Bartosz Bukowski - Niezapominajki

Początek

Nie dalej jak miesiąc temu usłyszałem najokrutniejsze słowa jakie może usłyszeć człowiek od drugiego człowieka - NIE KOCHAM CIĘ. Nie minęło jeszcze zbyt wiele czasu od tego mojego końca świata. Ciągle mi bardzo źle, ale postanowiłem jeszcze raz zmierzyć się z tą naszą dziesięcioletnią historią pełną nadziei i marzeń, lecz niestety głównie wypełnioną marazmem i lenistwem dnia powszedniego, tym podstępnym złodziejem, który powoli wybiera drwa z ogniska miłości. Pomalutku, systematycznie i nie spocznie, dopóki nie zostanie już tylko garstka popiołu, którą z łatwością rozdmucha potem wiatr z kolejnej niepotrzebnej już nikomu awantury. I nie zostanie nic. Tylko czarna dziura i żal. Żal do siebie, świata, losu i drugiej osoby, ale o tym później dużo później.


Na początku był marzec. Nie!!! Na początku był pomysł, bo jak powiedziała mi pani Mentel w szkole, gdy zbyt gorąco broniłem tezy, że czyny są więcej warte niż zamiary: Bartosz pamiętaj o tym, że każdy czyn powinna poprzedzać myśl. Zapamiętałem. Jest rok 2006. Polacy od dłuższego czasu mogą swobodnie podróżować po całej Europie, a w niektórych krajach podjąć legalną pracę. I popłynąłem tym szerokim strumieniem szukających w Anglii szczęścia, a głównie pieniędzy. Chciałem zostać tylko do końca wakacji, ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, że na przejściach granicznych, nad którymi jest wielki napis Welcome powinien być zamontowany wielki neon z ostrzeżeniem: Zostaniesz tu na zawsze!!! Całkiem niedawno powiedział mi o tym mój przyjaciel.

Lecz zanim udało mi się pierwszy raz w życiu oderwać na dłużej od ziemi, musiałem przejść okrutny bój z największym hamulcowym mojego życia - Tatą, który jak nikt inny potrafił zmotywować i dodać otuchy. Nie odpuścił nawet swemu siedmioletniemu dziecku, które podczas zebrania rodziców w szkole zgłosiło się, żeby zaśpiewać swoją ulubioną piosenkę o misiu polarnym, który stąpał po niepewnym lodzie i ten jego brak rozwagi kończy się dla niego zimną, lodowatą kąpielą w morzu arktycznym, która to niedługo spotka także szczęśliwego jeszcze na razie wykonawcę, który w chwile po swoimi występie biegnie pełen dumy do taty czekając na pochwały. Zamiast nich dowiaduje się jednak, że nie powinien nigdy zgłaszać się do śpiewania, bo śpiewa niezbyt ładnie. Moja odwaga - o ile tamtego dnia nie umarła - z pewnością doznała mocnego uszczerbku. Tata krzyczał - co ty będziesz tam robił z twoją nogą i angielskim, na pewno sobie nie poradzisz.


Nie chcę, żeby to wyglądało tak, że tata nas nie kochał. Nie. On kochał nas, tylko, że kochał za bardzo i chciał nas w ten sposób uchronić przed całym światem. Czy wierzył w nas, czy nie? Pewnie tak, ale przede wszystkim bał się. Z pewnością byłby gotów dla nas niczym ten mityczny pelikan rozerwać swoją pierś, by swoją krwią móc uratować swoje młode, ale w naszą samodzielność niespecjalnie wierzył. Śmieszne jest też to, jak po niecałym roku zmienił diametralnie zdanie i na moje nieśmiałe sugestie o powrocie wypalił - Zwariowałeś? A co będziesz w Polsce robił!? Pieniądze na bilet dostałem od mojej nieodżałowanej babci Broni, a moim przewodnikiem i aniołem stróżem w mej pierwszej wyprawię na Wyspy został Kamil. Ten sam Kamil, dzięki któremu wyróżniam się z grona przechodniów swoim nie do końca równym krokiem. Ot taka moja mała ekstrawagancja! Sam lot - mimo, że był pierwszym w życiu - nie wywarł na mnie wielkiego wrażenia. W dzisiejszym świecie nie ma już miejsca na coś nowego, na taki naprawdę pierwszy raz!!!

Wszystko już widzieliśmy. Byliśmy już w kosmosie, a z Cousteau oglądaliśmy dna oceanów. Nie ma już miejsca na odkrycia i odkrywców, a terra incognita znikła i przepadła już bezpowrotnie. Możliwe, że gdybyśmy znaleźli się w kosmosie i wyjrzeli prze okno naszej kosmicznej taksówki, bylibyśmy rozczarowani, bo w kinie wyglądało to lepiej. I tylko w świecie naszych uczuć jest zawsze miejsce na ten pierwszy raz, o czym ostatnio dotkliwie się przekonałem, więc może tylko ten świat jest dla nas naprawdę ważny, a tak często o nim zapominamy. A może to tylko ja nie pamiętałem? Wróćmy teraz do mojego Anioła Stróża w mojej podróży do Anglii, czyli Arcy-diabła Kamila, który swoją nieprzyzwoitą szczupłością i nieco zbyt szerokim uśmiechem pełnym wielkich zębów i niewybrednych żartów z łatwością kruszył serca dziewczyn, a dla jego niektórych kolegów znajomość z nim kończyła się trwałym kalectwem. Nic więc dziwnego, że z takim opiekunem na jednej z pierwszych stacji metra pozbyłem się ponad połowy gotówki kupując trawę od pierwszego lepszego dilera. A najciekawsze w tym wszystkim jest to, że ja nigdy nie przepadłem za trawą.


Kamilowi mało kto jednak potrafił odmówić. Na pewno nie ja. Taka jest waga słów, że zwykłe "Nie" i "Tak" - te dwa krótkie słowa jakże często wypowiadane bez zastanowienia, ot tak na "odwal się", dla świętego spokoju mogą zdecydować o reszcie naszego życia i właśnie dlatego parę lat temu przebyłem całe tourne po małopolskich szpitalach: Bochnia, Kraków i wreszcie moje ulubione Zakopane. Nie wspominam jednak tych wizyt za bardzo źle, a wręcz na odwrót - podczas większości z nich dobrze się bawiłem i poznałem dużo ciekawych ludzi. Pomimo jednak wielkiego wysiłku chirurgów i kilku operacji w dalszym ciągu utykam lekko na prawą nogę.


6 XI 2001 (mój czarny wtorek)

Motto: Jakkolwiek przeżyty dzień nie musi się równać jakkolwiek przeżytemu życiu. Jakkolwiek UWAŻAJ!!!

Jesień w Gierczycach pierwszego roku nowego tysiąclecia była piękna i jak zawsze bogata w orzechy włoskie i brudne ręce od ich łupin. Ja sam dopiero co wróciłem ze Szwajcarii z mojego pierwszego winobrania i z ufnością patrzyłem w przyszłość tym bardziej, że moje kieszenie wypełniały franki szwajcarskie, które wtedy nikomu jeszcze nie kojarzyły się z kłopotami. Sam dzień był nijaki, może nawet trochę szary. Nic go nie wyróżniało spośród setek innych dni, był z gatunku tych, które zapomina się zaraz po zapadnięciu zmroku. Szary, pusty, nudny, a do tego wszystkiego miałem kaca, który w wystarczający sposób odbierał światu jego czar. Siedziałem sam w barze ciesząc się tym bogactwem, o które apelował zawsze jesienią nasz proboszcz podczas kwesty na tarnowskie seminarium i tłukłem orzechy. Na to wszystko wpada do baru Kamili, a wraz z nim cały jego zgiełk i harmider, które nie opuszczały go nigdy nawet na krok. Wkoło niego w jakiś przedziwny sposób kręciła się nigdy nie kończąca się impreza. I w krzyk - musisz jechać do mnie, pijemy - Poziomka mnie rzuciła. Co było robić? Nie można przecież zostawić kumpla w potrzebie.


I tak parę godzin później znalazłem się w pędzącej czerwonej fieście w jej ostatniej drodze, w której znalazłem się wbrew swej woli i której przyczyny nie potrafiłem wyartykułować stając się po raz kolejny ofiarą tego mojego totalnego braku tak modnej teraz asertywności. Jako dziecko szybko nauczyłem się mówić, tylko z tym pieprzonym NIE mam ciągły kłopot. Z początku bałem się. Chciałem wysiąść, bo - jak mi się wtedy wydawało - w przeciwieństwie do kierowcy nie chciałem się zabić. W pewnej chwili przemknęło mi jednak przez głowę "dlaczego nie?". Później pojawiła się obojętność wobec życia i nie wiem czy przerodziła się ona w chęć by... To takie proste i łatwe i kończy wszystko!!! W parę minut później moje myśli... pragnienia? zmaterializowały się.

Chyba jednak nie do końca tego chciałem, bo trochę się jednak bałem. Kilkakrotnie przeszła mi przez głowę myśl - uderzymy, nie uderzymy. Bardziej zależało mi na NIE, ale o jakimś wielkim przerażeniu nie było mowy. W momencie uderzenia dość obojętnie pomyślałem - a więc to wszystko. Żadne uczucie nie towarzyszyło tej myśli. Gdy teraz to wszystko wspominam (a właściwie odczytuję/przepisuję z mojego niebieskiego kalendarza z wielkim napisem Sprenrzyna, w którym S jest wystylizowane w wielką uśmiechniętą gębę wystawiającą wesoło język), to najbardziej przeraża mnie fakt, że kiedy od wypadku dzieliły mnie całe wieki minut, przeszła przez moją głowę myśl, że chciałbym zginąć. Może nie tyle co chciałbym, ale że nie byłoby to dla mnie najgorszym rozwiązaniem. Sam moment wypadku napawał mnie optymizmem, bardziej zależało mi jednak, żeby minąć to drzewo.


Ale skąd? Dlaczego pojawiła się w mojej głowie na poły samobójcza myśl? Właściwie nie samobójcza, ale równie straszna - zgoda na moją śmierć. Śmierć w wieku 23 lat. Nie wiem jak ten drobny zarodek chęci śmierci mógł się we mnie znaleźć. Choć może... Może wcale nie byłem tak bezczelnie zadowolonym z siebie i świata, jak próbowałem innych do tego przekonać. Miałem swoje maleńkie kłopoty, ale to przecież JA zawsze powtarzałem, że nawet największe kłopoty nie uprawniają nikogo do wyręczania - jak śpiewał Kazik - panny Atropos.

Może właśnie mój wtedy niechlujny, leniwy sposób życia podsunął mi taki prosty pomysł na sprzątniecie tego w sumie dość niewielkiego bałaganu, jaki sobie zafundowałem. Wreszcie byłem pijany. Choć może nie jest to zbyt odpowiednie słowo, bardziej pasuje zatruty alkoholem (pijany kojarzy się zbyt dobrze) i w tym ciemnym otumanieniu tą chorą myśl mogłem wziąć za swoją. Cholera wypieram się jej stanowczo, ale jednak ona była, pojawiła się w mojej głowie i muszę o tym pamiętać!


Zaczynam myśleć o Tobie jak o tych aniołach z moich ostatnich snów, które śniły mi się, gdy było ze mną bardzo źle. Śniły mi się: dziewczyna, która trzymała mnie za rękę, a druga dłonią gładziła mnie po niej i mówiła mi, żebym się niczym nie przejmował, że wszystko będzie dobrze. Te sny to - może to niedorzeczne zabrzmi - niemal namacalny dowód na istnienie Jakiejś Życzliwej Nam Siły. Ja wiem, że myślisz teraz, że do reszty zwariowałem. Sny namacalny dowodem? Absurd!!!

29 III 2017

Motto: Wysyłanie sygnałów zostawmy satelitom i radiostacjom. Ludzie niech raczej z sobą szczerze rozmawiają.

Dwadzieścia kilogramów mniej to jakkolwiekby to nie zabrzmiało, to duży plus. Jestem pogodzony z losem, ale zgoda nie oznacza szczęścia, ale o to nigdy za bardzo nie zabiegałem. Powtarzałem sobie: dystans i jeszcze raz dystans do siebie samego i życia pozwoli bezboleśnie przez nie przejść i tak dalece wycofałem się ze swojego życia, że nawet nie zauważałem, kiedy przestałem brać w nim czynny udział, kreować je. Nawet nie tyle płynąłem z nurtem, co jakiś czas temu osiadłem na mieliźnie, o co niesłychanie łatwo, gdy pracuje się na nocną zmianę i nie tyle przesypia się dzień, a życie, rodzinę, znajomych. Nie było nikogo, kto chciałby mnie z tej mielizny ściągnąć, bo tak samo jak sam o siebie przestałem dbać, tak i ktoś poniekąd współodpowiedzialny za mnie porzucił mnie i nie interesował się mną, nami od dawna, a wytrzymywał ze mną tylko dlatego, że mój całkowity brak zalet rekompensowałem niemal całkowitym brakiem wad i niesamowitą kamienną, nadludzką cierpliwością. Kiedyś dość dawno temu oglądałem film przyrodniczy, w którym pojawiło się prze-ciekawe stworzenie, prawdziwy twardziel, mistrz przetrwania - ryba dwudyszna, która zafascynowała mnie.


Pomyślałem wtedy, że ja też przypominam taką dziwną rybę, która wcale nie potrzebuję mórz i oceanów oraz ich przestworzy, czystej i krystalicznej wody, by żyć. Zamiast tego wystarcza jej kałuża, a nawet zwykłe błoto, w którym się tapla, a wręcz całkowity brak wody specjalnie jej nie szkodzi, podobnie jak ja nie wymagam zbyt wiele od życia. Taka to z niej dziwna ryba, a ze mnie człowiek. Ale byłem młody, a ludzie młodzi powinni przecież być zachłanni, ambitni, powinni mieć w sobie niezaspokojoną żądzę doznań i życia, a nie zadowalać się tylko tym, by być. Młodość to krwiożerczy, wiecznie głodny rekin, nieustająco polujący na okazje, nienasycony nowych doznań i miejsc pięknych jak rafa koralowa.

Ale ja już wtedy patrzyłem na świat inaczej, z większą wdzięcznością i pokorą, bo przecież niedawno dostałem go po raz drugi i  nie myślałem już o rzeczach małych jak o rzeczach małych, bo już dla mnie takich nie było. Któregoś ranka niedługo po moim powrocie ze szpitala obudziły mnie ze snu słowa piosenki: "budzi się z nocy nowy dzień, nieskalanie czyste niebo, co było wczoraj odeszło w cień...". Poprzez uchylone drzwi balkonu zobaczyłem to czyste błękitne niebo, do pokoju wpadało powietrze przepełnione słońcem, a do tego ta soczysta zieleń drzew. I ja to wszystko słyszę, widzę, czuję. Żyję! I to wszystko i aż wszystko! A parę lat później zapomnę o tym sypiając w dzień ...


6 IV 2017 

Motto: Henry Kadzidło zdrady Król
            Zdradzany zdradzał własny ból
                                                   T. Love

Świat uczuć to nie matematyka, nie proste równanie - tu odejmiemy, tu dodamy i wszystko będzie się zgadzać. Tego człowieka usuniemy z równania naszego życia i zastąpimy go innym. W świecie uczuć jeden nie równa się jeden. Uczucia to nie porządek, niedzielne obiady i sobotnie kino. To emocje i niekończąca się walka o siebie nawzajem. Gdy jej zabraknie, pozostaje już tylko cicha zgoda, a nawet przyduszenie czegoś, co jeszcze się tli. Czekanie na koniec. Kto jest bezwzględnym katem? Czy ten, co nieświadomie zaniedbał, pogubił się, czy ten, który już tylko stoi z boku, obojętny i zimny czekając aż wszystko zgaśnie. Są takie chwile w życiu, kiedy obie strony mają swoją prawdę, każda swoją i cały dramat jest w tym, że obie strony się nie mylą. Najgorsze jest też to, że wektory obu prawd skierowane są w totalnie przeciwne strony i nigdy się nie przetną, nie spotkają. Sytuacja bez wyjścia, bez szans na porozumienie, na kompromis. Szczególnie w chwili, gdy jedna ze stron zaczęła już nowe życie odmawiając drugiej osobie nawet prawa do tego, by poczuła się zdradzona! Bo niby z definicji zdrady już nie ma, bo wcześniej zakomunikowano koniec. Proste odejmowanie, czy też może wyrzucenie poza nawias i równanie się zgadza. Nie ma pokrzywdzonych i oszukanych. Matematyka królową nauk i basta!!!


21 IV 2017 (słowa)

Motto: Są słowa, które powiedziane raz, nigdy już nie giną. Z wiatrem wędrują przez cały świat, czasem w ciszy możesz je usłyszeć...

Kocham słowa. Nasz świat, nasza Ziemia - planeta ludzi nie może istnieć bez słów. Dziki nieokiełznany świat przyrody nie potrzebuję słów, a my tak bardzo musimy wszystko nazwać, oswoić. Nazwać to, czego nie znamy, bo coś nienazwane nie jest częścią naszego świata i tak naprawdę nie istnieje. Samo nadanie nazwy to za mało, bo zaraz za tym idzie chęć zrozumienia, a to potrzebuje jeszcze więcej słów i pojęć w nich ukrytych. Emocje lepiej mieści w sobie muzyka.


Jeden obraz więcej wart niż tysiąc słów, ale słowa mogą być muzyką, mogą tworzyć zaklęcia, budować czar. Można coś czasami wytłumaczyć, przybliżyć w dwóch słowach, jednym ciepłym zdaniem wyciągnąć kogoś znad skraju przepaści rozpaczy. Słowa to wreszcie rozmowa, próba zrozumienia, poznania się. Czasami kłótnia, ale przecież kłótnia może być walką o siebie nawzajem, wyrazem troski krzykiem o zrozumienie i uwagę. Kłótnia nie musi być i nie jest wyrazem nienawiści. Nienawiść milczy i jest głucha! I z reguły rodzi się z braku zrozumienia, braku wymiany słów chęci słuchania ich. Czasami, głównie gadamy po to żeby gadać, te nasze "w koło te same historie" po prostu po to, by bardziej być razem. Budują one nastrój i więzi i tak słuchający - choć już dobrze zna całą opowieść - to i tak z radością czeka na tę kochaną i dobrze znaną mu puentę. Cieszy się tą wspólną chwilą, barwą opowiadającego głosu, z radością śledzi mimikę twarzy na stałe przyklejoną do poszczególnych fragmentów opowieści po raz wtóry opowiedzianej dla niego i tylko dla niego. Teraz to widzę. Otwieram usta i zaczynam mówić, wyciągam to, co najlepsze i sprawdzone i w połowie zdania słyszę pełne złości i wyrzutu: "po co mi to mówisz, słyszałam już to setki razy".


 Jest mi trochę przykro (bardzo), próbuje obrócić tę niemiłą i niestety coraz częstszą chwilę w żart i trochę się usprawiedliwić i bronię się mówiąc, że przecież nie codziennie wynajduje się dynamit!!! Nie rozumiałem jeszcze wtedy, że to wcale nie chodzi o te moje niechciane "w koło te same historie", a że dużo bardziej niechciany jest sam opowiadający. Co gorsze, coraz mniej było we mnie odwagi i chęci, by znowu otworzyć usta i tak powoli i cicho zacząłem zwijać się do środka i chować się jak ślimak w swojej muszli. Zamilkłem. I to był chyba początek...

03 V 2017 (Przebłyski / Niezapominajki)

Motto: Człowiek zmagając się z przeszkodą obnaża swoje ja i poznaje samego siebie.
                                                                             Antoine de Saint-Exupery – Ziemia, planeta ludzi.

Lubię pamiętać, grzebać w mojej głowie i odnajdywać coś, czego - wydawałoby się - dawno nie powinno tam być. Ja nie zapominam. Choć brzmi to trochę jak groźba, to nią nie jest. Pamiętać nie znaczy być pamiętliwym. Tak samo jak nie zapominać, nie znaczy nie wybaczać. Bo jak się już wybaczyło, to nie można o tym zapomnieć, ani na moment. Jestem z mamą w naszych gierdeckich pasiekach, idziemy koło potoku wzdłuż którego ciągnie się - dla mnie wtedy - niekończący się zagajnik. Spoglądam w górę i z radością obserwuję igraszki zieloniutkich, młodych liści, które podobnie jak ja niedawno pojawiły się na tym świecie z wiosennymi promieniami słońca. Coś jakby migotliwa zabawa w berka w koronach drzew.


Nie odrywam wzroku, cieszę się z ich zabawy i z tego, że jesteśmy razem - ja, mama i Ela, która już tak dzielnie z nami podróżuje na kres wtedy znanego mi świata. Wtem ona potyka się i wywraca na ziemię, a mój wzrok odrywa się od tej pasjonującej podniebnej gonitwy, podążając za tym w sumie wtedy dość częstym zjawiskiem, jakim była moja upadająca siostra. A potyka się tak szczęśliwie, że pięknie ląduje w tym niebieskim cudzie - kawałku nieba wyrastającym wprost z ziemi. Szeroko otwieram buzie, oczy rosną mi do rozmiarów talerzyków (tych deserowych, bo jestem dzieckiem i strasznym łasuchem). Pytam mamy co to za kwiatki?

- Niezapominajki – odpowiada

- Dlaczego niezapominajki?

- Bo są tak piękne, że jak ktoś je choć raz zobaczy, to nigdy ich nie zapomni - odpowiedziała mi mama.

Patrząc na te małe śliczne, skromne kwiatki wiedziałem, że to prawda i że nigdy ich już nie zapomnę. Pokochałem jej wtedy i to dzięki nim zrodziła się we mnie ta wielka chęć do niezapominania.


Ja, czyli Bartosz Bukowski. 19 maj 1978 to mój początek. Dzieciństwo pięknie podzielone pomiędzy Kraków, a później Gierczyce. Tu i tam niekończąca się bajka pełna malin, spacerów na Wawel i dzikich podróży do Gęstych Cierni i ukrytych w nich niezapominajek. I tak samo pełne wypraw w przeszłość wraz z historiami opowiadanymi mi przez moją babcie i jej starszą siostrę - dla mnie po prostu ciocię Gienię. W roku 1983 przekraczam próg szkoły podstawowej im. Marii Curie Skłodowskiej w Łapczycy, a dokładniej jej fili w Gierczycach. O samej szkole podstawowej niewiele mogę powiedzieć z wyjątkiem tego, że do 3 klasy miałem pod górkę, a później PKS-em. W 1992 roku dostaje się do liceum im. Edwarda Dembowskiego i tu w jednej chwili rodzę się na nowo, gdy ktoś z tłumu na mój widok krzyczy - "te kur... popatrz jaki sprężyna idzie". I tak zostałem Sprężyną, choć sam zmieniłem pisownie na Sprenrzyna, by podkreślić moją dysortografię i odróżnić od innych "pospolitych" sprężyn. W gdowskim liceum zacząłem przygodę z pisaniem publikując swoje teksty w legendarnym w pewnych kręgach "Kujonie Wieczornym wydanie poranne". Po szkolę średniej wracam na cztery szalone lata do Krakowa i rozpoczynam dziką zabawę połączona z okazjonalnymi wizytami na uczelni, co zaowocowało trzykrotnym pobytem na drugim roku bibliotekoznawstwa UJ. Ten jakże wesoły etap mojego życia kończy się gwałtownym spotkaniem z pewną wierzbą, w wyniku którego pewna fiesta trafia na złom, a ja zaprzyjaźniam się na trzy lata z dwiema laskami (kulami). To nieudane hamownie przed drzewem dość mocno wyhamowało moje życie i na powrót zacząłem sobie zapisywać to i owo. Wreszcie miałem w nadmiarze tego, czego zazwyczaj wszystkim brakuje – czasu. W 2007, gdy w miarę pewnie staję na dwóch nogach, wsiadam w samolot i zaczynam swoją angielską przygodę, która trwa do dziś. Na początku był Queen, a potem długo, długo nic. Ich cała dwudziestoletnia dyskografia nauczyła mnie, że w rock and rollu nie mam miejsca na szufladki i że można zwiewnie flirtować z różnymi gatunkami. Dzięki Freddiemu i spółce mam niesamowicie otwartą głowę na Muzykę, choć jako upadły bibliotekarz powinienem lubić szufladki. Tak się jednak nie stało i w to mi graj!!! Bibliotekoznawstwo, więc mnóstwo książek za mną, ale od kilkunastu lat mam wrażenie, że najważniejszą już przeczytałem, a jest nią zbiór opowiadań Antoine de Saint-Exupery z najważniejszym dla mnie – Ziemia, planeta ludzi. Nic więcej nie dodam z wyjątkiem PRZECZYTAJCIE!!!

środa, 26 lipca 2017

Darek Kowalski - Happy Jazz Festiwal

Moriah Woods (fot. Agata Jankowska)

Zbliża się Happy Jazz Festiwal-plenerowe wydarzenie organizowane od 2015 roku w Muszli Koncertowej malowniczego Parku Zdrojowego w Ciechocinku. Głównym architektem przedsięwzięcia jest Jurek Szymański. W jego realizacji wspiera go burmistrz miasta - pan Leszek Dzierżewicz. W tym roku zostanie ono zorganizowane w formule benefisu, którego bohaterem będzie Marek Gaszyński. W trakcie koncertu wystąpią m.in.: Apostolis Anthimos, Krzysztof "Puma" Piasecki, Moriah Woods... Będzie też silna toruńska reprezentacja. Ze swoimi formacjami zaśpiewają: Sylwia Kwasiborska i Asia Czajkowska-Zoń. W roli "gospodarza", obok Marka Gaszyńskiego, wystąpi zespół Skołowani.

Moriah Woods (fot. Agata Jankowska)
Myślę, że to wszystko, co mogę zdradzić przed oficjalnym ogłoszeniem składu Happy Jazz Festiwal 2017. Skorzystam z okazji, aby przybliżyć Państwu postać jednej z artystek występujących w trakcie benefisu. Moriah Woods, bo ją mam na myśli, to amerykańska wokalistka, instrumentalistka, autorka tekstów i kompozytorka. Swoją twórczością nawiązuje do najlepszych tradycji amerykańskiego folku, ale wykonywanego z wyraźnym indywidualnym piętnem. Z dużym wyczuciem łączy korzenne brzmienia z nowymi trendami. Sama artystka muzykę, którą gra, określa jako "folk noir, czyli coś starego, coś mrocznego, coś żarliwego i pełnego pasji". Tyle w skrócie. Moja osobista refleksja wykracza daleko poza tych kilka zdań. Moriach Woods to indywidualność trudna do zaszufladkowania, mimo jej wyraźnych inspiracji. Wyniosła je ze środowiska, w którym się wychowała ( Stan Kolorado, USA). Trzeba je łączyć z przekazanymi jej przez rodziców fascynacjami. Mama artystki jest skrzypaczką, preferującą muzykę poważną, tata gitarzystą obracającym się w stylistyce klasycznego rocka. Z tym muzycznym bagażem Moriah Woods zdecydowała się "wylądować" na stałe w Polsce. Tu tworzyć i pracować. Śmiała decyzja, szczególnie że podjęta na podstawie trzymiesięcznego pobytu w naszym kraju, spowodowanego rodzinnymi zawirowaniami. Bez polskich korzeni. Zdana na siebie. Wybrała Puławy. W listopadzie 2014 roku wystąpiła w Hard Rock Pubie Pamela.


Zagrała solowy set w trakcie drugiego HRPP FESTIVAL. Miała trudne zadanie. Występowała jako ostatni wykonawca. Późno w nocy i do tego akustycznie. Poprzedzona świetnymi występami takich artystów jak Lewis Hamilton, Pat McManus, Gwyn Ashton. Mimo tych okoliczności jej set wywarł na mnie, podobnie jak na publiczności, ogromne, niezatarte wrażenie. Od tego czasu artystka regularnie swoimi występami wspiera najważniejsze klubowe wydarzenia. Dwunastego sierpnia zagra w Ciechocinku.

Moriah Woods (fot. Agata Jankowska)

Darek Kowalski


Autor:


Darek Kowalski - kolekcjoner i wydawca płyt. Właściciel Hard Rock Pubu Pamela oraz HRPP Records w Toruniu. Felietonista toruńskiego tygodnika TORONTO. Od siebie dodam, iż jest dla mnie niedoścignionym wzorem właściciela klubu muzycznego, któremu zależy na tym, aby ludzie, którzy postanowili spędzić swój wolny czas na słuchaniu muzyki, nie byli zatruwani miernotą, tandetą i obciachem, ale aby po wyjściu chcieli wrócić do niego jak najszybciej. Spotkałem go w Toruniu i Londynie. Oba spotkania wspominam ogromnie miło.

wtorek, 25 lipca 2017

Ryba And The Witches (RATW) - Times of Trouble





Wiedźmy nadciągają z drugim singlem i obrazem do niego, promującym wydany przez Agencję Muzyczną Polskiego Radia album “Spell”. W kotle wrażeń serwują świeże, rockowo-elektroniczne brzmienie, dotykające z niezwykłą precyzją zmysłów słuchaczy. „Times of Trouble” to esencja wiedźmowych zaklęć, czarów życia codziennego i nuty spoufalania się z otaczającą rzeczywistością. Ryba And The Witches po raz kolejny uwodzi fanów tajemniczymi, a zarazem pełnymi ekspresji i niekonwencjonalnych rozwiązań, zaklęciami.


Muzyka: Bartosz Muszyński , Piotr Rybicki, Jakub Frydrych
Tekst: Jacek Muszyński


Ryba And The Witches

Bartosz „Mucha” Muszyński: wokal, syntezatory, gitara, bas
Piotr „Ryba” Rybicki: perkusja
Jakub Frydrych: gitara 


Muzyka zespołu to śmiałe połączenie gitarowych brzmień z elektroniką, z charakterystycznym i charyzmatycznym męskim wokalem. Ciekawe kompozycje cechują nietuzinkowe linie melodyczne, a eklektyczne aranżacje potrafią zaskoczyć nawet bardzo wymagającego fana rocka. Teksty Muchy są jak jego malarstwo. Opowiada obrazami, które sam maluje. Dotyka wrażliwych stron życia: miłości, samotności, przyjaźni. Wokal Muchy porównują do legend takich jak Nick Cave czy Till Lindemann z Rammstein. W utworach RATW doszukać się można brzmień Depeche Mode, The Mission czy The Sisters Of Mercy.


"Znamy się od 20 lat. Mieszkamy w jednym mieście. Mucha z Rybą grali w zespole Lizar. Razem stworzyliśmy zespół Ryba And The Witches, który jest naszym artystycznym spełnieniem.”

Bob One & Bas Tajpan z nowym klipem już na MaxFloRecTV. Teledysk do „Jakby już nie miało być jutra” zwiastuje nowe, wspólne wydawnictwo artystów

Bob One (po prawej) i Bas Tajpan (po lewej) pracują nad nowym wspólnym projektem. Singiel JAKBY JUŻ NIE MIAŁO BYĆ JUTRA to jego pierwsza odsłona. Fot. Bogumił Morawski








Bob One x Bas Tajpan - Jakby już nie miało być jutra - okładka
20 lipca do sieci trafił klip do premierowego singla duetu Bob One & Bas Tajpan. – „Jakby już nie miało być jutra” to numer nagrany zupełnie spontanicznie. Zapowiadamy nim jednak coś większego – mówi Bob One. – Pracujemy z Basem nad wspólnym materiałem. To będzie odskocznia od tego, co robimy w tej chwili solowo

Teledysk do „Jakby już nie miało być jutra” to 1. wspólny klip spod szyldu Bob One & Bas Tajpan od czasu „Daj z siebie wszystko”. Jego realizacją zajął się Michał Sulich z grupy filmowej Salty Skills. Zdjęcia z drona wykonał DJ Roka. Nagranie utworu zarejestrowano w kultowym MaxFloStudio w Katowicach. Za bit odpowiada sam Bob One.


Bob One (po prawej) & Bas Tajpan (po lewej) powracają w charakterystycznym dla siebie stylu. Nowe wideo już dostępne na MaxFloRecTV. Fot. Kadr z klipu. Realizacja - Salty Skills
Najnowszy singiel artystów jest spontanicznym zwiastunem ich kolejnego wspólnego projektu. – To będzie odskocznia od tego, co robimy w tej chwili solowo. Bas ostatnio nagrywa klasyczne reggae, ja bardziej rapowe rzeczy, a na tym materiale odbijemy trochę od jednego i drugiego – zapowiada Bob One.

Tekst: Kajetan Balcer (MaxFloRec)

poniedziałek, 24 lipca 2017

Marek Jamroz: Gabinet Looster – premiera teledysku “Spokojnie”

fot. Monika S. Jakubowska


Dwie gi­ta­ry aku­stycz­ne, gi­ta­ra ba­so­wa, per­ku­sja i akor­de­on za­mien­nie z kla­wi­sza­mi. To wszyst­ko ob­słu­gu­je na sie­dzą­co pię­ciu mło­dych go­ści, a ca­łość na­zy­wa się Ga­bi­net Lo­oster. Gra­ją oni już od lat kil­ku, ro­bią to świet­nie i zy­sku­ją co­raz szer­sze gro­no fa­nów. Nie­daw­no na­kła­dem środ­ków wła­snych oraz dzię­ki ak­cji na Kick­star­te­rze wy­da­li swój pierw­szy al­bum „Po­stu­la­ty”. Pre­mie­ra od­by­ła się 22 kwiet­nia, pod­czas wy­stę­pu w klu­bie Bri­xton Jamm i mia­ła nie­codzienną opra­wę. Wśród licz­nie przy­by­łej pu­blicz­no­ści, kon­cert za­szczy-­ci­li swą obec­no­ścią mu­zy­cy z ze­spo­łu Kult, To­masz Li­piń­ski i Tom Horn. Do­dat­ko­wym smacz­kiem był wy­stęp sek­cji dę­tej Kul­tu, oraz skrzy­pacz­ki Ba­si Bartz, na sce­nie wspól­nie z Ga­bi­ne­tem Lo­oster. Co da­lej? Ano po­ra, by do­brą nu­tę zi­lu­stro­wać od­po­wied­nim obraz­kiem.


Obec­nie, je­że­li po­waż­nie my­ślisz o swo­jej mu­zy­ce, mu­sisz mieć klip wi­deo. Na do­brą nu­tę wy­bra­no pio­sen­kę „Spo­koj­nie”. To chy­ba naj­bar­dziej zna­ny utwór lon­dyń­skiej gru­py i ja­kiś ro­dzaj hym­nu, któ­ry z kon­certu na kon­cert co­raz do­no­śniej jest śpie­wa­ny przez pu­blicz­ność. Ga­bi­net Lo­oster, wraz ze swo­im me­na­dże­rem, Tom­kiem Li­ku­sem po­sta­no­wi­li, że za ca­ło­kształt fil­mo­we­go przed­się­wzię­cia bę­dzie od­po­wie­dzial­ne stu­dio Po­si­ti­ve Flow i re­ży­ser Ma­rek Kre­mer. Fir­ma spraw­dzo­na, zna­na na pol­skim ryn­ku krót­kich form fil­mo­wych, z bo­ga­tym port­fo­lio, i wca­le nie­ma­łym do­rob­kiem w po­sta­ci na­gród fil­mo­wych. Ja­ko, że w za­my­śle Marka Kremera wi­de­oklip miał cha­rak­ter fa­bu­lar­ny, na­le­ża­ło wy­brać ak­to­ra.

fot. Monika S. Jakubowska

Licz­bę 26 chęt­nych do za­gra­nia głów­nej ro­li, re­ży­ser zre­du­ko­wał do dzie­się­ciu, z tej puli zaś ko­mi­sja zło­żo­na z ze­spo­łu i osób na­le­żą­cych do eki­py Bu­cha nie­mal jed­no­gło­śnie wy­bra­ła Łu­ka­sza Kor­nac­kie­go, mło­de­go ak­to­ra fil­mo­we­go i te­atral­ne­go, ab­sol­wen­ta wro­cław­skiej PWST. Zdję­cia do kli­pu „spo­koj­nie” tr­wa­ły kil­ka dni i ich na­gry­wa­nie m­iało miej­sce w Pol­sce i w Lon­dy­nie. To, że na­pi­sa­łem w Pol­sce to nie zdaw­cze uogól­nie­nie, bo­wiem eki­pa do­słow­nie prze­je­cha­ła ca­ły kraj od Tatr aż do Bał­ty­ku, od­wie­dza­jąc po dro­dze co cie­kaw­sze punk­ty na ma­pie. W pią­tek Marek Łu­ka­sz i operator kamery Janek Klima wy­lą­do­wa­li w Lu­ton a po­tem za­czę­ła się pra­ca w Lon­dy­nie.

"Spokojnie" wersja demo

Mo­że się wy­da­wać, że to faj­na i pro­sta spra­wa przy­le­cieć, po­zwie­dzać Lon­dyn i coś tam na­grać. To wca­le tak nie wy­glą­da. Pra­ca nad zdję­ciami to dzie­siąt­ki, je­śli nie set­ki krót­szych lub dłuż­szych ujęć. Czę­ste po­wtór­ki, bo aku­rat przy­pad­ko­wy prze­cho­dzień wszedł w kadr, czy też ktoś spoj­rzał w ka­me­rę a nie po­wi­nien te­go ro­bić. Ale wróć­my do lon­dyń­skie­go ma­ra­to­nu z ka­me­rą i pio­sen­ką „Spo­koj­nie” w tle. Sce­ny krę­co­no mię­dzy in­ny­mi w skle­pie Mlecz­ko na Ken­ton, wspo­mnę, że fir­ma ta zna­czą­co wspar­ła fi­nan­so­wo pro­duk­cję ca­łe­go przed­się­wzię­cia. Na­stęp­ny punk to za­tło­czo­ne do gra­nic obłę­du Cam­den Town, póź­niej wszy­scy prze­nie­śli się nad Ta­mi­zę, w oko­li­cę mo­stu Black­friars i tam za­koń­czył się pierw­szy dzień zdję­cio­wy. W nie­dzie­lę krę­co­no uję­cia na lon­dyń­skich ulicz­kach, w oko­li­cach lot­ni­ska He­ath­row i w Rich­mond Park.


fot. Monika S. Jakubowska
Chciał­bym się za­trzy­mać nie­co dłu­żej przy epi­zo­dzie pod mo­stem Black­friars. W so­bot­ni wie­czór mia­ł tam miej­sce ist­na fie­sta, Ga­bi­net Lo­oster za­grał tam je­den ze swo­ich ulicz­nych kon­cer­tów. Ze­bra­ła się gru­pa zna­jo­mych, cie­ka­wych te­go, co się dzie­je na pla­nie, ale przede wszyst­kim wie­lu przy­pad­ko­wych prze­chod­niów, któ­rzy przy­sta­wa­li na krót­szą lub dłuż­szą chwi­lę. Po­dob­nie jak ja, ze­bra­ni mu­sie­li ode­brać ten wy­stęp ja­ko pier­wot­ną ma­gię mu­zy­ki, któ­ra da­je fraj­dę bez wzglę­du na wiek, na to kim je­steś, ja­kim mó­wisz ję­zy­kiem. Gru­pa mło­dych Wło­chów roz­krę­ci­ła im­pre­zę ta­necz­ną, kil­ku pol­sko­ję­zycz­nych fa­nów śpie­wa­ło ra­zem z mu­zy­ka­mi, więk­szość lu­dzi kla­ska­ła do tak­tu, sło­wem jed­na wiel­ka im­pre­za i po­czu­cie czystej przyjemności czer­pa­nej ze słu­cha­nia mu­zy­ki.

"Spokojnie" koncert 2014

Był to dla mnie naj­ra­do­śniej­szy kon­cert Ga­bi­netu Lo­oster na ja­kim by­łem. Z nie­cier­pli­wo­ścią cze­kam, na osta­tecz­ny kształt tej pro­duk­cji i my­ślę, że w tym cze­ka­niu nie je­stem osa­mot­nio­ny. Pierw­sze wi­deo z praw­dzi­we­go zda­rze­nia to za­pew­ne wiel­kie prze­ży­cie dla ze­spo­łu. Obserwując pracę ekipy z Positive Flow, uważam, że chło­pa­ki z Ga­bi­netu Lo­oster, wraz ze swo­im me­na­dże­rem mo­gą spać spo­koj­nie, bo ich obra­zek jest w do­brych rę­kach. Pre­mie­ry mo­że­my spo­dzie­wać się na po­czą­tku lip­ca, po­le­cam śle­dzić fa­ce­bo­oko­we pro­fi­le Ga­bi­netu Lo­oster i Bu­cha by być na bie­żą­co. Za­tem cze­kaj­my “Spo­koj­nie”.

Tekst: Marek Jamroz
Zdjęcia: Monika S. Jakubowska

fot. Monika S. Jakubowska


Marek Jamroz - Muzyka była w jego domu od zawsze, ale zawsze gdzieś w tle. Rodzice nie kupowali płyt, tylko słuchali radia, a to co muzycznego działo się w pokoju jego starszej siostry, było tajemnicą. Na szczęście, choć dorastał w typowo śląskiej rodzinie, rodzice nie katowali go słuchaniem jakże popularnych wśród sąsiadów, niemieckich szlagierów i tyrolskich polek. Pierwsze utwory jakie Marek pamięta to piosenki z niedzielnego Koncertu Życzeń takich wykonawców jak Irena Jarocka, Urszula Sipińska Jerzy Połomski i nieśmiertelna Mireille Mathieu z przebojem Santa Maria. Po słusznie minionym okresie Fasolek i Zająca Poziomki, jego pierwszą dojrzałą muzyczną fascynacją była twórczość Jeana Michelle Jarre'a. Po skutecznej próbie przedarcia się do pokoju siostry,  Marek po raz pierwszy usłyszał jego Equinoxe, Marka Bilińskiego, The Beatles i Andreasa Vollenweidera. Marek zawsze był wzrokowcem - i jak miał nie trafić po latach do Polskiego Wzroku - i prezentowane Przez Krzysztofa Szewczyka w programie Jarmark klipy "Money for Nothing" Straitsów, "Take on Me" A-HA wbijały go w fotel. W późniejszych latach osiedlowa telewizja kablowa emitowała piracko MTV (to prawdziwe, gdzie kiedyś puszczano muzykę). Marek chłonął każdy gatunek - pop, rap, rock, metal, wszystko co brzmiało. Słuchał Trójki i listy w każdy piątek, kupował "pirackie oryginały", jakby chciał się tym wszystkim udławić. Nigdy nie identyfikował się z żądną subkulturą. Jako jeden z niewielu na podwórku lubił Guns'n'Roses i nikt nie wiedział jaka przyczepić mu łatkę. W szkole średniej zaczął słuchać muzyki bardziej świadomie. Wsłuchiwał się w teksty polskich wykonawców i nieudolnie starał się tłumaczyć tych anglojęzycznych. Wtedy to kolega pożyczył mu album Meddle Pink Floyd i tak zaczęła się jego wielka przyjaźń z muzyką brytyjskiej czwórki (a później trójki). Pojawiły się też kolejne fascynacje - Metallica, Biohazard, Smashing Pumpkins, Type O Negative, Sepultura, Dżem, Ira, Kazik, Piersi, Hey ale i Turnau, Grechuta, Soyka i Grupa pod Budą. Dżem był mu zawsze bliski, bo to lokalny patriotyzm i przy ognisku śpiewało się Whisky i Wehikuł Czasu, a porem namacalnie odczuł tragedię śmierci Pawła Bergera, gdy wykonywał napis na jego płycie nagrobnej pracując jako liternik w zakładzie kamieniarskim. Później przyszedł czas emigracji. Marek wyjechał na trzy miesiące w listopadzie 2005 roku i... ten kwartał ciągnie mu się do dziś. Największą pasją Marka jest robienie zdjęć. Zaczynał, gdy jeszcze nikomu nie śniło się o aparatach cyfrowych, a na wywołanie zdjęć (o ile nie miało się własnej ciemni) czekało się parę dni. Łapanie momentów upływającego czasu i zamiana ich w obrazy zawsze było dla niego jakimś rodzajem magii. Oprócz fotografowania lubi stare polskie filmy, absurdalny humor, historię i książki. W wolnym czasie czyta co popadnie i sprawia mu to nieznośną frajdę. Jakiś czas temu zupełnie przypadkowo poznał pewnego mechanika samochodowego, który najpierw okazał się całkiem fajnym gościem, a później gościem z ogromną wiedzą muzyczną. Tym mechanikiem jest Kuba Mikołajczyk, który wraz z Mateuszem Augustyniakiem założyli portal Polski Wzrok, dzięki któremu Marek w tempie pędzącego ekspresu dostał się w sam środek najważniejszych polskich wydarzeń kulturalnych na Wyspach. Zaczął fotografować dla portalu na koncertach, co sprawia mu wielką przyjemność i dzięki czemu poznaje wielu ciekawych ludzi.

sobota, 22 lipca 2017

Mateusz Augustyniak - PO STU LATY

Wiatr słów nagle ustał
Pajęczyny ma na ustach
I cały świat widzę bez wad
O jaki piękny świat!

fot. Monika S. Jakubowska
Gabinet Looster to pięcioosobowy kolektyw śpiewająco-grający, bardzo dobrze znany chyba wszystkim amatorom polskiej muzyki przebywającym na wyspach brytyjskich. Ekipę w składzie Adam Szczebel, Piotr Wróbel, Rafał Wrona, Robert Wiktorowicz i Bart Kowalski trudno nazwać kapelą czy zespołem muzycznym.


Ten twór jest zdecydowanie czymś więcej - paczką najlepszych przyjaciół, inspirującym zjawiskiem przyciągającym do siebie pozytywnych ludzi czy może już nawet Rodziną Looster. Skład owego kolektywu dumnie uzupełnia Tomasz Likus, manager zespołu oraz kilkaset fanów zgromadzonych w UK oraz Polsce.


fot. Monika S. Jakubowska
Gabinet Looster można zobaczyć nie tylko na dużych scenach wraz z takimi gigantami polskiego rocka jak Kazik Staszewski, Kasia Nosowska czy Krzysztof Grabowski, ale także na ulicach Londynu, gdzie w oszczędnych promieniach brytyjskiego słońca dzielą się swoją muzyką z wszystkimi, którzy mają ochotę jej wysłuchać. A słuchać naprawdę warto, bo muzyka Gabientu Looster jest powiewem świeżości nie tylko na polskiej scenie rockowej, ale ewenementem w ogóle. Może się o tym przekonać każdy, ponieważ dzięki wspólnym staraniom lusterkowej rodziny zespołowi udało się 22 kwietnia wydać swą debiutancką płytę zatytułowaną PO STU LATY i to właśnie jej będziemy się przyglądać w dalszej części artykułu.

Co to za radość wygrać w nierównej walce
Dajmy sobie takie same szanse
I kiedy to zrozumiesz wtedy odpowiem ci
Taka postawa imponuje mi

fot. Monika S. Jakubowska
Materiał na płytę zarejestrowany został pod czujnym okiem Łukasza i Piotra Łukaszewskich w gdańskim studiu Custom34 w którym nagrywali tacy artyści jak Luxtorpeda, Kamil Bednarek, Myslovitz i wielu, wielu innych.


Miksem i masteringiem zajął się Tom Horn, realizator dźwięku i muzyk Strachów na Lachy, a sam krążek liczy sobie aż dwanaście utworów wraz z Intrem, co jest bardzo dobrym wynikiem jak na debiutancki album. Oprócz standardowej piątki zwichrowanych marzycieli na płycie będziemy mogli również usłyszeć gościnnie muzyków zaproszonych do pomocy w realizacji, ale o tym później.

fot. Monika S. Jakubowska
Płyta wydana została w popularnym ostatnimi czasy kartonowym pudełku utrzymanym w brązowej, jakby jesiennej tonacji. Oprócz krążka znajdziemy w środku również wkładkę z wszystkimi tekstami i podziękowaniami dla rodziny i przyjaciół. Płyta jest wciąż dostępna do sprzedaży w cenie 8£ (Polska) oraz 10£ (UK) w facebookowym sklepiku kapeli oraz na Ebayu. Prezentuje się to bardzo przyzwoicie w porównaniu do innych dostępnych pozycji, niektóre nawet przewyższając (khem, khem, nowy album Comy…).

fot. Monika S. Jakubowska
Pozostaje tylko wrzucić kompakt z logiem przedstawiającym megafon do wysłużonej mini-wieży i delektować się jednym z najlepszych według mnie polskich debiutów ostatnich lat.

Intro
Ziemia
Nie Czas
Spokojnie
Trzeci
Milicja
Krótka Piosenka O Wojnie
Niewola
Kra
Łezka
Światło
Pajęczyny
Megafony

Otwierające płytę dwuminutowe intro daje nam przedsmak tego, czego możemy spodziewać się w dalszej części odsłuchu. Akustyczne gitary dopełnione w dalszej części wprowadzającą nieco napięcia sekcją rytmiczną i akordeonem, jasno dają do zrozumienia, że jest to płyta akustyczna, a jednocześnie pełna suspensu. Delikatna i niespokojna w tym samym momencie. Bez wątpienia jest to płyta wielowarstwowa, pełna sprzeczności, które z jakiegoś powodu doskonale ze sobą współgrają.

fot. Monika S. Jakubowska
Ziemia to pierwszy pełnoprawny utwór na płycie, zgrabnie wskakuje w buty uszyte przez intro rozwijając narzuconą formę. Nieco balladowy, chociaż miejscami żywszy i skoczny numer opiewający naszą ojczystą planetę sprawia, że szybko nabiera się ochoty na więcej.


To tutaj można usłyszeć po raz pierwszy łagodny, a jednak niepozbawiony pazura wokal Adama Szczebla i świetną sekcję rytmiczną w wykonaniu Rafała Wrony i Roberta Wiktorowicza. Utwór dopełniony jest akustyczną solówką Rafała Wrony i błąkającym w tle akordeonem Bartka Kowalskiego idealnie dopełniającym to smakowite muzyczne danie.


fot. Monika S. Jakubowska
Kolejne numery to Nie Czas oraz Spokojnie – oba utrzymane w bardzo podobnej tonacji, momentami zwalniając, aby zaraz potem przyspieszyć. Funkujący bas dopełniony zostaje akustycznymi zagrywkami oraz wieloma muzycznymi ozdobnikami, a całość zagrana jest w niemal marszowym tempie. Płyta rozkręca się powoli i niespiesznie, jak dobry film sensacyjny z każdym numerem dodając kilka kolejnych zaskakujących elementów. Spokojnie to kawałek przewrotnie jeszcze bardziej skoczny, napakowany ciekawymi pomysłami z poetyckim tekstem traktującym o tęsknocie za ojczyzną.

fot. Monika S. Jakubowska
Ta tęsknota przewija się często w doskonałych tekstach Adama Szczebla. Tekstach nad wyraz poetyckich i zostawiających dowolność interpretacji, a jednocześnie piętnujących i potrafiących w dosadny sposób wyrazić, dlaczego setki tysięcy Polaków wybrały emigrację jako sposób na życie. Numer pod tytułem Trzeci po raz kolejny podkręca tempo. Jest coraz szybciej, jeszcze bardziej skocznie, tęsknota za ojczyzną zamienia się w postępującą irytację, której apogeum wyrażone zostaje w moim ulubionym utworze zatytułowanym Milicja. Tutaj następuje kolejny zwrot akcji, bowiem sam kawałek utrzymany jest w wyraźnie bluesowej formie, świetna gitara Rafała Wrony przeplatana harmonijkowymi wstawkami ani na chwilę nie pozwala nam złapać oddechu, cały czas prowadząc nas razem z Adamem obracającym się w niebezpiecznym towarzystwie milicjantów. W kolejce czeka już Krótka Piosenka O Wojnie – piosnka naprawdę krótka, bo zaledwie nieco ponad dwuminutowa. Jak udowadnia Gabinet Looster, dwie minuty to wystarczająco dużo, aby rozruszać słuchacza, bo po bluesowym pochodzie dostajemy galopujący numer wypchany kolejnym świetnym tekstem.

Jej niewidzialna siła przyciąga mnie
Codziennie całuje stopy moje
Obrasta drzewami, rodzi zbożami
Strzela kwiatami i wieżowcami

fot. Monika S. Jakubowska
I oto zanim się spostrzegliśmy, znajdujemy się niemal dokładnie w połowie albumu. Niewola to klimatyczna ballada, w której pierwsze (nomen omen) skrzypce gra zaproszona do pomocy w produkcji albumu skrzypaczka Barbara Bartz. Dodatkowy instrument i niespieszne tempo stawiają nacisk na klimat i pozwala skupić się na lirycznym tekście i swoistym dialogu prowadzonym pomiędzy linią wokalu i skrzypcami Basi.


fot. Monika S. Jakubowska
Na tym jednak niespodzianki się nie kończą bowiem kolejne trzy utwory zostały wzbogacone w stosunku do wersji znanych z koncertów o sekcję dętą. I to nie byle jaką sekcję dętą, ponieważ w Krze, Łezce oraz Świetle udzielają się muzycy ze znanego chyba wszystkim amatorom polskiego rocka Kultu! Jarek Ważny na puzonie, Tomek Glazik na saksofonie oraz Janusz Zdunek na trąbce nie starają się zmienić natury znanych piosenek, dodając jednak jeszcze więcej ognia i sprawiając, że nogi nie mogą ustać w miejscu. Wersje płytowe tych numerów są doskonałe i bardzo chętnie widziałbym sekcję dętą na stałe w koncertowym gabinetowym składzie. Zatrzymam się tutaj jeszcze na chwilę przy Łezce, która oprócz wzbogacenia dęciakami, posiada jeden z najlepszych tekstów na płycie. Jest to swoista gorzka pigułka opisująca po raz kolejny naszą pełną sprzeczności ojczyznę. Adam nie przebiera w słowach, trafiając bezbłędnie krytycznymi słowami zmuszającymi do refleksji nad kondycją Polski.


Tak tęsknię za tobą
I kogo bym nie spotkał
Mówią żeś ciężko chora
Nowotwór cię zjada od środka
Z każdym dniem słabniesz
W żyły pompując chemię
Na nic to kiedy przerzuty są
Na młode pokolenie

fot. Monika S. Jakubowska
Pajęczyny to przedostatnia piosenka na płycie. Traktujący o miłości mocno funkujący numer wzbogacony jest o świetne solo na klawiszach Bartka Kowalskiego, którego można słuchać na okrągło. I tak doszliśmy oto do Megafonów - jednego z najdłuższych numerów na płycie (dłuższa jest tylko Łezka) stanowiącego niejako podsumowanie i zwieńczenie całego albumu, oraz kolejny popis umiejętności Adama Szczebla w warstwie tekstowej.


Megafony, które stały się symbolem Gabinetu Looster i swoistym logiem kapeli krzyczą w stronę elit rządzących wytykając bezlitośnie ich przywary i kumoterstwo, dostaje się po równo zepsutym politykom, pełnemu hipokryzji klerowi jak i nadużywającej władzy policji.

Ona woła ciebie, gdy jest w potrzebie
Widokiem w bramie rani i każdą świeżość zdławi
Jej stanowiska i urzędy i nienażarte gęby
Zgromadzenia i obrady to potęga nowej władzy

fot. Monika S. Jakubowska
Trudno jednoznacznie podsumować PO STU LATY. Jest to płyta tak bogata, że nie sposób wychwycić wszystkich niuansów i smaczków podczas pierwszego czy drugiego, a nawet i dziesiątego przesłuchania. Można do niej wracać bez końca, za każdym razem znajdując coś nowego, odkrywając osłuchany numer jeszcze raz. Nie da się również jednoznacznie określić jaki rodzaj muzyki prezentuje Gabinet Looster. Chłopaki mieszają gatunki i poruszają się swobodnie w muzycznym kotle w naprawdę urokliwy sposób. Poważne i głębokie teksty zmuszają do refleksji i pozostawiają sporą dowolność w interpretacji, podczas gdy dokazujące gitary skłaniają do skakania i tańczenia w rytm mocnych bębnów i plumkającego basu. Mogę śmiało polecić tę płytę wszystkim, niezależnie od upodobań muzycznych czy wieku słuchacza. Jest to naprawdę wspaniały debiut o jakim mogłaby pomarzyć niejedna kapela; zarówno pod względem muzycznym jak i realizacyjnym poprzeczka zawieszona została bardzo wysoko i mimo że album wyszedł zaledwie kilka miesięcy temu, już teraz czekam na kolejny!


Mateusz Augustyniak Jest zwycięzcą II edycji Jubileuszowego Konkursu Muzycznej Podróży dzięki ironicznemu, acz niezwykle wnikliwemu artykułowi, który można przeczytać tutaj. Muzyka była z nim od zawsze. Po maturze trafił do Krakowa, gdzie znalazł pracę jako szklankowy w Tower Pub - mrocznej spelunie dla typów spod ciemnej gwiazdy. Jego jakże odpowiedzialna praca polegała na zbieraniu szklanek ze stolików i obserwowaniu kamery skierowanej na wejście do pubu, a wszystko to działo się w rytmach mocnych metalowych brzmień. Zabawił tam niedługo, ale wspomina to miejsce z wielkim rozrzewnieniem. Po kilku zawirowaniach wylądował w studenckim klubie Studio, gdzie spędził blisko cztery lata, awansując na stanowisko menadżera. Do Anglii - jak wielu innych - przyjechałem na kilka miesięcy, aby sobie dorobić i... został na stałe. Powrotu do Polski sobie nie wyobraża. Przedkłada - jak sam mówi - szarość aury nad szarością nastrojów. Obecnie pracuje w lokalnym Radio Betford, gdzie bez przeszkód naśmiewa się z wszystkiego, co go śmieszy. Mateusz wychodzi z założenia, że w obecnym świecie trzeba śmiać się z otaczającej nas pokracznej rzeczywistości, gdyż inaczej trzeba by się jej bać. Gra także na gitarze w kapeli, z którą spodziewa się odnieść w niedalekiej przyszłości oszałamiający sukces, doskonale zdając sobie sprawę z beznadziejności owych zamierzeń. Codzienne osiem godzin w jego mało ambitnej pracy, wydaje mu się celem samym w sobie. Mateusz wraz z Kubą Mikołajczykiem prowadzi od niedawna portal muzyczny www.polskiwzrok.co.uk, który na razie dopiero się rozkręca, a plany z nim związane są ogromne. Dzięki Mateuszowi czuję wielką radość i sens organizowania cyklicznych konkursów na muzyczny artykuł. Szykujcie się więc już teraz do kolejnej jego edycji, którą ogłoszę z okazji 300-tysięcznej wizyty na Muzycznej Podróży. Podróż Mateusza - jak sam zainteresowany mówi o swojej muzycznej przygodzie - dopiero się zaczyna...