fot. Sławek Orwat |
Grzegorz Małkiewicz
g.malkiewicz@nowyczas.co.uk
Redaktor Naczelny londyńskiego miesięcznika Nowy Czas powszechnie uznawanego za najlepsze polskojęzyczne pismo w Wielkiej Brytanii i jeden z najbardziej wartościowych polskich magazynów społeczno-kulturalnych na świecie. W Londynie od 1981 roku. Studiował filozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Był aktywnym działaczem Studenckiego Komitetu Solidarności. Doktorat z filozofii obronił na Uniwersytecie w Oksfordzie. Współpracował z Radiem Wolna Europa jako korespondent brytyjski, pracował w londyńskim „Tygodniu Polskim” oraz „Dzienniku Polskim”, którego przez dwa lata był redaktorem naczelnym. Nie lubi być zwalniany z niejasnych powodów, więc postanowił założyć własne pismo…Więcej informacji o Autorze można znaleźć tutaj i tutaj
Poniższy artykuł po raz pierwszy ukazał się drukiem w listopadowym numerze Nowego Czasu
Leszek Kulaszewicz (fot. Paweł Fesyk) |
Zaduszki Jazzowe to znana w Polsce od lat tradycja. Od pięciu lat niestrudzenie wprowadza ją na grunt londyński saksofonista Leszek Kulaszewicz. Zawsze w kryptach polskiego kościoła na Devonii. I każdego roku przychodzi na to wieczorne muzykowanie coraz więcej miłośników jazzu i muzyków chętnych do jamowania. W tegorocznej odsłonie nie dla wszystkich starczyło miejsc siedzących. Pierwszą część wypełnił Big Band Theory Jamesa Lawrence’a, z którym Leszek dość często w niedalekiej przeszłości grał, a na zaduszkowym wieczorze wystąpił gościnnie.
Duszą Big Bandu jest oczywiście jego założyciel, grający na puzonie James Lawrence. Widzi wszystko i słyszy wszystko, co w kameralnych warunkach krypt, w przeciwieństwie do dużej sceny, mógł podziwiać każdy uczestnik koncertu. Chociaż do wspólnego grania muzycy doszli po długich, męczących próbach i licznych koncertach, dominowało wrażenie powstającej właśnie muzyki, tak jak w improwizacjach jazzowych. Słychać było podawane tematy przez jedną sekcję bądź solistę i podejmowane przez pozostałych muzyków. A nad całością niepodzielnie panował muzycznie i fizycznie James. Fizycznie angażował się do tego stopnia, że niejeden ze słuchaczy z troską pomyślał czy puzonista wytrzyma do końca. Nie tylko że wytrzymał, to jeszcze z instrumentalisty dowodzącego orkiestrą, a wielokrotnie też i solisty, przeszedł do roli wokalisty. Jak sam żartował (co podobno nie było żartem, a faktem) ma przygotowanie operowe i z takim bagażem trafił do jazzu.
Natomiast Leszek Kulaszewicz zagrał tak, jakby nigdy tego zespołu nie opuszczał. Świetnie wpisywał się w partie zespołowe i jakby niecierpliwie czekał na swój czas. Na sygnał Jamesa podrywał saksofon do góry i wypełniał salę wariacjami wokół głównego tematu. A tematy zaprezentowane przez zespół pochodziły z najwyższej półki – najbardziej znane standardy światowego jazzu i utwory z okolic jazzu, jak choćby przeboje Franka Sinatry. Śpiewał nie tylko James. Zapraszał na scenę obecne na koncercie polskie wokalistki jazzowe mieszkające w Londynie: Martę Carillion i Anitę Łozińską, które znakomicie wpisały się w bigbandowe aranżacje znanych jazzowych standardów.
Po przerwie przyszła kolej na prawdziwy jam session. Jak się okazało, na sali obecni byli muzycy gotowi wesprzeć dotychczasowe wysiłki bandu. Znany polskiej publiczności saksofonista Marek Tomaszewski podjął się roli lidera i prowokatora, które to role oddawał kolejno pozostałym muzykom. W taki scenariusz wpisał się doskonale młody, kilkunastoletni perkusista, który na koncert przyszedł z ojcem, przejmujący co jakiś czas inicjatywę, zmieniając rytm i tempo wspólnego muzykowania.
Były też atrakcje pozamuzyczne, czyli symultaniczne działania artystyczne, niestety w bocznej sali. Jazz przeważył, przykuwając uwagę licznie przybyłych miłośników tego gatunku muzyki. Była też loteria. Bilety wstępu (niezwykle tanie, jak na taką ucztę) uczestnicy wrzucili do jednego kapelusza licząc na szczęśliwy los. Nagrody były symboliczne, ale radość duża. Jeden z uczestników wylosował bilet na przyszłoroczne Zaduszki, z czego ucieszyli się wszyscy obecni, bo taki gest organizatorów zobowiązuje, szczególnie w takim miejscu. Słowo się rzekło. Do zobaczenia za rok.
Duszą Big Bandu jest oczywiście jego założyciel, grający na puzonie James Lawrence. Widzi wszystko i słyszy wszystko, co w kameralnych warunkach krypt, w przeciwieństwie do dużej sceny, mógł podziwiać każdy uczestnik koncertu. Chociaż do wspólnego grania muzycy doszli po długich, męczących próbach i licznych koncertach, dominowało wrażenie powstającej właśnie muzyki, tak jak w improwizacjach jazzowych. Słychać było podawane tematy przez jedną sekcję bądź solistę i podejmowane przez pozostałych muzyków. A nad całością niepodzielnie panował muzycznie i fizycznie James. Fizycznie angażował się do tego stopnia, że niejeden ze słuchaczy z troską pomyślał czy puzonista wytrzyma do końca. Nie tylko że wytrzymał, to jeszcze z instrumentalisty dowodzącego orkiestrą, a wielokrotnie też i solisty, przeszedł do roli wokalisty. Jak sam żartował (co podobno nie było żartem, a faktem) ma przygotowanie operowe i z takim bagażem trafił do jazzu.
Natomiast Leszek Kulaszewicz zagrał tak, jakby nigdy tego zespołu nie opuszczał. Świetnie wpisywał się w partie zespołowe i jakby niecierpliwie czekał na swój czas. Na sygnał Jamesa podrywał saksofon do góry i wypełniał salę wariacjami wokół głównego tematu. A tematy zaprezentowane przez zespół pochodziły z najwyższej półki – najbardziej znane standardy światowego jazzu i utwory z okolic jazzu, jak choćby przeboje Franka Sinatry. Śpiewał nie tylko James. Zapraszał na scenę obecne na koncercie polskie wokalistki jazzowe mieszkające w Londynie: Martę Carillion i Anitę Łozińską, które znakomicie wpisały się w bigbandowe aranżacje znanych jazzowych standardów.
Po przerwie przyszła kolej na prawdziwy jam session. Jak się okazało, na sali obecni byli muzycy gotowi wesprzeć dotychczasowe wysiłki bandu. Znany polskiej publiczności saksofonista Marek Tomaszewski podjął się roli lidera i prowokatora, które to role oddawał kolejno pozostałym muzykom. W taki scenariusz wpisał się doskonale młody, kilkunastoletni perkusista, który na koncert przyszedł z ojcem, przejmujący co jakiś czas inicjatywę, zmieniając rytm i tempo wspólnego muzykowania.
Były też atrakcje pozamuzyczne, czyli symultaniczne działania artystyczne, niestety w bocznej sali. Jazz przeważył, przykuwając uwagę licznie przybyłych miłośników tego gatunku muzyki. Była też loteria. Bilety wstępu (niezwykle tanie, jak na taką ucztę) uczestnicy wrzucili do jednego kapelusza licząc na szczęśliwy los. Nagrody były symboliczne, ale radość duża. Jeden z uczestników wylosował bilet na przyszłoroczne Zaduszki, z czego ucieszyli się wszyscy obecni, bo taki gest organizatorów zobowiązuje, szczególnie w takim miejscu. Słowo się rzekło. Do zobaczenia za rok.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz