka usuniemy z równania naszego życia i zastąpimy go innym. W świecie uczuć jeden nie równa się jeden. Uczucia to nie porządek, niedzielne obiady i sobotnie kino. To emocje i niekończąca się walka o siebie nawzajem. Gdy jej zabraknie, pozostaje już tylko cicha zgoda, a nawet przyduszenie czegoś, co jeszcze się tli. Czekanie na koniec. Kto jest bezwzględnym katem? Czy ten, co nieświadomie zaniedbał, pogubił się, czy ten, który już tylko stoi z boku, obojętny i zimny czekając aż wszystko zgaśnie. Są takie chwile w życiu, kiedy obie strony mają swoją prawdę, każda swoją i cały dramat jest w tym, że obie strony się nie mylą. Najgorsze jest też to, że wektory obu prawd skierowane są w totalnie przeciwne strony i nigdy się nie przetną, nie spotkają. Sytuacja bez wyjścia, bez szans na porozumienie, na kompromis. Szczególnie w chwili, gdy jedna ze stron zaczęła już nowe życie odmawiając drugiej osobie nawet prawa do tego, by poczuła się zdradzona! Bo niby z definicji zdrady już nie ma, bo wcześniej zakomunikowano koniec. Proste odejmowanie, czy też może wyrzucenie poza nawias i równanie się zgadza. Nie ma pokrzywdzonych i oszukanych. Matematyka królową nauk i basta!!!
21 IV 2017 (słowa)
Motto: Są słowa, które powiedziane raz, nigdy już nie giną. Z wiatrem wędrują przez cały świat, czasem w ciszy możesz je usłyszeć...
Kocham słowa. Nasz świat, nasza Ziemia - planeta ludzi nie może istnieć bez słów. Dziki nieokiełznany świat przyrody nie potrzebuję słów, a my tak bardzo musimy wszystko nazwać, oswoić. Nazwać to, czego nie znamy, bo coś nienazwane nie jest częścią naszego świata i tak naprawdę nie istnieje. Samo nadanie nazwy to za mało, bo zaraz za tym idzie chęć zrozumienia, a to potrzebuje jeszcze więcej słów i pojęć w nich ukrytych. Emocje lepiej mieści w sobie muzyka.
Jeden obraz więcej wart niż tysiąc słów, ale słowa mogą być muzyką, mogą tworzyć zaklęcia, budować czar. Można coś czasami wytłumaczyć, przybliżyć w dwóch słowach, jednym ciepłym zdaniem wyciągnąć kogoś znad skraju przepaści rozpaczy. Słowa to wreszcie rozmowa, próba zrozumienia, poznania się. Czasami kłótnia, ale przecież kłótnia może być walką o siebie nawzajem, wyrazem troski krzykiem o zrozumienie i uwagę. Kłótnia nie musi być i nie jest wyrazem nienawiści. Nienawiść milczy i jest głucha! I z reguły rodzi się z braku zrozumienia, braku wymiany słów chęci słuchania ich. Czasami, głównie gadamy po to żeby gadać, te nasze "w koło te same historie" po prostu po to, by bardziej być razem. Budują one nastrój i więzi i tak słuchający - choć już dobrze zna całą opowieść - to i tak z radością czeka na tę kochaną i dobrze znaną mu puentę. Cieszy się tą wspólną chwilą, barwą opowiadającego głosu, z radością śledzi mimikę twarzy na stałe przyklejoną do poszczególnych fragmentów opowieści po raz wtóry opowiedzianej dla niego i tylko dla niego. Teraz to widzę. Otwieram usta i zaczynam mówić, wyciągam to, co najlepsze i sprawdzone i w połowie zdania słyszę pełne złości i wyrzutu: "po co mi to mówisz, słyszałam już to setki razy".
Jest mi trochę przykro (bardzo), próbuje obrócić tę niemiłą i niestety coraz częstszą chwilę w żart i trochę się usprawiedliwić i bronię się mówiąc, że przecież nie codziennie wynajduje się dynamit!!! Nie rozumiałem jeszcze wtedy, że to wcale nie chodzi o te moje niechciane "w koło te same historie", a że dużo bardziej niechciany jest sam opowiadający. Co gorsze, coraz mniej było we mnie odwagi i chęci, by znowu otworzyć usta i tak powoli i cicho zacząłem zwijać się do środka i chować się jak ślimak w swojej muszli. Zamilkłem. I to był chyba początek...
03 V 2017 (Przebłyski / Niezapominajki)
Motto: Człowiek zmagając się z przeszkodą obnaża swoje ja i poznaje samego siebie.
Antoine de Saint-Exupery – Ziemia, planeta ludzi.
Lubię pamiętać, grzebać w mojej głowie i odnajdywać coś, czego - wydawałoby się - dawno nie powinno tam być. Ja nie zapominam. Choć brzmi to trochę jak groźba, to nią nie jest. Pamiętać nie znaczy być pamiętliwym. Tak samo jak nie zapominać, nie znaczy nie wybaczać. Bo jak się już wybaczyło, to nie można o tym zapomnieć, ani na moment. Jestem z mamą w naszych gierdeckich pasiekach, idziemy koło potoku wzdłuż którego ciągnie się - dla mnie wtedy - niekończący się zagajnik. Spoglądam w górę i z radością obserwuję igraszki zieloniutkich, młodych liści, które podobnie jak ja niedawno pojawiły się na tym świecie z wiosennymi promieniami słońca. Coś jakby migotliwa zabawa w berka w koronach drzew.
- Niezapominajki – odpowiada
- Dlaczego niezapominajki?
- Bo są tak piękne, że jak ktoś je choć raz zobaczy, to nigdy ich nie zapomni - odpowiedziała mi mama.
Patrząc na te małe śliczne, skromne kwiatki wiedziałem, że to prawda i że nigdy ich już nie zapomnę. Pokochałem jej wtedy i to dzięki nim zrodziła się we mnie ta wielka chęć do niezapominania.
Ja, czyli Bartosz Bukowski. 19 maj 1978 to mój początek. Dzieciństwo pięknie podzielone pomiędzy Kraków, a później Gierczyce. Tu i tam niekończąca się bajka pełna malin, spacerów na Wawel i dzikich podróży do Gęstych Cierni i ukrytych w nich niezapominajek. I tak samo pełne wypraw w przeszłość wraz z historiami opowiadanymi mi przez moją babcie i jej starszą siostrę - dla mnie po prostu ciocię Gienię.
W roku 1983 przekraczam próg szkoły podstawowej im. Marii Curie Skłodowskiej w Łapczycy, a dokładniej jej fili w Gierczycach. O samej szkole podstawowej niewiele mogę powiedzieć z wyjątkiem tego, że do 3 klasy miałem pod górkę, a później PKS-em. W 1992 roku dostaje się do liceum im. Edwarda Dembowskiego i tu w jednej chwili rodzę się na nowo, gdy ktoś z tłumu na mój widok krzyczy - "te kur... popatrz jaki sprężyna idzie". I tak zostałem Sprężyną, choć sam zmieniłem pisownie na Sprenrzyna, by podkreślić moją dysortografię i odróżnić od innych "pospolitych" sprężyn. W gdowskim liceum zacząłem przygodę z pisaniem publikując swoje teksty w legendarnym w pewnych kręgach "Kujonie Wieczornym wydanie poranne". Po szkolę średniej wracam na cztery szalone lata do Krakowa i rozpoczynam dziką zabawę połączona z okazjonalnymi wizytami na uczelni, co zaowocowało trzykrotnym pobytem na drugim roku bibliotekoznawstwa UJ. Ten jakże wesoły etap mojego życia kończy się gwałtownym spotkaniem z pewną wierzbą, w wyniku którego pewna fiesta trafia na złom, a ja zaprzyjaźniam się na trzy lata z dwiema laskami (kulami). To nieudane hamownie przed drzewem dość mocno wyhamowało moje życie i na powrót zacząłem sobie zapisywać to i owo. Wreszcie miałem w nadmiarze tego, czego zazwyczaj wszystkim brakuje – czasu. W 2007, gdy w miarę pewnie staję na dwóch nogach, wsiadam w samolot i zaczynam swoją angielską przygodę, która trwa do dziś.
Na początku był Queen, a potem długo, długo nic. Ich cała dwudziestoletnia dyskografia nauczyła mnie, że w rock and rollu nie mam miejsca na szufladki i że można zwiewnie flirtować z różnymi gatunkami. Dzięki Freddiemu i spółce mam niesamowicie otwartą głowę na Muzykę, choć jako upadły bibliotekarz powinienem lubić szufladki. Tak się jednak nie stało i w to mi graj!!!
Bibliotekoznawstwo, więc mnóstwo książek za mną, ale od kilkunastu lat mam wrażenie, że najważniejszą już przeczytałem, a jest nią zbiór opowiadań Antoine de Saint-Exupery z najważniejszym dla mnie – Ziemia, planeta ludzi. Nic więcej nie dodam z wyjątkiem PRZECZYTAJCIE!!!
środa, 26 lipca 2017
Darek Kowalski - Happy Jazz Festiwal
Moriah Woods (fot. Agata Jankowska) |
Zbliża się Happy Jazz Festiwal-plenerowe wydarzenie organizowane od 2015 roku w Muszli Koncertowej malowniczego Parku Zdrojowego w Ciechocinku. Głównym architektem przedsięwzięcia jest Jurek Szymański. W jego realizacji wspiera go burmistrz miasta - pan Leszek Dzierżewicz. W tym roku zostanie ono zorganizowane w formule benefisu, którego bohaterem będzie Marek Gaszyński. W trakcie koncertu wystąpią m.in.: Apostolis Anthimos, Krzysztof "Puma" Piasecki, Moriah Woods... Będzie też silna toruńska reprezentacja. Ze swoimi formacjami zaśpiewają: Sylwia Kwasiborska i Asia Czajkowska-Zoń. W roli "gospodarza", obok Marka Gaszyńskiego, wystąpi zespół Skołowani.
Myślę, że to wszystko, co mogę zdradzić przed oficjalnym ogłoszeniem składu Happy Jazz Festiwal 2017. Skorzystam z okazji, aby przybliżyć Państwu postać jednej z artystek występujących w trakcie benefisu. Moriah Woods, bo ją mam na myśli, to amerykańska wokalistka, instrumentalistka, autorka tekstów i kompozytorka. Swoją twórczością nawiązuje do najlepszych tradycji amerykańskiego folku, ale wykonywanego z wyraźnym indywidualnym piętnem. Z dużym wyczuciem łączy korzenne brzmienia z nowymi trendami. Sama artystka muzykę, którą gra, określa jako "folk noir, czyli coś starego, coś mrocznego, coś żarliwego i pełnego pasji". Tyle w skrócie. Moja osobista refleksja wykracza daleko poza tych kilka zdań. Moriach Woods to indywidualność trudna do zaszufladkowania, mimo jej wyraźnych inspiracji. Wyniosła je ze środowiska, w którym się wychowała ( Stan Kolorado, USA). Trzeba je łączyć z przekazanymi jej przez rodziców fascynacjami. Mama artystki jest skrzypaczką, preferującą muzykę poważną, tata gitarzystą obracającym się w stylistyce klasycznego rocka. Z tym muzycznym bagażem Moriah Woods zdecydowała się "wylądować" na stałe w Polsce. Tu tworzyć i pracować. Śmiała decyzja, szczególnie że podjęta na podstawie trzymiesięcznego pobytu w naszym kraju, spowodowanego rodzinnymi zawirowaniami. Bez polskich korzeni. Zdana na siebie. Wybrała Puławy. W listopadzie 2014 roku wystąpiła w Hard Rock Pubie Pamela.
Zagrała solowy set w trakcie drugiego HRPP FESTIVAL. Miała trudne zadanie. Występowała jako ostatni wykonawca. Późno w nocy i do tego akustycznie. Poprzedzona świetnymi występami takich artystów jak Lewis Hamilton, Pat McManus, Gwyn Ashton. Mimo tych okoliczności jej set wywarł na mnie, podobnie jak na publiczności, ogromne, niezatarte wrażenie. Od tego czasu artystka regularnie swoimi występami wspiera najważniejsze klubowe wydarzenia. Dwunastego sierpnia zagra w Ciechocinku.
Moriah Woods (fot. Agata Jankowska) |
Zagrała solowy set w trakcie drugiego HRPP FESTIVAL. Miała trudne zadanie. Występowała jako ostatni wykonawca. Późno w nocy i do tego akustycznie. Poprzedzona świetnymi występami takich artystów jak Lewis Hamilton, Pat McManus, Gwyn Ashton. Mimo tych okoliczności jej set wywarł na mnie, podobnie jak na publiczności, ogromne, niezatarte wrażenie. Od tego czasu artystka regularnie swoimi występami wspiera najważniejsze klubowe wydarzenia. Dwunastego sierpnia zagra w Ciechocinku.
Moriah Woods (fot. Agata Jankowska) |
Darek Kowalski
Autor:
Darek Kowalski -
kolekcjoner i wydawca płyt. Właściciel Hard Rock Pubu Pamela oraz HRPP
Records w Toruniu. Felietonista toruńskiego tygodnika TORONTO. Od siebie
dodam, iż jest dla mnie niedoścignionym wzorem właściciela klubu
muzycznego, któremu zależy na tym, aby ludzie, którzy postanowili
spędzić swój wolny czas na słuchaniu muzyki, nie byli zatruwani
miernotą, tandetą i obciachem, ale aby po wyjściu chcieli wrócić do
niego jak najszybciej. Spotkałem go w Toruniu i Londynie. Oba spotkania
wspominam ogromnie miło.
wtorek, 25 lipca 2017
Ryba And The Witches (RATW) - Times of Trouble
Wiedźmy nadciągają z drugim singlem i obrazem do niego, promującym wydany przez Agencję Muzyczną Polskiego Radia album “Spell”. W kotle wrażeń serwują świeże, rockowo-elektroniczne brzmienie, dotykające z niezwykłą precyzją zmysłów słuchaczy. „Times of Trouble” to esencja wiedźmowych zaklęć, czarów życia codziennego i nuty spoufalania się z otaczającą rzeczywistością. Ryba And The Witches po raz kolejny uwodzi fanów tajemniczymi, a zarazem pełnymi ekspresji i niekonwencjonalnych rozwiązań, zaklęciami.
Muzyka: Bartosz Muszyński , Piotr Rybicki, Jakub Frydrych
Tekst: Jacek Muszyński
Ryba And The Witches
Bartosz „Mucha” Muszyński: wokal, syntezatory, gitara, bas
Bartosz „Mucha” Muszyński: wokal, syntezatory, gitara, bas
Piotr „Ryba” Rybicki: perkusja
Jakub Frydrych: gitara
"Znamy się od 20 lat. Mieszkamy w jednym mieście. Mucha z Rybą grali w zespole Lizar. Razem stworzyliśmy zespół Ryba And The Witches, który jest naszym artystycznym spełnieniem.”
Bob One & Bas Tajpan z nowym klipem już na MaxFloRecTV. Teledysk do „Jakby już nie miało być jutra” zwiastuje nowe, wspólne wydawnictwo artystów
Bob One (po prawej) i Bas Tajpan (po lewej)
pracują nad nowym wspólnym projektem. Singiel JAKBY JUŻ NIE MIAŁO BYĆ
JUTRA to jego pierwsza odsłona. Fot. Bogumił Morawski
|
Bob One x Bas Tajpan - Jakby już nie miało być jutra - okładka |
Teledysk do „Jakby już nie miało być jutra” to 1. wspólny klip spod szyldu Bob One & Bas Tajpan od czasu „Daj z siebie wszystko”. Jego realizacją zajął się Michał Sulich z grupy filmowej Salty Skills. Zdjęcia z drona wykonał DJ Roka. Nagranie utworu zarejestrowano w kultowym MaxFloStudio w Katowicach. Za bit odpowiada sam Bob One.
Bob One (po prawej) & Bas Tajpan (po lewej) powracają w charakterystycznym dla siebie stylu. Nowe wideo już dostępne na MaxFloRecTV. Fot. Kadr z klipu. Realizacja - Salty Skills |
Tekst: Kajetan Balcer (MaxFloRec)
poniedziałek, 24 lipca 2017
Marek Jamroz: Gabinet Looster – premiera teledysku “Spokojnie”
Dwie gitary akustyczne, gitara basowa, perkusja i akordeon zamiennie z klawiszami. To wszystko obsługuje na siedząco pięciu młodych gości, a całość nazywa się Gabinet Looster. Grają oni już od lat kilku, robią to świetnie i zyskują coraz szersze grono fanów. Niedawno nakładem środków własnych oraz dzięki akcji na Kickstarterze wydali swój pierwszy album „Postulaty”. Premiera odbyła się 22 kwietnia, podczas występu w klubie Brixton Jamm i miała niecodzienną oprawę. Wśród licznie przybyłej publiczności, koncert zaszczy-cili swą obecnością muzycy z zespołu Kult, Tomasz Lipiński i Tom Horn. Dodatkowym smaczkiem był występ sekcji dętej Kultu, oraz skrzypaczki Basi Bartz, na scenie wspólnie z Gabinetem Looster. Co dalej? Ano pora, by dobrą nutę zilustrować odpowiednim obrazkiem.
Obecnie, jeżeli poważnie myślisz o swojej muzyce, musisz mieć klip wideo. Na dobrą nutę wybrano piosenkę „Spokojnie”. To chyba najbardziej znany utwór londyńskiej grupy i jakiś rodzaj hymnu, który z koncertu na koncert coraz donośniej jest śpiewany przez publiczność. Gabinet Looster, wraz ze swoim menadżerem, Tomkiem Likusem postanowili, że za całokształt filmowego przedsięwzięcia będzie odpowiedzialne studio Positive Flow i reżyser Marek Kremer. Firma sprawdzona, znana na polskim rynku krótkich form filmowych, z bogatym portfolio, i wcale niemałym dorobkiem w postaci nagród filmowych. Jako, że w zamyśle Marka Kremera wideoklip miał charakter fabularny, należało wybrać aktora.
Liczbę 26 chętnych do zagrania głównej roli, reżyser zredukował do dziesięciu, z tej puli zaś komisja złożona z zespołu i osób należących do ekipy Bucha niemal jednogłośnie wybrała Łukasza Kornackiego, młodego aktora filmowego i teatralnego, absolwenta wrocławskiej PWST. Zdjęcia do klipu „spokojnie” trwały kilka dni i ich nagrywanie miało miejsce w Polsce i w Londynie. To, że napisałem w Polsce to nie zdawcze uogólnienie, bowiem ekipa dosłownie przejechała cały kraj od Tatr aż do Bałtyku, odwiedzając po drodze co ciekawsze punkty na mapie. W piątek Marek Łukasz i operator kamery Janek Klima wylądowali w Luton a potem zaczęła się praca w Londynie.
Może się wydawać, że to fajna i prosta sprawa przylecieć, pozwiedzać Londyn i coś tam nagrać. To wcale tak nie wygląda. Praca nad zdjęciami to dziesiątki, jeśli nie setki krótszych lub dłuższych ujęć. Częste powtórki, bo akurat przypadkowy przechodzień wszedł w kadr, czy też ktoś spojrzał w kamerę a nie powinien tego robić. Ale wróćmy do londyńskiego maratonu z kamerą i piosenką „Spokojnie” w tle. Sceny kręcono między innymi w sklepie Mleczko na Kenton, wspomnę, że firma ta znacząco wsparła finansowo produkcję całego przedsięwzięcia. Następny punk to zatłoczone do granic obłędu Camden Town, później wszyscy przenieśli się nad Tamizę, w okolicę mostu Blackfriars i tam zakończył się pierwszy dzień zdjęciowy. W niedzielę kręcono ujęcia na londyńskich uliczkach, w okolicach lotniska Heathrow i w Richmond Park.
Obecnie, jeżeli poważnie myślisz o swojej muzyce, musisz mieć klip wideo. Na dobrą nutę wybrano piosenkę „Spokojnie”. To chyba najbardziej znany utwór londyńskiej grupy i jakiś rodzaj hymnu, który z koncertu na koncert coraz donośniej jest śpiewany przez publiczność. Gabinet Looster, wraz ze swoim menadżerem, Tomkiem Likusem postanowili, że za całokształt filmowego przedsięwzięcia będzie odpowiedzialne studio Positive Flow i reżyser Marek Kremer. Firma sprawdzona, znana na polskim rynku krótkich form filmowych, z bogatym portfolio, i wcale niemałym dorobkiem w postaci nagród filmowych. Jako, że w zamyśle Marka Kremera wideoklip miał charakter fabularny, należało wybrać aktora.
fot. Monika S. Jakubowska |
Liczbę 26 chętnych do zagrania głównej roli, reżyser zredukował do dziesięciu, z tej puli zaś komisja złożona z zespołu i osób należących do ekipy Bucha niemal jednogłośnie wybrała Łukasza Kornackiego, młodego aktora filmowego i teatralnego, absolwenta wrocławskiej PWST. Zdjęcia do klipu „spokojnie” trwały kilka dni i ich nagrywanie miało miejsce w Polsce i w Londynie. To, że napisałem w Polsce to nie zdawcze uogólnienie, bowiem ekipa dosłownie przejechała cały kraj od Tatr aż do Bałtyku, odwiedzając po drodze co ciekawsze punkty na mapie. W piątek Marek Łukasz i operator kamery Janek Klima wylądowali w Luton a potem zaczęła się praca w Londynie.
"Spokojnie" wersja demo
Może się wydawać, że to fajna i prosta sprawa przylecieć, pozwiedzać Londyn i coś tam nagrać. To wcale tak nie wygląda. Praca nad zdjęciami to dziesiątki, jeśli nie setki krótszych lub dłuższych ujęć. Częste powtórki, bo akurat przypadkowy przechodzień wszedł w kadr, czy też ktoś spojrzał w kamerę a nie powinien tego robić. Ale wróćmy do londyńskiego maratonu z kamerą i piosenką „Spokojnie” w tle. Sceny kręcono między innymi w sklepie Mleczko na Kenton, wspomnę, że firma ta znacząco wsparła finansowo produkcję całego przedsięwzięcia. Następny punk to zatłoczone do granic obłędu Camden Town, później wszyscy przenieśli się nad Tamizę, w okolicę mostu Blackfriars i tam zakończył się pierwszy dzień zdjęciowy. W niedzielę kręcono ujęcia na londyńskich uliczkach, w okolicach lotniska Heathrow i w Richmond Park.
fot. Monika S. Jakubowska |
"Spokojnie" koncert 2014
Był to dla mnie najradośniejszy koncert Gabinetu Looster na jakim byłem. Z niecierpliwością czekam, na ostateczny kształt tej produkcji i myślę, że w tym czekaniu nie jestem osamotniony. Pierwsze wideo z prawdziwego zdarzenia to zapewne wielkie przeżycie dla zespołu. Obserwując pracę ekipy z Positive Flow, uważam, że chłopaki z Gabinetu Looster, wraz ze swoim menadżerem mogą spać spokojnie, bo ich obrazek jest w dobrych rękach. Premiery możemy spodziewać się na początku lipca, polecam śledzić facebookowe profile Gabinetu Looster i Bucha by być na bieżąco. Zatem czekajmy “Spokojnie”.
Tekst: Marek Jamroz
Zdjęcia: Monika S. Jakubowska
fot. Monika S. Jakubowska |
Marek Jamroz
- Muzyka
była w jego domu od zawsze, ale zawsze gdzieś w tle. Rodzice nie
kupowali płyt, tylko słuchali radia, a to co muzycznego działo się w
pokoju jego starszej siostry, było tajemnicą. Na szczęście, choć
dorastał w typowo śląskiej rodzinie, rodzice nie katowali go słuchaniem
jakże popularnych wśród sąsiadów, niemieckich szlagierów i tyrolskich
polek. Pierwsze utwory jakie Marek pamięta to piosenki z niedzielnego
Koncertu Życzeń takich wykonawców jak Irena Jarocka, Urszula Sipińska
Jerzy Połomski i nieśmiertelna Mireille Mathieu z przebojem Santa Maria.
Po słusznie minionym okresie Fasolek i Zająca Poziomki, jego pierwszą
dojrzałą muzyczną fascynacją była twórczość Jeana Michelle Jarre'a. Po
skutecznej próbie przedarcia się do pokoju siostry, Marek po raz
pierwszy usłyszał jego Equinoxe, Marka Bilińskiego, The
Beatles i Andreasa Vollenweidera. Marek zawsze był wzrokowcem - i jak
miał nie trafić po latach do Polskiego Wzroku - i prezentowane Przez
Krzysztofa Szewczyka w programie Jarmark klipy "Money for Nothing"
Straitsów, "Take on Me" A-HA wbijały go w fotel. W
późniejszych latach osiedlowa telewizja kablowa emitowała piracko MTV
(to prawdziwe, gdzie kiedyś puszczano muzykę). Marek chłonął każdy
gatunek - pop, rap, rock, metal, wszystko co brzmiało. Słuchał Trójki i
listy w każdy piątek, kupował "pirackie oryginały",
jakby chciał się tym wszystkim udławić. Nigdy nie identyfikował się z
żądną subkulturą. Jako jeden z niewielu na podwórku lubił Guns'n'Roses i
nikt nie wiedział jaka przyczepić mu łatkę. W szkole średniej zaczął
słuchać muzyki bardziej świadomie. Wsłuchiwał się w teksty polskich
wykonawców i nieudolnie starał się tłumaczyć tych anglojęzycznych. Wtedy
to kolega pożyczył mu album Meddle Pink Floyd i tak zaczęła się jego
wielka przyjaźń z muzyką brytyjskiej czwórki (a później trójki).
Pojawiły
się też kolejne fascynacje - Metallica, Biohazard, Smashing Pumpkins,
Type O Negative, Sepultura, Dżem, Ira, Kazik, Piersi, Hey ale i Turnau,
Grechuta, Soyka i Grupa pod Budą. Dżem był mu zawsze bliski, bo to
lokalny patriotyzm i przy ognisku śpiewało się Whisky i Wehikuł Czasu, a
porem namacalnie odczuł tragedię śmierci Pawła Bergera, gdy wykonywał
napis na jego płycie nagrobnej pracując jako liternik w zakładzie
kamieniarskim. Później przyszedł czas emigracji. Marek wyjechał na trzy
miesiące w listopadzie 2005 roku i... ten kwartał ciągnie mu się do
dziś. Największą pasją Marka jest robienie zdjęć. Zaczynał, gdy jeszcze
nikomu nie śniło się o aparatach cyfrowych, a na
wywołanie zdjęć (o ile nie miało się własnej ciemni) czekało się parę
dni. Łapanie
momentów upływającego czasu i zamiana ich w obrazy zawsze było dla
niego jakimś rodzajem magii. Oprócz fotografowania lubi stare polskie
filmy, absurdalny humor, historię i książki. W wolnym czasie czyta co
popadnie i sprawia mu to nieznośną frajdę. Jakiś czas temu zupełnie
przypadkowo poznał pewnego mechanika samochodowego, który najpierw
okazał się całkiem fajnym gościem, a później gościem z ogromną wiedzą
muzyczną. Tym mechanikiem jest Kuba Mikołajczyk, który wraz z Mateuszem
Augustyniakiem założyli portal Polski Wzrok, dzięki któremu Marek w
tempie pędzącego ekspresu dostał się w sam środek najważniejszych
polskich wydarzeń kulturalnych na Wyspach. Zaczął fotografować dla
portalu na koncertach, co sprawia mu wielką przyjemność i dzięki czemu
poznaje wielu ciekawych ludzi.
sobota, 22 lipca 2017
Mateusz Augustyniak - PO STU LATY
Wiatr słów nagle ustał
Pajęczyny ma na ustach
I cały świat widzę bez wad
O jaki piękny świat!
fot. Monika S. Jakubowska |
Ten twór jest zdecydowanie czymś więcej - paczką najlepszych przyjaciół, inspirującym zjawiskiem przyciągającym do siebie pozytywnych ludzi czy może już nawet Rodziną Looster. Skład owego kolektywu dumnie uzupełnia Tomasz Likus, manager zespołu oraz kilkaset fanów zgromadzonych w UK oraz Polsce.
fot. Monika S. Jakubowska |
Co to za radość wygrać w nierównej walce
Dajmy sobie takie same szanse
I kiedy to zrozumiesz wtedy odpowiem ci
Taka postawa imponuje mi
fot. Monika S. Jakubowska |
Miksem i masteringiem zajął się Tom Horn, realizator dźwięku i muzyk Strachów na Lachy, a sam krążek liczy sobie aż dwanaście utworów wraz z Intrem, co jest bardzo dobrym wynikiem jak na debiutancki album. Oprócz standardowej piątki zwichrowanych marzycieli na płycie będziemy mogli również usłyszeć gościnnie muzyków zaproszonych do pomocy w realizacji, ale o tym później.
fot. Monika S. Jakubowska |
fot. Monika S. Jakubowska |
Intro
Ziemia
Nie Czas
Spokojnie
Trzeci
Milicja
Krótka Piosenka O Wojnie
Niewola
Kra
Łezka
Światło
Pajęczyny
Megafony
fot. Monika S. Jakubowska |
To tutaj można usłyszeć po raz pierwszy łagodny, a jednak niepozbawiony pazura wokal Adama Szczebla i świetną sekcję rytmiczną w wykonaniu Rafała Wrony i Roberta Wiktorowicza. Utwór dopełniony jest akustyczną solówką Rafała Wrony i błąkającym w tle akordeonem Bartka Kowalskiego idealnie dopełniającym to smakowite muzyczne danie.
fot. Monika S. Jakubowska |
fot. Monika S. Jakubowska |
Jej niewidzialna siła przyciąga mnie
Codziennie całuje stopy moje
Obrasta drzewami, rodzi zbożami
Strzela kwiatami i wieżowcami
fot. Monika S. Jakubowska |
fot. Monika S. Jakubowska |
Tak tęsknię za tobą
I kogo bym nie spotkał
Mówią żeś ciężko chora
Nowotwór cię zjada od środka
Z każdym dniem słabniesz
W żyły pompując chemię
Na nic to kiedy przerzuty są
Na młode pokolenie
fot. Monika S. Jakubowska |
Megafony, które stały się symbolem Gabinetu Looster i swoistym logiem kapeli krzyczą w stronę elit rządzących wytykając bezlitośnie ich przywary i kumoterstwo, dostaje się po równo zepsutym politykom, pełnemu hipokryzji klerowi jak i nadużywającej władzy policji.
Ona woła ciebie, gdy jest w potrzebie
Widokiem w bramie rani i każdą świeżość zdławi
Jej stanowiska i urzędy i nienażarte gęby
Zgromadzenia i obrady to potęga nowej władzy
fot. Monika S. Jakubowska |
Mateusz Augustyniak Jest zwycięzcą II edycji Jubileuszowego Konkursu Muzycznej Podróży dzięki ironicznemu, acz niezwykle wnikliwemu artykułowi, który można przeczytać tutaj. Muzyka była z nim od zawsze. Po maturze trafił do Krakowa, gdzie znalazł pracę jako szklankowy w Tower Pub - mrocznej spelunie dla typów spod ciemnej gwiazdy. Jego jakże odpowiedzialna praca polegała na zbieraniu szklanek ze stolików i obserwowaniu kamery skierowanej na wejście do pubu, a wszystko to działo się w rytmach mocnych metalowych brzmień. Zabawił tam niedługo, ale wspomina to miejsce z wielkim rozrzewnieniem. Po kilku zawirowaniach wylądował w studenckim klubie Studio, gdzie spędził blisko cztery lata, awansując na stanowisko menadżera. Do Anglii - jak wielu innych - przyjechałem na kilka miesięcy, aby sobie dorobić i... został na stałe. Powrotu do Polski sobie nie wyobraża. Przedkłada - jak sam mówi - szarość aury nad szarością nastrojów. Obecnie pracuje w lokalnym Radio Betford, gdzie bez przeszkód naśmiewa się z wszystkiego, co go śmieszy. Mateusz wychodzi z założenia, że w obecnym świecie trzeba śmiać się z otaczającej nas pokracznej rzeczywistości, gdyż inaczej trzeba by się jej bać. Gra także na gitarze w kapeli, z którą spodziewa się odnieść w niedalekiej przyszłości oszałamiający sukces, doskonale zdając sobie sprawę z beznadziejności owych zamierzeń. Codzienne osiem godzin w jego mało ambitnej pracy, wydaje mu się celem samym w sobie. Mateusz wraz z Kubą Mikołajczykiem prowadzi od niedawna portal muzyczny www.polskiwzrok.co.uk, który na razie dopiero się rozkręca, a plany z nim związane są ogromne. Dzięki Mateuszowi czuję wielką radość i sens organizowania cyklicznych konkursów na muzyczny artykuł. Szykujcie się więc już teraz do kolejnej jego edycji, którą ogłoszę z okazji 300-tysięcznej wizyty na Muzycznej Podróży. Podróż Mateusza - jak sam zainteresowany mówi o swojej muzycznej przygodzie - dopiero się zaczyna...