środa, 6 stycznia 2016

Najlepsze płyty ro©ku 2015. Subiektywnie Tomasz Wybranowski – część I (druga dziesiątka)

Tomasz Wybranowski. Roztoczanin z serca Zamojszczyzny, rocznik 1972. Absolwent polonistyki na UMCS (specjalność edytorsko – medialna). Studiował także jako wolny słuchacz filozofię i politologię. Doktorant wydziału Nauk Politycznych UMCS. Pracował w radiu Centrum, Puls, Top, oraz kieleckim TAK, był korespondentem radiowej „Trójki”. Publikował (i publikuje) w pismach „Próba” , „Dziennik Wschodni”, „Kurier Lubelski” , „Praca i Życie Za Granicą”, „Nowej Okolicy Poetów”, „Zamojskim Kwartalniku Kulturalnym”, magazynie „Kontury”, miesięczniku „Dziś”. Korespondent tygodnika „Przegląd” w latach (2006 – 2012), redaktor dwumiesięcznika „Imperium Kobiet i kwartalników Kontury oraz Zamojski Kwartalnik Kulturalny. Publikuje w tygodniku „Uważam Rze”. Od 2005 roku w Irlandii. Na przełomie 2005/2006 był redaktorem naczelnym tygodnika „Strefa Eire”. W latach 2006 – 2008 wydawca i redaktor naczelny miesięcznika „Wyspa”. Wydał trzy przewodniki po Irlandii „Irlandzki Niezbędnik. Irish ABC”. W latatch 2008 - 2012 nieprzerwanie redaktor naczelny tygodnika (później miesięcznika) „Kurier Polski”. W latach 2008 – 2009 był także irlandzkim korespondentem Polskiego Radia i Informacyjnej Agencji Radiowej. Współpracował także z Radiem Vox. Obecnie nieprzerwanie wydawca i prezenter programu „Polska Tygodniówka” (ponad 270 wydań)  nadawanego w każdą środę w dublińskiej rozgłośni NEAR 90, 3 FM. W każdy piątek (10.00 – 11.00) w Radiu WNET (Polska) pojawia się jego autorski program „Irlandzka Polska Tygodniówka”. Cykl programów o historii muzyki światowej „Muzyczne Terapie” gości także w austriackim Radiu FRO. Autor czterech tomików wierszy („Oczy, które...” 1990,  „Czekanie na świt” 1992,  „Biały” 1995 i najnowszy „Nocne Czuwanie”). Jego wiersze drukowano w ponad dwudziestu antologiach poetyckich (ostatnio „Harmonia Dusz” Warszawa 2011). Na początku roku 2013 ukaże się specjalna wersja zbioru „Nocne Czuwanie” wraz z audiobookiem (wydawnictwo Kontury). Rok 2011 przyniósł nominację do nagrody „Polak roku w Irlandii”. Tomasz Wybranowski wyróżniony został przez środowiska polonijne w Irlandii nagrodą „dziennikarz roku 2010”. Doktorant wydziału Nauk Politycznych UMCS. Przygotowuje dwie publikacje na temat polskiej muzyki rockowej w czasie zrywu wolnościowego 1977 – 1990. Do tej pory ukazało się jego pięć artykułów naukowych poświęconych mediom, głównie imigracyjnym. Od czerwca 2015 tomek prowadzi Listę Przebojów Polisz Czart, która dzięki niemu rozpoczęła swoje drugie życie  Aby poczuć klimat audycji Tomka, zapraszam do wysłuchania znakomitego programu poświęconemu Grzegorzowi Ciechowskiemu. Można posłuchać go tutaj

Poniższa Lista Tomka Wybranowskiego miała swoją premierę na  http://wpolityce.pl



Rok 2015 przyniósł premiery wielu doskonałych płyt. Było ich naprawdę multum, że miałem duży problem z wyselekcjonowaniem dwudziestu najlepszych. Zastrzegam, że moje TOP 20 to subiektywny wybór, bardzo często determinowany, nie tyle liczbą sprzedanych egzemplarzy czy hurraoptymistycznych recenzji, ile obrazkami z życia redaktora i dziennikarza muzycznego (wywiady, koncerty, wyjazdy na trasę, czy po prostu dobre wspomnienie związane z konkretnym longplayem).

Do dwudziestki nie zmieścił się m.in. znakomity album ś.p. Lemmy’ego i Motorhead „Sad Magic”. Nie ma w zestawieniu Iron Maiden i „Book of Souls”. Fani hip hopu będą pewnie oburzeni brakiem „na topie” płyt Kendricka Lamar „To Pimp A Butterfly”, czy Dr Dre „Compton”. Zabrakło Wilco i „Star Wars”. Podobnie krażków Natalie Prass, Charlatans, Public Image Ltd czy The Vaccines „English Graffiti”. Ale dość już tego wymieniania. Dzisiaj czas na drugą dziesiątkę mojego Top 20.


20. Bob Dylan - Shadows in the Night – Columbia (2015)

Tylko ktoś z Wielkich mógłby porwać się na rzecz niebotyczną, czyli nagranie pełnego albumu z piosenkami legendarnego Franka Sinatry. Twierdzę stanowczo, że piosenki Dylana najlepiej śpiewa On sam. Zaś piosenek wielkiego Franka po prostu nie należy tykać. Tym bardziej zaskoczony byłem, kiedy dowiedziałem się, że na swoim trzydziestym szóstym studyjnym krążku, Bob Dylan przedstawi swoje wersje evergreenów zdobywcy Oscara, za rolę w filmie „Stąd do wieczności”. Po pierwszym przesłuchaniu moim faworytem został „Some Enchanted Evening”, elegancki by nie powiedzieć dystyngowany walc, kiedy zabawa dobiega końca a świt przywołuje do rzeczywistości (w oryginale to nagranie znalazło się na płycie Sinatry „The World We Knew”). Aranżując szlagiery Franka Sinatry, Bob Dylan poszedł w kierunku kameralnego spokoju i wyzbycia się orkiestrowych zbytków i blichtrów, choć tu i tam zdarzają się bardzo delikatne orkiestracje. Jeszcze jedno, klasyczne hity Sinatry – „Autumn Leaves” i „Why Try To Chance Me Now” – w wykonaniu Dylana brzmią świeżo, oczarowują prostotą i pięknem. Okazuje się, że mogą one funkcjonować bez orkiestrowego, nieco wodewilowej ceremonialności. Czasami głos Dylana się łamie i fałszuje, ale pokazuje dziesięć kompozycji, znanych z wykonań Sinatry, w ascetycznym świetle. Co nie oznacza gorszym.


19. Keith Richards - Crosseyed Heart – Mindless Records-Virgin EMI (2015)

Minęły 23 lata od poprzedniego solowego longplaya Richardsa a ponad trzydzieści od wydania mojego ulubionego – „Talk Is Cheap”. Czas dla podpory The Rolling Stoneszdaje się nie mieć znaczenia. Oto „Crosseyed Heart” przynosi solidną porcję blues’n’rocka, z elementami country i folku, oraz delikatnymi naleciałościami reggae. Z piętnastu piosenek aż sześć to znakomite piosenki. Utwór numer jeden, tytułowy, określa słuchaczowi kierunek, w jakim zmierzać będzie muzyka na całym albumie. Będzie bluesowo, będzie nieco country folkowo. Odrobina rockabilly? Proszę bardzo – zdawać się mówi z uśmiechem Keith Richards. Młodzież powiedziałaby, że będzie zdecydowanie „oldschool’owo”. Ja mam na to lepsze określenie: szlachetne retro. Bo „Crosseyed Heart” to także korzenny rock, gdzie znajdziemy charakterystyczną dla gry Richardsa motorykę („Amnesia”) i łatwość melodyczną („Something For Nothing”, z nieco zawadiacką, zadziorną gitarą i ognistym solo), oraz rozpoznawalny rytm („Nothing On Me”). Najbardziej jednak wybija się singlowy szlagier „Trouble”, z tym nie do podrobienia Stonesowskim zaśpiewem. Dobrą robotę wykonał także producent płyty Steve Jordan. Mimo, że płytę określiłem mianem „retro”, to jednak nie brzmi ona archaicznie a wręcz przeciwnie.


18. Beirut - No No No – 4AD (2015)

Liczyłem na dużo więcej, mając w głowie poprzedni krążek Beirut „The Rip Tade”. Jej następczyni, dla wielu krytyków, jest „zbyt monotonna”, albo „zbyt zachowawcza”. Ja osobiście przepadam za muzycznymi nudziarzami, bowiem Mr. Condon to nudziarz nad nudziarze, oczywiście w tym pozytywnym i gawędziarskim znaczeniu. Na płycie króluje nowojorska jesień, z pachnącym Brooklynem. „No No No” to płyta bardzo delikatna, oszczędna, chwilami bardzo ascetyczna. Zach Condon, niczym wielki protagonista, siedzi na wzgórzu dźwięków i metafor, i niepodzielnie włada nimi. Oto doświadczamy folku z domieszką rocka niezależnego i odrobiną popu. Wszystko jednak zmieszane w dobrych proporcjach. Oddech wyznaczają uderzenia perkusji, tchnienie basu i fortepian. Choć nie brakuje gitar, leniwych syntezatorów z brzmieniem sprzed trzydziestu lat i skrzypiec. Po pierwszym przesłuchaniu moim faworytem zostało instrumentalne „As Needed”, które smiało Jim Jarmusch mógłby umieścić w jednym ze swoich nowych filmów. Z dziewięciu nagrań zaledwie (album trwa niewiele ponad 29 minut), wyróżnić jeszcze otwierający, przebojowy i pogodny (trochę w klimaciePaula Simona, bo kojarzący się z klimatem „Graceland”) „Gibraltar”, a także „So Allowed” i „Perth”. Wszystko wskazuje na to, że po miłosnych zawirowaniach Zach Condon znalazł ukojenie. Nowy Jork zdecydowanie pokonał widoki znad Bosforu…


17. Wire - Wire – Pink Flag (2015)

Jak ten czas pędzi, także na muzycznej róży wiatrów i lat… Oto od wydania debiutanckiego krążka Wire „Pink Flag” minęło 38 lat. Colin Newman, wokalista, gitarzysta i główny architekt muzyczny grupy, wciąż w wyborowej formie. Ta niezwykle zasłużona dla sceny post – punkowej grupa (do grupy wyznawców zalicza się Michael Stipe, Robert Smith czy Billie Corgan) zaskoczyła swoich fanów krążkiem „Wire”. Przede wszystkim dlatego, że nieco odeszła od swojej punkowej i nieco jazgotliwej estetyki. To dawka smakowitej, melodyjnej i gitarowej roboty. Obok chwytliwych „Shift”, czy „In Manchester” (mała uszczypliwość w kierunku artystów z tego miasta), znajdziemy na krążku monumentalne i cudnie rozwleczone do siedmiu minut „Sleep-Walking”, czy zamykającą kodę, pod postacią „Harpooned”, który przypomina atmosferę niepokoju z poprzedniego albumu „Change Becomes Us”, czy mojej ulubionej ich płyty „Manscape” (1990). Jak powiedział w jednym z wywiadów Colin Newnam: „Łagodnie, nie znaczy źle a trochę inaczej, nie oznacza też zdrady ideałów”. Zgadzam się, to wciąż stary i dobry Wire!


16. The Prodigy - The Day Is My Enemy - Take Me to the Hospital (2015)

Przyznaję, że przed ukazaniem się najnowszego krążka Prodigy, miałem sporo mieszanych uczuć. Poprzednia płyta „Invaders Must Die” nie rozczarowała mnie, ale i nie zachwyciła. Tym bardziej czekałem na nowe doniesienia z obozu Liama Howletta , Keefa i spółki. I co? Bardzo dobrze!!! Opłaciło się czekać sześć lat, aby napisać i radiowo powiedzieć, że „The Fat of the Land” (1997 r.) wreszcie doczekał się godnego następcy. Sześć przerwy wydały czternaście owoców zebranych pod hasłem „The Day Is My Enemy”. Fani doczekali się elektronicznego gęstego sosu, z transowym i soczystym basem okraszonych gitarowym jazgotem. „Nasty”, który poznaliśmy, jako pierwszy, trochę przypominał stare produkcje, ale już tytułowy numer, to perkusyjna kawalkada i „rozgotowane” na czynniki pierwsze, przesterowane gitary. Ostro i bezlitośnie. A potem już coraz lepiej. „Wall of Death” (znowu te nagie gitary), rave’wowy, w starym stylu „Destroy”. A jeszcze płynąca samplami gitara w „Ibizie”. Przecież jeszcze… Cała płyta znakomita! Echa przeszłości, ze znakomitej „The Fat of…”, przemieszane z przeczuciem tego, co objawi się na następnej płycie. Liam, czekamy!!!


15. Clutch - Psychic Warfare - Weathermaker (2015)

Metalizującego Clutch słucham od 1999 roku, kiedy to w moje ręce wpadł ich krążek numer IV „Jam Room”, z niezwykłym „Raised by Horses”. Mija czas a ja wciąż jestem pod wielkim wrażeniem gentlemanów z amerykańskiego Marylandu. Band dowodzony przez Neila Fallona, z albumu na album, zaskakuje pozytywnie. Południowy hard rock, obficie podlany stonerem, pokryto na „Psychic Walfare” odrobiną nu metalu. Efekt? Dwanaście energetycznych nagrań, które dają potężnego, energetycznego kopa. Uwaga. Ten album podoba się (w całości), po kilku, kilkunastu odtworzeniach. Fallona i Clutch kocham za to samo, co Iana Astbury’ego i The Cult, czyli za żywiołowość, energię i solidne rockowe łojenie. Prosta recepta, nieprawdaż? Clutch nie wyważa otwartych już drzwi, nie eksperymentuje czy sili się na szukanie nowych dróg w muzyce. Po prostu grają „swoje”. Uwtory, które wyróżnię? Hmmm… Powiem szczerze, pomiędzy rozpoczynającym „The Affidavit” a wieńczącym znacznikiem dwunastym „Son Of Virginia”, nie ma słabych nagrań! Dziś, dla przykładu, o poranku, zamiast standardowego papierosa (razy trzy) i litra czarnej bez cukru, wrzuciłem w otwarzacz „Sukcer for The Witch”… Dociskamy sprzęgło! Na maksimum!!!


14. David Gilmour - Rattle That Lock – Sony Music (2015)

Ktoś mi zaraz zarzuci, że oto „za zasługi pewni artyści w Top 20” najlepszych płyt ro(c)ku 2015 a’la Wybranowski. A ja odpowiem wprost: David Gilmour nagrał bardzo, bardzo dobrą płytę. Co mnie cieszy osobiście, mistrz Gilmour nie ukrywa, że nie chce już tworzyć w cieniu wielkiego Pink Floyd. Dowodzi tego nagranie „Rattle Than Lock” (jedno z moich ulubionych w mijającym roku), melancholijne i z nieco tanecznym sznytem, w którym współtwórca „The Wall” stara się śpiewać inaczej niż dotąd. Gdzieniegdzie nawet wtapia się we frazowanie Brandona Perry z Dead Can Dance.

Generalnie, na dziesięć kompozycji, aż sześć stara się wykraść z komnaty konwencji Pink Floyd. Tak dzieje się w wyspiarsko pubowym, jazzującym „The Girl In The Yellow Dress” (niezwykłe saksofonowo – klarnetowe dialogi Colina Stetsona i Roberta Wyatta), czy w balladzie „Faces Of Stone”, która połamanym rytmem nieparzystym, przypomina nasze pieśni dziadowskie. Urzeka także piosenka „A Boat Lies Waiting” , o skazanym na porażkę wyścigu ze śmiercią. Tutaj mistrza Gilmoura wsparli równie legendarni Crosby i Nash. Nie wolno zapominać także o polskim akcencie na tym albumie. W sześciu nagraniach orkiestrowego wsparcia udzielił twórcy „Rattle That Lock” Zbigniew Preisner. A najpiękniej to uczynił „Czarodziej z Niepołomic”, w zmierzchowym i nieco mrocznym „In Any Tongue”.

Jest wielu krytyków muzycznych, którzy uznali ten krążek za najsłabszy w dorobku Davida Gilmoura. Twierdzę stanowczo, że głos i gitara kultowego Pink Floyd, nie musiABSOLUTNIE niczego, i ABSOLUTNIE nikomu, i ABSOLUTNIE NIC udowadniać. Zamknięcie (raz na zawsze) rozdziału Pink Floyd sprawia, że David Gilmour rusza ku innym muzycznym zaułkom. A dla tej cudnej kompozycji „Faces of Stone”, warto było czekać na Jego nowy album niemal dziesięć lat…


13. Florence + The Machine - How Big, How Blue, How Beautiful – Islands Records (2015)

Florence + Machine to grupa z muzycznej przełęczy indie rocka, popu i delikatnego, ażurowego, bo pastelowego gotyku. Florence Welch i jej Machina nigdy nie była mi bliska muzycznie. Ani debiut „Lungs”, ani bijący rekordy popularności „Ceremonials”, nie zwrócił mojej uwagi. Aż do teraz… Trzecia płyta Florence + Machine intryguje od pierwszego przesłuchania. Zacznę od tego, że głos panny Welch jest nieprzewidywalnym kameleonem. Florence jest świadoma swojej mocy, w tej materii, i panuje nad słuchaczami niepodzielnie. Ze mną było podobnie. Pewnej nocy rzuciła na mnie zaklęcie i wyrzekła te słowa: „Do trzech razy sztuka!”. Słowa dotrzymała. „How Big, How Blue, How Beautiful” to ważny dla mnie album.

Ale Florence i jej głos…Raz ma w sobie ogień i zadziorność Sinead O’Connor („What Kind of Man”), raz przybiera zwiewne szaty Kate Bush („Caught”, w mojej opinii, najtkliwsze i najpiękniejsze nagranie na całym albumie), aby za chwile wydrzeć się niczym Grace Jones („Ship To Wreck”), a zaraz potem wyciszyć nas i uspokoić, tak jak królowa nastroju tylko potrafi – Lisa Gerrard (zmierzchowo – barokowe, jak mawiam, „Long & Lost”).

Pierwszy singel, „What Kind of Man”, z mocnym riffem, ostrzejszym aranżem, był „strzałem między oczy” milionów kupujących „How Big, How Blue, How Beautiful”. Atutem albumu jest jego różnorodność, która wytrzebia z umysłów słuchaczy, choćby najmniejszy objaw nudy czy znużenia. Płyta, od „Ship To Wreck”, aż do finalnego „Mother”, rozpala pragnieniami zmysły. Można zaryzykować stwierdzenie, że to taka piosenkowa i muzyczna odsłona „Boskiej Komedii” Dantego, gdzie dane jest nam doznać wszelkich stanów, i serca, i ciała…


12. Faith No More - Sol Invictus – IPECAC (2015)

Warto było czekać osiemnaście lat na nową płytę Faith No More. Oczywiście, w 1997 roku, prezentując w stacjach radiowych nagrania z krążka „Album Of The Year”, nawet nie przypuszczałem, że tyle to potrwa. Z drżeniem serca włożyłem srebrny dysk do odtwarzacza… Tytułowy utwór i przed oczyma duszy, jak w kalejdoskopie, przypomniały mi się doznania i emocje, które towarzyszyły słuchaniu „The Real Thing” czy „Angel Dust”. Pierwsze dźwięki „Superhero” i odnoszę wrażenie, że od nagrania poprzedniego krążka FNM nie mogło minąć więcej niż trzy, cztery lat. Perkusja Bordina jest zwykle, fortepianowe, refrenowe zawieszenia Bottuma i wrzaskliwa wściekłość w głosie Pattona. To nagranie to ukłon w stronę fanów, którzy tęsknią do „Introduce Yourself”. A potem znakomity „Sunny Side Up” („kaczkowata” gitara Jona Hudsona, która wzbudza szczery uśmiech słuchającego) i doskonały, rozchwiany, nerwowy „Separation Anxiety”, w którym popis swoich umiejętności daje po raz kolejny Patton. Dla mnie to najlepszy moment tego znakomitego wydawnictwa. Jeszcze wyróżnić muszę nagranie „Matador”. Najbardziej rozbudowana kompozycja z zestawu, z ciężkim basem Goulda i hipnotycznymi, nieco obrzędowymi bębnami, zmianami tempa i metaforycznymi zawijasami Pattona, że o głosowych wyczynach nie wspomnę. Faith No More powróciło i to w wielkim stylu. Bez względu na spekulacje dziennikarzy jak i niektórych fanów, z jakiego powodu płyta powstała, twierdzę stanowczo: „Sol Invictus” to doskonały longplay. I bez wątpienia jedna z najlepszych płyt 2015 roku. Jedno zastrzeżenie tylko. Owa świeża debiutantka wrzucona na bal wszystkich albumów Faith No More, musi przekonać i siebie i słuchaczy, że jest piękną i … świadomą siebie panną.


11. Björk – Vulnicura (Strings) – One Little Indians (2015)

Björk po raz kolejny udowodniła, że rzeczy niemożliwe wykonuje od razu a cuda wyczarowuje w przeciągu czterech lat. Dlaczego czterech? Bowiem tyle lat dzieli album niezwykły „Biophillia” od płyty „Vulnicura”. Dojmujący smutek, to pierwsze odczucie po wysłuchaniu zbioru dziewięciu kompozycji. Artystka odczynia muzyczne i liryczne egzorcyzmy nad końcem miłosnego związku z artystą Metthew Barneyem. Egzorcyzmy udane, przynajmniej w moim odczuciu. Mniej na „Vulnicura” elektroniki, więcej klasycznych rozwiązań, z fakturą smyczków, które wypełniają całą przestrzeń albumu. Używając brydżowego sformułowania, „Vulnicura” to czwarta „istota muzyczna” do stolika z zestawem kart, przy którym już czekają płyty „Homogenic” (melanż klasycznych smyczków i elektronicznych bitów), rozdrgana emocjami „Vespertine” (ból uczuć, nadzwyczajna emocjonalność i niemalże intymny ekshibicjonizm) i władcza „Medúlla” (z dumną awangardowością i artystyczną niedostępnością). Björk, z nieprzystawalnych do siebie elementów, skroiła niezwykły album. Niby nic tutaj nie ma sensu. Chaos króluje w najlepsze, bowiem żaden z muzycznych elementów do siebie nie pasuje a jednak… Kiedy po siódmym podejściu, udało mi się wreszcie płytę przesłuchać w całości (a nie tylko wybrane fragmenty), wtedy uzmysłowiłem sobie, że wszystkie elementy układanki pasują do siebie i tworzą spójną całość. To obraz na poły surrealistyczny a na wpół dadaistyczny. Mimo totalnego braku brzmieniowego wspólnego mianownika, tchnie on konsekwencją i estetycznym pięknem. Po pierwszych przesłuchaniach irytowały mnie „Lionsong” i „Black Lake”. Teraz uważam je za najważniejsze na płycie. Cóż, przekorność Björk w umysłach słuchaczy nie zna granic.


Już jutro przedstawię pierwszą dziesiątkę, mojego subiektywnego podsumowania rockowych płyt 2015 roku ze świata.

Całą dwudziestkę najlepszych albumów, z komentarzami, ciekawostkami i wypowiedziami artystów, przedstawię w programie Lista Lista PoliszCzart, w Radiu WNET. Początek o godzinie 19:00. Zapraszam 9 i 16 stycznia (sobota) 2016 roku. Patronat wNas.pl i wPolityce.pl Zapraszam.

Tomasz Wybranowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz