Marcin Kuchta
Muzyka w jego domu była od zawsze. Na siódme urodziny dostał w prezencie singla 2 plus 1 i longplay Odział Zamknięty. Potem były Lady Pank, Perfect, Republika i… Boney M. W nagrodę za świadectwo z wyróżnieniem Marcin dostał adapter i nie musiał już chodzić do Dużego Pokoju żeby puścić sobie „Andzię”. Potem pracował w wakacje, aby jak najszybciej uzbierać na „jamnika”, Kto wtedy miał kompakt, ten był gość. Marcin nie miał. W wiek młodzieńczego buntu wchodził słuchając Depeche Mode. Potem przyszły The Cure. Pearl Jam. U2, Blur i dziesiątki innych. Starsi koledzy z LO opowiadali mu o swoich fascynacjach. Dostał o nich płytę z pryzmatem na okładce i od tego momentu zaczęło się całkiem inne słuchanie muzyki. Potem przynieśli mu King Crimson, The Doors, Genesis i Petera Gabriela i przede wszystkim Polskie Radio Program Trzeci a w nim Piotra Kaczkowskiego. Radio i jego magia porwały Marcina z całą mocą. Było dla niego jasne, że także musi spróbować swoich sił. Stało się to w 1995 roku kiedy jako student I roku pedagogiki poszedł do „Afery”, studenckiego radia Politechniki Poznańskiej. W życiu Marcina zaczęło się dziać tyle, że opowieści starczyłoby na kilka takich bio. New Model Army, R.E.M. The Clash, Dead Can Dance… Było to najmilsze i najintensywniejsze kilka lat jego życia. Przywilej odsłuchania krążka przed jego premierą i palące policzki wynikające już tylko z trzymania go w dłoni. Takiego czegoś się nie zapomina. Marcin przekazuje tę miłość dalej. Jego dzieci już w wieku 3 lat wiedziały jak łapie się kompakt, aby go nie pobrudzić i nie zniszczyć, a jego kolekcja płyt tylko przez chwilę musiała stać poza ich zasięgiem.
Jedną z konsekwencji mieszkania poza Polską jest to, że czasem zdarzy się, iż coś, jakieś wydarzenie w kraju, nas ominie. Tym bardziej mieszkając w mieście tak wielkim jak Londyn, gdzie do każdego daleko i ciężej regularnie się spotykać, pogadać, wymienić najciekawszymi „co tam słychać?”.
W ten sposób ominęła mnie premiera płyty Nielot Króla, i to ominęła szerokim łukiem. Dowiedziałem się o niej z profilu Grabaż wieczorową porą, na facebook’u. Krzysztof Grabowski wymienił to wydawnictwo w swojej polskiej top 20 roku 2014, w czasie jakoś około-noworocznym. Umieścił bardzo słusznie. Ja tak zrobię w swoim top 10 2015, pomimo że płyta ukazała się 12 miesięcy wcześniej, niż kiedy piszę te słowa.
Zacząłem poznawać tę płytę przez youtube. Najpierw „Powoli” do którego link podał Grabaż. Potem już kolejno, cokolwiek ten serwis podpowiadał. Nie mogłem się od tych klipów oderwać. Laptop odtwarzał mi je bez końca. Musiałem mieć tę płytę. Kiedy po raz pierwszy ją trzymałem w rękach, jeszcze dziewiczą, zanim włożyłem do odtwarzacza, trochę zawiedziony odnotowałem, że ma tylko osiem utworów. I to chyba jedyny zarzut jaki możemy Królowi postawić. Nie najadam się tym materiałem do syta. Mało mi. Muszę słuchać na okrągło. Uczta zaczyna się od pierwszych nut, od pierwszych słów. Właśnie. Słowa. Słowa do muzyki elektronicznej jak poezja śpiewana? Ryzykowne, ale zadziałało. „Szczenie”, „A więc teraz”, „Powoli”. Właściwie należałoby wymienić wszystkie osiem utworów. Jedyny problem w tym temacie, to… jak te utwory zanucić z gitarą przy ognisku? Melancholia podana na srebrnej tacy, polana sosem z romantyzmu. Wspomniałem, że Grabaż umieścił tą płytę w swoim polskim top 20, oraz że ja wymienię ją w swoim top 10. Tak zrobię. Nie w polskim top 10, tylko top 10 ogólnym. Nielot spokojnie może stawać w szranki z Jackiem Whitem, czy Foo Fighters. Bez najmniejszych kompleksów. To w jaki sposób jest nagrana i wymyślona, to world class. Już nawet na średniej jakości sprzęcie słychać każdą nutę. Czysto. Jeśli masz coś lepszego niż odtwarzacz .mp3 to oszalejesz ze szczęścia. Wszystkie tony pięknie uwypuklone. Żaden dźwięk innemu nie przeszkadza a każdy zachwyca głębią. Nielot jest dziełem kompletnym. Do „Szczenięcia”, oraz „Powoli”, nakręcono doskonałe wideoklipy. Okładka i książeczka zrobiona tak subtelnie, jak napisana jest poezja którą śpiewa Błażej Król. Bardzo się cieszę, że coraz częściej w kraju nad Wisłą, pojawiają się artyści, którzy widzą wyraźnie, bardzo dokładnie, wszystko, aż po horyzont. Ten Nielot, jest na prawdę wysokich lotów.
Z opóźnienia, jakie jest konsekwencją mieszkania tutaj, o którym wspomniałem na początku, wynika jeden ogromny plus. Mogłem liczyć, i nie przeliczyłem się, że nie za długo będę musiał czekać na nowy materiał Króla. Już po dwóch miesiącach zasłuchiwania się w Nielocie, do moich rąk trafił kolejny krążek, Wij. Spokojny wstęp, niejako kontynuacja drogi jaką autor obrał na pierwszej płycie, nie zapowiada tego co się zaczyna dziać dalej. Im głębiej "w las", tym twardziej, z coraz większym pazurem. Również w warstwie lirycznej. Konsekwencja Błażeja Króla w budowaniu nastroju płyty może się tylko podobać. Nie tylko w budowaniu nastroju zresztą. Artysta rozpędza nas z każdym utworem i… ponownie zbyt szybko się z nami żegna, jak na pierwszym krążku. "Dalej radźcie sobie sami", zdaje się mówić ostatnim utworem. Uznając to już za znak firmowy autora, znowu przyznam mu rację. Płyta krótka, lecz bardzo dobra, sama domaga się ponownych przesłuchań. Włączam ją raz za razem z niemałą przyjemnością. Bardzo się cieszę, że coraz częściej w kraju nad Wisłą, pojawiają się artyści, którzy widzą wyraźnie, bardzo dokładnie, wszystko, aż po horyzont. Słuchając Nielotu oraz Wija jednego po drugim, odnoszę wrażenie, że Błażej Król widzi nawet trochę dalej, ale co tam dostrzegł jest na razie tylko jego tajemnicą. Podzieli się nią ze mną. Tego jestem pewien. Tym razem jednak, przyjdzie mi na to czekać niestety dłużej niż dwa miesiące.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz