Od czego zacząć? Jak opowiedzieć o koncercie, który będzie jednym z tych „naj, naj, naj”. Tym, o którym do znudzenia będę opowiadał moim znajomym a oni pobłażliwie będą mi przytakiwali powtarzając w myślach: O Matko! Słyszę to już setny raz. Otóż sprawcami tego zamieszania są muzycy z Kuby. Muzycy owiani legendą zwaną Buena Vista Social Club. To oni wystąpili 6 kwietnia 2016 w O2 Arena w Londynie.
Może wrócę nieco w czasie do końca lat 90tych, kiedy to powstał film dokumentalny Wima Wendersa pod tytułem Buena Vista Social Club. Film opowiada o tym jak amerykański gitarzysta Ry Cooder przybył na Kubę w poszukiwaniu gwiazd legendarnego klubu muzycznego z Hawany. Cooder zebrał grupę zarówno świetnych wokalistów jak i instrumentalistów i zaczął nagrywać z nimi materiał w stolicy Kuby. Niektórzy z nich, niegdyś bardzo popularni, zostali zapomniani i amerykański gitarzysta odnajdywał ich jak zakopane w popiele diamenty. Wokalista Ibrahim Ferrer był, na przykład, ulicznym pucybutem, a doskonały pianista Ruben Gonzales dorabiał grając w szkole baletowej. W nowym zespole znaleźli się też: Compay Segundo, Omara Portuondo, Pio Leyva, Manuel „Guajiro” Maribal, a także ich nieco młodsi koledzy Eliades Ochoa i Barbarito Torres. Na tym mniej więcej polega cała niezwykłość tej historii. Muzycy Buena Vista Social Club nie byli młodzikami już w czasie powstawania filmu. Najstarszy z nich Compay Segundo urodził się w 1907 roku, znakomita większość przyszła na świat w latach dwudziestych i trzydziestych, ale energii, zapału do pracy i pasji mógłby im pozazdrościć nie jeden nastolatek.
Po nagraniu płyty: Buena Vista Social Club i premierze filmu Wendersa, życie tej grupy ludzi bardzo się zmieniło. Stali się sławni na cały świat, występowali w najbardziej znanych salach koncertowych, a piosenka Chan Chan, otwierająca filmową opowieść stała się niezwykle rozpoznawalna.
Tyle historii, wróćmy do teraźniejszości. O2 Arena i koncert Buena Vista Social Club podczas trasy „Adios”. Nazwa niezwykle wymowna. Zespół kończy trwającą 16 lat podróż po świecie, a poza tym, wielu z muzyków odeszło na zawsze. Publiczność miała okazję oglądać na telebimach fotograficzną retrospekcje z ich życia, od ich pierwszych muzycznych kroków, aż po czasy, gdy ich kariera rozpoczęła się po raz drugi, w wieku dojrzałym. Tak oto mieliśmy okazję wspominać Ibrahima Ferrera, pieśniarza nazwanego kubańskim Nat King Cole’m. Compaya Segundo (właściwie Francisco Repilado) autora ikonicznej piosenki Chan Chan, doskonałego gitarzysty i wokalisty. Rubena Gonzalesa, wirtuoza fortepianu. Pio Leyvy, autora i piosenkarza. Było też wspomnienie kontrabasisty, Orlando „Cachaito” Lopeza. Wszystkie te nazwiska musiały zostać przeze mnie wymienione, gdyż bez nich Buena Vista nie stałaby się taka legendą. Fotografie wielkich nieobecnych wzruszyły zapewne większość przybyłych do O2 Arena widzów, ale ja sam czułem coś innego. Słuchając muzyki, którą skomponowali lub wykonywali, czułem że ich obecność nie zgaśnie, bo jest wpleciona w nuty Chan Chan, Candela czy Pueblo Novo.
Dzisiejszy zespół Buena Vista Social Club to to sporo nowej krwi. Być może znajdą się kontestujący ten stan rzeczy, marudzący pod nosem: to nie to samo, co kiedyś. Nic nigdy nie będzie takie samo jak dawniej, bo czas jest nieubłagany. Jeżeli ktoś przychodzi na taki koncert by ponarzekać, niech lepiej zostanie w domu i zdziera płytę DVD z filmem. Młodsze pokolenie Buena Vista jest rewelacyjne, wokaliści warsztatowo naprawdę świetni.
Koncert doskonale budował nastrój i wyostrzał oczekiwania widzów. Nie rozpoczął się najbardziej znanym utworem, ba, nawet nie wszyscy muzycy pojawili się na scenie. Dopiero po trzeciej piosence zabrzmiały charakterystyczne akordy piosenki El Carretero a w świetle reflektorów pojawił się Eliades Ochoa, jak zwykle w swoim kowbojskim kapeluszu i z gitarą tres. Piosenka o woźnicy jest niezwykle nostalgiczna, zawsze wprowadza mnie na tory równowagi i spokoju. To była dla mnie jedna z tych chwil, na którą czekałem długo, spotkanie na żywo z ulubionym utworem i wykonawcą. Warto, zatem, być cierpliwym w kwestiach koncertowych.
Koncert kubańskiej legendy, jak już wspomniałem na początku, stał się tym z wydarzeń, których nigdy nie zapomnę. Oczywiście moje oczekiwania muzyczne zostały zaspokojone i to ze sporą nawiązką. Występ ten wywołał we mnie sporo refleksji na temat muzyki samej w sobie. Pomyślałem, że jeszcze są ludzie, którzy czują szczerą radość grając i śpiewając dla innych, że dla muzyki nie istnieją pojęcia: granice geograficzne, bariery językowe, czy limit wieku. Muzyka jest, i powinna być tym, co łączy a nie dzieli. Bardzo chciałbym żeby było dane zarówno muzykom z Buena Vista, jak i mnie, ponowne spotkanie na szlaku, i oby to „adios” nie oznaczało „żegnaj” a „do widzenia”
.
Jednym tchem wydukałem moje wrażenia z koncertu kubańskich legend, ale jest jeszcze ktoś, kto zdecydowanie zasługuje na słowo uznania. Tą osobą jest Calypso Rose, wokalistka z Trynidadu i Tobago, która rozgrzewała publiczność przed występem Buena Vista. Calypso Rose, właściwie Linda McArtha Monica Sandy-Lewis wystąpiła, jako Calypso Rose Soundsystem, czyli wokalistka w osobie własnej, pan z dredami grający na gitarze i pan bez dredów za konsoletą. Już na początku występu artystka zapowiedziała, że: nie chce widzieć nikogo siedzącego. Jeżeli ktoś jeszcze zignorował jej prośbę, to pierwsze rytmy jej muzyki sprawiły, że siedzieć się nie dało gdyż nogi zaczęły poruszać się w bardziej lub mniej skoordynowanym pląsie. Calypso Rose jest niezwykle charyzmatyczna i dowcipna, zawładnęła sceną i publicznością całkowicie, fundując nam muzyczną podróż na Karaiby. Jej występ zdecydowanie nie należał do tego rodzaju supportów, przy których zerka się nerwowo na zegarek w oczekiwaniu na gwiazdę. Gdy karaibska wokalistka schodziła ze sceny, publiczność żegnała ją zasłużonymi, gromkimi brawami.
Tekst i zdjęcia
Marek Jamroz
Marek Jamroz
- Muzyka
była w jego domu od zawsze, ale zawsze gdzieś w tle. Rodzice nie
kupowali płyt, tylko słuchali radia, a to co muzycznego działo się w
pokoju jego starszej siostry, było tajemnicą. Na szczęście, choć
dorastał w typowo śląskiej rodzinie, rodzice nie katowali go słuchaniem
jakże popularnych wśród sąsiadów, niemieckich szlagierów i tyrolskich
polek. Pierwsze utwory jakie Marek pamięta to piosenki z niedzielnego
Koncertu Życzeń takich wykonawców jak Irena Jarocka, Urszula Sipińska
Jerzy Połomski i nieśmiertelna Mireille Mathieu z przebojem Santa Maria.
Po słusznie minionym okresie Fasolek i Zająca Poziomki, jego pierwszą
dojrzałą muzyczną fascynacją była twórczość Jeana Michelle Jarre'a. Po
skutecznej próbie przedarcia się do pokoju siostry, Marek po raz
pierwszy usłyszał jego Equinoxe, Marka Bilińskiego, The
Beatles i Andreasa Vollenweidera. Marek zawsze był wzrokowcem - i jak
miał nie trafić po latach do Polskiego Wzroku - i prezentowane Przez
Krzysztofa Szewczyka w programie Jarmark klipy "Money for Nothing"
Straitsów, "Take on Me" A-HA wbijały go w fotel. W
późniejszych latach osiedlowa telewizja kablowa emitowała piracko MTV
(to prawdziwe, gdzie kiedyś puszczano muzykę). Marek chłonął każdy
gatunek - pop, rap, rock, metal, wszystko co brzmiało. Słuchał Trójki i
listy w każdy piątek, kupował "pirackie oryginały",
jakby chciał się tym wszystkim udławić. Nigdy nie identyfikował się z
żądną subkulturą. Jako jeden z niewielu na podwórku lubił Guns'n'Roses i
nikt nie wiedział jaka przyczepić mu łatkę. W szkole średniej zaczął
słuchać muzyki bardziej świadomie. Wsłuchiwał się w teksty polskich
wykonawców i nieudolnie starał się tłumaczyć tych anglojęzycznych. Wtedy
to kolega pożyczył mu album Meddle Pink Floyd i tak zaczęła się jego
wielka przyjaźń z muzyką brytyjskiej czwórki (a później trójki).
Pojawiły
się też kolejne fascynacje - Metallica, Biohazard, Smashing Pumpkins,
Type O Negative, Sepultura, Dżem, Ira, Kazik, Piersi, Hey ale i Turnau,
Grechuta, Soyka i Grupa pod Budą. Dżem był mu zawsze bliski, bo to
lokalny patriotyzm i przy ognisku śpiewało się Whisky i Wehikuł Czasu, a
porem namacalnie odczuł tragedię śmierci Pawła Bergera, gdy wykonywał
napis na jego płycie nagrobnej pracując jako liternik w zakładzie
kamieniarskim. Później przyszedł czas emigracji. Marek wyjechał na trzy
miesiące w listopadzie 2005 roku i... ten kwartał ciągnie mu się do
dziś. Największą pasją Marka jest robienie zdjęć. Zaczynał, gdy jeszcze
nikomu nie śniło się o aparatach cyfrowych, a na
wywołanie zdjęć (o ile nie miało się własnej ciemni) czekało się parę
dni. Łapanie
momentów upływającego czasu i zamiana ich w obrazy zawsze było dla
niego jakimś rodzajem magii. Oprócz fotografowania lubi stare polskie
filmy, absurdalny humor, historię i książki. W wolnym czasie czyta co
popadnie i sprawia mu to nieznośną frajdę. Jakiś czas temu zupełnie
przypadkowo poznał pewnego mechanika samochodowego, który najpierw
okazał się całkiem fajnym gościem, a później gościem z ogromną wiedzą
muzyczną. Tym mechanikiem jest Kuba Mikołajczyk, który wraz z Mateuszem
Augustyniakiem założyli portal Polski Wzrok, dzięki któremu Marek w
tempie pędzącego ekspresu dostał się w sam środek najważniejszych
polskich wydarzeń kulturalnych na Wyspach. Zaczął fotografować dla
portalu na koncertach, co sprawia mu wielką przyjemność i dzięki czemu
poznaje wielu ciekawych ludzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz