|
Jimmy Thomas (fot. Sławek Orwat) |
Blues Eternity znakomicie potrafi budować napięcie i z apetytem karmi
się energią wysyłaną od publiczności szczodrze odwzajemniając jej
własną, posiadającą siłę kilkukrotnie większego rażenia.
Panowie rozpoczęli krótkim setem z Eddiem Angelem na wokalu. Chicagowski "I Wish You Would" Billy Boy Arnolda, „Come On (Let the Good Times Roll)” Earla Kinga, nowoorleański "Sick & Tired" i na koniec "Sky Is Crying" Elmore Jamesa, które niczym przygotowanie artyleryjskie oczyściły pole dla wchodzącego na scenę z towarzyszeniem burzy oklasków Jimmyego Thomasa, który jak to ma ostatnio w zwyczaju, także i tym razem rozpoczął od nostalgicznej kompozycji Eddiego Jonesa "The Things That I Used To Do".
|
Igor Nowicki (fot. Sławek Orwat) |
Według informacji, jaką posiadam od Marka piosenka ta jest Jimmy'emu bardzo bliska, bo w jego mniemaniu mówi ona o rozpadzie jego pierwszego małżeństwa i kiedy on już z siebie ten ból wyda, mówi "I’m ready" i wtedy zaczyna się "I’m Ready" Willie Dixona. Po niej nastąpiła niesamowita wymiana emocji pomiędzy Jimmym i Eddiem Angelem w numerze Sonny Boy Williamsona "Don’t Start Me Talkin'". Euforię na widowni wywołały "Just Your Fool" Buddy Johnsona, klasyk Muddy'ego Watersa "Mannish Boy", "Smokestack Lightning" Howlin' Wolfa oraz trzy kompozycje z przygotowywanego albumu "Remember Me", "Hide the Hand" i "Amtrak".
|
Matk "Bestia? Olbrich (fot. Artur Grzanka) |
Koncert zakończył numer "Walk right in, walk right out" czyli piosenka o tym, że bez kobiet nie byłoby bluesa, a potem... były już tylko owacje na stojąco i oczekiwanie na bisy, na koniec których pojawił się nieśmiertelny "Crossroads" Roberta Johnsona.
Pod koniec lat 60 ubiegłego stulecia młody Mark Olbrich wraz ze Zbigniewem Hołdysem, Wojciechem Waglewskim Janem Pileckim i Andrzejem Koziołem współtworzyli niezwykle jak na tamte czasy awangardową grupę RH- prawdopodobnie pierwszy rockowy band w Polsce nie wywodzący się z tradycji big bitu, który w roku 1970 wsławił się wystawieniem pierwszej polskiej rock opery "Wyprawa do Atlantydy". W tych czasach - wspomina Mark Olbrich - Józef Skrzek dopiero się przebijał i przychodził grać tu i tam. SBB jako Silesian Blues Band powstał dopiero w roku 1971. Nam te rzeczy przychodziły łatwo, a do tego co było przed nami, mieliśmy zdrowy brak respektu.
|
Jimmy Thomas, Mark "Bestia" Olbrich i Laurie Garman (fot. Artur Grzanka) |
Na Wyspach Mark znalazł się w niezwykłych okolicznościach, ale szczęśliwie dla niego działo się to w czasie, kiedy tacy giganci bluesa jak Johnny Lee Hooker, Muddy Waters, Freddie King czy Luther Allison grali w Londynie niemal codziennie. Mark niczym dziecko szczęścia, które otrzymało od losu nieoczekiwany prezent, słuchał, chłonął, odkrywał i... paradoksalnie poszedł pod prąd, wybierając podobnie jak kilkukrotnie w swojej karierze uczynił to Eric Clapton odwrotny kierunek fascynacji niż zrobili to Józef Skrzek i wiele innych znakomitości tamtej epoki w Polsce i na świecie.
Od bluesa poprzez rock and rolla aż do rocka skrajnie progresywnego, a nawet ocierającego się o romans z jazzem podążała wówczas ogromna liczba znakomitych instrumentalistów. Istniał nawet pewien rodzaj zdrowej rywalizacji
|
Mark "Bestia" Olbrich (fot. Sławek Orwat) |
polegający na tym, kto wymyśli jeszcze bardziej zapętlone i bardziej skomplikowane pasaże i nagra najbardziej karkołomną wędrówkę po skalach, a umiejętności techniczne poszczególnych instrumentalistów decydowały o ich miejscu w szeregu niczym umiejętności piłkarzy Brazylii o ich dominacji w futbolu na początku lat 70'. Muzyka jaką grał RH- była w miarę ciężka i jak z perspektywy lat ocenia ją sam "Bestia", było to coś
pomiędzy Yes, King Crimson i Coloseum. Wychodząc więc z takiego grania, ceniony basista z ugruntowaną pozycją na rynku polskim postanowił na przekór obowiązującym trendom podążać w kierunku muzyki w założeniu jej twórców prostej i zarazem w swojej prostocie genialnej, muzyki uczucia, muzyki dopisywanej jako dodatek do autentycznych historii, czasem zabawnych, czasami dramatycznych, czyli historii składających się na niemal każde ludzkie życie, a w przypadku pionierów bluesa życie tętniące w bezkresie plantacji bawełny w świecie, w którym blues był rodzajem ich wewnętrznej emigracji od wypracowywanej w pocie czoła szarej codzienności, był muzyką wyrażającą dramat i jakże często odtwarzającą osobiste historie samych autorów i otaczającego ich środowiska.
|
Igor Nowicki (fot. Artur Grzanka) |
|
Jimmy Thomas i Igor Nowicki (fot. Artur Grzanka) |
Dwukrotnie wspomniałem, że cichym bohaterem tego wieczoru był klawiszowiec Igor Nowicki. Kiedy kilka dni po koncercie rozmawiałem telefonicznie z Igorem, nasz znakomity pianista sam przyznał, że w pewnej chwili londyńskiego show miał niewielki moment kryzysu, z którym
dzięki wspomnianej energii Jimmy'ego Thomasa znakomicie sobie poradził. Igor jako jedyny z występujących tego dnia muzyków grał znacznie dłużej od pozostałych kolegów z Blues Eternity. Tuż przed ich występem miał bowiem miejsce recital młodej toruńskiej wokalistki Asi Czajkowskiej-Zoń, która tego dnia świętowała światową premierę nagranej podobnie jak album Blues Eternity w magicznej atmosferze HRP Pamela debiutanckiej płyty
Some of my favs LIVE.
|
Eddie Angel i Mark Olbrich gościnnie podczas recitalu Asi Czajkowskiej-Zoń (fot. Artur Grzanka) |
|
fot. Agata Jankowska |
Asia wystąpiła w Jazz Cafe POSK z towarzyszeniem znakomitych toruńskich muzyków: Marcina Grabowskiego - bas, Waldemara Franczyka - perkusja oraz... Igora Nowickiego - piano. Wokal
Asi Czajkowskiej-Zoń łączy w sobie ogromną siłę z niezwykłą
subtelnością i zmysłowością barwy, co pozwala tej wokalistce z gracją
poruszać się pomiędzy jazzem, bluesem, rockiem i wysokiej jakości
piosenką popularną i co sprawia, że jej twórczości nie sposób sztywno
zaszufladkować, a jej interpretacje powszechnie znanych standardów
znacznie różnią się od ich najpopularniejszych wykonań. Jestem wręcz
przekonany, że efekt ten jest przez artystkę w dużym stopniu zamierzony.
W rozmowie, na jaką udało mi się namówić Asię kilka tygodni temu, ta
utalentowana torunianka wyznała, że największą wartością, jaką jej
zdaniem może nieść muzyka, jest dostrzeżenie tego nie do końca
zdefiniowanego kryterium, w którym mieści się gust, wrażliwość i
wartości estetyczne, natomiast wszelkie rozprawianie o gatunkach służy w
jej opinii jedynie zaspokajaniu próżności krytyków muzycznych, którzy
uwielbiają wszystko wkładać do szufladek, szukać skojarzeń i nawiązań
czując się bezpiecznie dopiero wtedy, kiedy wszystko mają po swojemu
posegregowane.
|
fot. Agata Jankowska |
|
fot. Agata Jankowska |
Asia porównała także w tej rozmowie muzykę do
sztuki kulinarnej wyrażając pogląd, że podobnie jak potrawa potrafi być
albo smakowita albo nie, tak również istnieje dobra lub zła muzyka,
która może wzmagać u słuchacza apetyt na jej kolejne wysłuchanie lub też
odwrotnie - powodować niestrawność już po pierwszym kontakcie. Czasami
także zły sposób jej podania w opinii Asi Czajkowskiej-Zoń jest w stanie
odebrać apetyt na ponowny z taką muzyką kontakt. Zdecydowanie
muzyka podana przez moja rozmówczynię 20 czerwca w Jazz Cafe POSK
podobnie jak ta pochodząca z jej debiutanckiego krążka
Some Of My Favs LIVE
była zniewalająco apetyczna, a dzięki znakomitej trojce towarzyszących
artystce instrumentalistów już po niewielkiej degustacji, zasłuchana
widownia nie kryla wilczego apetytu na wystawną ucztę, której efektem
nie było bynajmniej przejedzenie, a wręcz przeciwnie - ogromna chęć
powracania na Asi koncerty, tak jak powraca się do ulubionych
restauracji, aby znów smakować przyrządzane tam specjały i po raz
kolejny zamówić swoje ulubione danie.
|
Z Jimmy Thomasem i Asią Czajkowską-Zoń w Jazz Cafe POSK (fot. Artur Grzanka) | | | |
|
Asia Czajkowska-Zoń i Marcin Grabowski (fot. Artur Grzanka) |
Asia wykonała w Jazz Cafe
POSK zestaw nieśmiertelnych standardów wzbogacony o jej autorską
piosenkę "There's a place". W jej koncertowym secie odnaleźć można było
takie smakołyki jak "Blue skies Am" Irvinga Berlina, pochodzący z opery
George’a Gershwina Porgy nad Bess standard "It ain't necessarily
so", piosenkę z repertuaru Anny Serafińskiej "Kobiety których nie ma"
Agnieszki Osieckiej i Włodzimierza Nahornego, uwielbianą nie tylko
przeze mnie genialną balladę Czesława Niemena do wiersza Adama Asnyka
"Jednego serca", której wersja zaśpiewana przed trzema laty przez
Fryderyka Ngueyena z zespołu Katedra jest mi szczególnie bliska.
Ponownie pojawił sie Gershwin w kompozycji "Summertime", a na koniec
klasyk Ewy Bem "Moje serce to jest muzyk" Wojciecha Młynarskiego i
Jacka Mikuły. Rarytasem recitalu Asi Czajkowskiej-Zoń była kompozycja
"Everyday I have the blues" z gościnnym udziałem Marka Olbricha i
Eddiego Angela, którą na własny użytek nazwałem bluesem na na Piękną,
Bestię i Anioła.
|
Występ Asi Czajkowskiej-Zoń. Na pierwszym planie Igor Nowicki (fot. Agata Jankowska) |
|
fot. Artur Grzanka |
Muzyka na którą składa się zmysłowy wokal Asi,
znakomita sekcja rytmiczna oraz zniewalające piano Igora Nowickiego
zawiera nieprawdopodobny ładunek emocjonalny oraz łączy w sobie subtelną
delikatność z głębią, która pozwala słuchaczowi zanurzyć się i płynąć
po najintymniejszych zakątkach wrażliwości tej utalentowanej wokalistki,
która z każdym kolejnym utworem coraz bardziej obnaża przed nami swą
dusze, a pastelowa paleta barw jej głosu raz po raz rozbłyska
precyzyjnie kontrolowana ostrością niczym dobrze przyprawiona potrawa,
której wykwintny smak czujemy jeszcze długo po posiłku.
W
poniedziałek 29 czerwca, nieco ponad tydzień po londyńskim koncercie w
Jazz Café POSK w toruńskim Hard Rock Pubie Pamela miała miejsce polska
premiera albumu Some Of My Favs LIVE. Premiera tego wydawnictwa z
założenia była dwuczęściowa - Londyn był ze względu na to, że dwaj
londyńscy muzycy zagrali gościnnie na koncertowej płycie Asi, a toruński
Hard Rock Pub Pamela, to miejsce, w którym w październiku ubiegłego
roku płyta została zarejestrowana.
|
Blues na Piękną, Bestię i Anioła (fot. Artur Grzanka) |
|
Igor Nowicki (fot. Artur Grzanka) |
Polskiej premierze towarzyszyła
wystawa zdjęć Agaty Jankowskiej, która zaprezentowała na niej fotografie
wykonane podczas londyńskiej premiery tego krążka. W toruńskim
koncercie wzięli odział: Rafał Zwierzak Zieliński (solo), Asia
Czajkowska-Zoń z zespołem w składzie: Waldemar Franczyk perkusja, Igor
Nowicki instrumenty klawiszowe, Marcin Grabowski gitara basowa) oraz
grupa Los Angeles Trio. Dobór artystów na ten wyjątkowy wieczór nie był
przypadkowy. Artystów łączy bowiem wcześniejsza współpraca w ramach
różnych projektów. Występ muzycznych przyjaciół w HRP Pamela wygenerował
wiele ciekawych sytuacji scenicznych. Asia śpiewała gościnnie ze
Zwierzakiem i z Los Angeles Trio - z każdym z wykonawców dwa utwory na
koniec ich seta. Składające się z bydgoskich i toruńskich muzyków Los
Angeles Trio zagrało w składzie: Bogdan Hołownia - fortepian, Andrzej
"Bruner" Gulczyński - kontrabas oraz Józef Eliasz - perkusja.
|
Mark "Bestia" Olbrich i Asia Czajkowska (fot. Agata Jankowska) |
|
Asia Czajkowska-Zoń i Marcin Grabowski (fot. Agata Jankowska) |
Zespól
powstał w 1994 roku i gra muzykę w klimacie charakterystycznym dla
Zachodniego Wybrzeża USA - nienagannie elegancką, klarowną, relaksująco -
swingującą, unoszącą w sobie zapach nadmorskich promenad i dyskretny
urok luksusowych nocnych klubów Miasta Aniołów. Liderem i zarazem duszą i
natchnieniem tria jest posiadający dyplom Berklee College of Music w
Bostonie Bogdan Hołownia - wybitny pianista, ceniony i lubiany w
środowiskach jazzowych po obu stronach oceanu.
|
Asia Czajkowska-Zoń i Marcin Grabowski (fot. Agata Jankowska) |
|
Waldemara Franczyk (fot. Artur Grzanka) |
Olbrzymia wiedza
muzyczna, niezliczone koncerty oraz natura muzyka ciągle poszukującego
nowych dróg, zapewniają mu zasłużenie godne miejsce wśród elity polskich
pianistów jazzowych. Na kontrabasie towarzyszy mu Andrzej "Bruner"
Gulczyński, niegdyś basista Nocnej Zmiany Bluesa, obecnie prowadzący
własny kwartet jazzowy Brunerschaft. Z racji bardzo wysokich
umiejętności muzycznych "Bruner" często jest zapraszany do współpracy
przez wielu muzyków i zespoły jazzowe. Perkusistą tria jest Józef Eliasz
- niekwestionowany mistrz w swojej profesji, którego kunszt techniczny,
niezwykła wrażliwość muzyczna i doświadczenie stawiają go w ścisłej
czołówce perkusistów jazzowych naszego kraju. Ten znakomity
instrumentalista prowadzi także z sukcesami własny big band będąc
jednocześnie właścicielem i animatorem klubu jazzowego Eljazz w
Bydgoszczy. Muzycy Los Angeles Trio wykonują m.in. tak popularne polskie
przeboje ostatnich kilkudziesięciu lat jak "Ada to nie wypada", "Sex
appeal" czy "Groszki i róże", które stały się dla nich inspirującym
materiałem do poszukiwania zupełnie nowych aranżacji.
|
fot. Artur Grzanka |
Jak już
wspomniałem, smaczku londyńskiemu występowi Asi Czajkowskiej-Zoń dodali
gościnnym udziałem w utworze "Everyday I Have The Blues" dwaj
czarodzieje z Blues Eternity - Mark "Bestia" Olbrich i Eddie Angel, którzy wraz z resztą swojego bandu udowodnili, że prostota bluesa potrafi nieść podobne pokłady emocji, jakie wyzwalają najbardziej rozbudowane popisy instrumentalnych żonglerów rocka czy kaskady skomplikowanych solówek wirtuozów jazzu i fusion. Mark Olbrich podczas blisko trzygodzinnej rozmowy w pubie Big Chill House wyłożył mi wiele niesłychanie ważnych prawd na temat muzyki, którą pokochał najbardziej, a sedno swoich poglądów zawarł w następujących słowach: "Blues nie jest muzyką, tylko przekazem w sposób muzyczny tego, co
grającemu siedzi w duszy i w głowie. Dopóki tego nie złapiesz, to nie
masz pojęcia, czym jest blues.."
|
Pamiątkowe ujęcie z Laurie Garmanem |
Od jakiegoś czasu próbuję łapać to wszystko, co o bluesie powiedział mi Mark. Jestem tez przekonany, ze Blues Eternity mógłby swoimi koncertami regularnie oczarowywać miłośników bluesa w naszym kraju, gdyby tylko w ojczyźnie lidera tej formacji znalazł się konkretny i pełen entuzjazmu promotor. Bluesa w Polsce grało i gra wiele znakomitości, ale tylko w tym jedynym przypadku urodzony przed laty nad Wisłą mistrz gitary basowej mógłby swoim rodakom przywozić znad Tamizy urodzonego nad
|
Z Alessandro Cinelli |
Missisipi artystę totalnego mającego na koncie występy z jednym z najbardziej zasłużonych zespołów świata. Być może jestem niepoprawnym romantykiem, ale bardziej niż w pojawienie się takiej osoby wierzę w magiczne właściwości peronu 9¾ na dworcu King'Cross, dzięki którenu panowie z Blues Eternity mogliby błyskawicznie i bez pośredników przybywać w dowolnej chwili do Warszawy. Wszak o zapomnianym peronie* na stacji Warszawa Zachodnia od lat krążą legendy. Wiadomo
|
Też próbowałem, ale tylko wózek się przedostał :-) |
też, że w tak "solidnej" instytucji, jaką jest PKP, nikt z decydentów nie pozwoliłby projektantom zapomnieć o najmniejszym nawet detalu. Wspomniana legenda głosi, że przy ulicy Tunelowej miał rzekomo kiedyś powstać nowy dworzec Warszawa Zachodnia i dziwnym zbiegiem okoliczności w planach tej inwestycji nie uwzględniono właśnie peronu nr 8. Dlaczego? Oficjalnie tego nie wie nikt. Ja jednak jako wieloletni pasjonat kolejnictwa i "Poczekalni PKP" Eli Mielczarek, wietrzę w tym niedopatrzeniu cichą zmowę... czarodziejów, których pośród kolejarzy podobnie jak wśród muzyków od lat nie brakuje. Kto wie, czy zapomniany peron nr 8 nie stanie się w bliżej nieokreślonej przyszłości końcówką niedostępnej dla zwykłych śmiertelników linii kolejowej, której początku należy szukać na londyńskim peronie 9¾. Cokolwiek w tej sprawie się wydarzy, ufam, że Mark Olbrich Blues Eternity czy to przy pomocy magii czy też twardo stąpających po ziemi promotorów jeszcze nie jeden raz oczaruje polskich fanów Bluesa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz